Szukaj na tym blogu

wtorek, 24 grudnia 2013

Pracownicze Wigilie



         Jesteście już po pracowniczych Wigiliach? I jak samopoczucie? Katharsis czy żenada? Miło spędzone chwile z przyjaciółmi, czy przymusowy spęd niewolników łaskawie nam panującego pracodawcy?  
     W czasach komuny każdemu poborowemu zadawano standardowe pytanie: Czy oddal już pan honorowo krew?  Nie chodziło bynajmniej o dotychczasowe rany bitewne, ale o obowiązkowe oddanie 200 ml krwi dla potrzeb polskiej służby zdrowia. Akcja jak najbardziej chwalebna, tylko co ma do tego honor? Mus to mus...
        Dzisiaj podobnie jest z pracowniczą Wigilią. Po prostu trzeba ją zaliczyć, bo szef zauważy nieobecność i w najmniej oczekiwanym momencie może ten fakt wykorzystać. Jest pani niekoleżeńska, psuje atmosferę pracy, czyli premio żegnaj... Szczęśliwi posiadacze L-4! Reszta siedzi karnie za wigilijnym stołem i smętnie żuje zimne pierogi a choćby nawet i homara, nerwowo zerkając na zegarki i kombinując,  kiedy wypada się urwać. Jeszcze tylko "pan ksiądz" wygłosi przemówienie, biesiadnicy odśpiewają jedną zwrotkę "Dzisiaj w Betlejem", tłumek ustawi się z opłatkiem w kolejce do dyrekcji i już właściwie można się powoli ewakuować. Pierwsza dziesiątka opuszcza salę, za nią druga i następna. Przy pustym stole zostaje garstka zaproszonych emerytów. Co roku mniej, bo który gość drugi raz zaryzykuje takie potraktowanie przez gospodarzy? Samo życie.
        Jaki jest cel tych spotkań? Integracja?  Pudło. Nie da się połączyć na siłę kilkudziesięciu osób. Ci, którzy się polubią, sami znajdą do siebie drogę, z opłatkiem czy bez. To może święta TRADYCJA, którą należy kultywować za wszelką cenę? Miałoby to sens podczas szkolenia dzieci i młodzieży, ale dorosłych nie trzeba przecież uczyć świątecznych ceremoniałów. Więc to chyba po prostu odfajkowanie jakiejś odgórnej dyrektywy. Z naciskiem na słowo "odfajkowanie". Pracownicza Wigilia się odbyła. Uczestniczyło w niej 98% pracowników, wszyscy nieobecni mają zwolnienia lekarskie. Wysoka frekwencja świadczy o pełnej integracji zespołu. I można spać spokojnie, przynajmniej do czasu... 
       Niektóre bogate zakłady mają specjalne fundusze na takie imprezy, dlatego często odbywają się one w renomowanych lokalach. W tych biedniejszych pracownicy muszą dopłacić do interesu w żywej gotówce albo chociaż świątecznych wypiekach. Plus robocizna, naturalnie.
      Boże Narodzenie to święto rodzinne, nie pracownicze. Wieczerza wigilijna ma skupiać ludzi, których łączy coś zdecydowanie  więcej niż stosunki służbowe. Ale my, Polacy, kochamy spektakle i w dodatku nie boimy się skrajności. Boimy się za to swoich szefów. Jeszcze całkiem niedawno, też pod ich czujnym okiem, gromadnie maszerowaliśmy w pochodach pierwszomajowych. Potem nagle wykonaliśmy w prawo zwrot i dziś obowiązkowo śpiewamy kolędy i z dużym talentem udajemy, że się kochamy, wybaczamy sobie wszystkie krzywdy i święcie wierzymy, że od jutra będzie sam miód. Niektórym to nie przeszkadza, jednak wielu ludzi odczuwa spory dyskomfort z powodu sztuczności całej tej sytuacji. Zamiast wszechogarniającej miłości pojawia się zniecierpliwienie i złość. Za jakie grzechy musimy marnować swój wolny czas, siadając do wspólnego stołu z ludźmi, których tolerujemy jedynie dlatego, że są zatrudnieni w tym samym zakładzie? Łamanie się z nimi opłatkiem jest nie tylko pustym gestem, ale cuchnie obłudą na kilometr. Ktoś bardzo trafnie określił to jako profanację opłatka. Coś w tym jest...
     
      Skoro już jednak szefowie koniecznie chcą fundować rzeszom pracowników obchodzenie wigilijnej wieczerzy, czy nie lepiej byłoby zamienić tę kontrowersyjną tradycję na obchody Ostatniej Wieczerzy? Po pierwsze, nie kolidowałoby to z żadnym obrzędem o charakterze rodzinnym. A po drugie, trzecie i czwarte: też wieczerza, też przed świętami, też przy wspólnym stole, też można złożyć sobie życzenia, a i judaszowy pocałunek będzie tu całkiem na miejscu.

czwartek, 19 grudnia 2013

Filmowe Boże Narodzenie

     Boże Narodzenie to pora absolutnie usprawiedliwionego kiczu pod każdą postacią. Ma być miło, ciepło (przede wszystkim na duszy), wesoło. przyjaźnie, kolorowo, błyszcząco, dostatnio, bezpiecznie, wzruszająco, no i tradycyjnie... Dlatego właśnie dokładamy wszelkich starań, żeby taki stan osiągnąć: przygotowujemy pracochłonne potrawy, wybieramy prezenty, paćkamy szyby sztucznym śniegiem a szyszki brokatem, rozwieszamy światełka, nucimy kolędy i emanujemy powszechną miłością do świata, choćbyśmy mieli akurat atak kamicy nerkowej. W ogóle spędzamy ten czas na wzajemnym ładowaniu akumulatorów życzliwością i poczuciem bezpieczeństwa, bo musi to nam wystarczyć co najmniej do Wielkanocy. 
      I podtrzymaniu tej cieplarnianej atmosfery służą, między innymi, filmy o tematyce świątecznej. Jest ich niezliczona ilość, choć zwykły śmiertelnik z marszu może pewnie wymienić zaledwie kilka.

      Z ciekawości zajrzałam do świątecznego programu TV. Zaskoczenia nie ma. My, Polacy, wzorem inżyniera Mamonia z "Rejsu" lubimy to, co już znamy. A zatem w pierwszy i drugi dzień świąt odwiedzi nas Kevin. Podobno tylko ze względu na jego coroczną wizytę odwołano najbardziej oczekiwany spektakl w dziejach ludzkości, czyli Koniec Świata 2012. Gdybym nie wiedziała, co wyrosło z zabawnego dzieciaka, to może bym się nawet ucieszyła...


      Ale na szczęście  i innych gwiazdkowych produkcji nie zabraknie. Jak nie w TV, to w Internecie albo na płytach DVD dołączonych do popularnych tygodników. Micha orzechów na kolana, pilot do ręki, ach, żeby jeszcze śnieg i mróz!

    Mam swoje ukochane filmy świąteczne i niniejszym oznajmiam to z całkowitą powagą. Nie zamierzam ich oceniać pod względem artystycznym. One po prostu są, jakie są, i dokładnie takie właśnie mają być! Kilka nawet już obejrzałam, żeby się odpowiednio nastroić, a parę jeszcze przede mną. Oto niektóre z tych kojarzących mi się natychmiast z Bożym Narodzeniem.


      Numer jeden w proponowanym zestawieniu to polska komedia romantyczna "Listy do M." (2011) - trochę zabawna, trochę gorzka, trochę wzruszająca. Zawiera banalne przesłanie, że w Wigilię nikt nie powinien być sam, a cud miłości całkowicie zmienia optykę patrzenia na świat. Wisienką na torcie jest uroczy Maciej Stuhr jako samotny ojciec występujący czasem pod pseudonimem "Kostek Rosołow". 


     Kolejny polski film, którego akcja toczy się w okresie świątecznym, wyreżyserował przed laty sam Stanisław Bareja. Ta komedia pomyłek nosi nieco przewrotny tytuł "Niespotykanie spokojny człowiek" (1975). W roli tytułowej Janusz Kłosiński (młodych informuję, że to sierżant Czernousow z "Czterech pancernych"). Kultowa scena oprawiania choinki nieodmiennie bawi mnie do łez. Zresztą przyjrzyjcie się zdjęciu i wyciągnijcie wnioski. 


     To już piętnaście lat minęło od premiery pięknego polskiego serialu "Siedlisko" (1998) wg autorskiego scenariusza i w reż. Janusza Majewskiego. Ostatni odcinek (9) poświęcony jest właśnie rodzinnej Wigilii odbywającej się w Panistrudze niedaleko Ełku, w wiejskim domu odziedziczonym niespodziewanie przez malarkę, Mariannę Kalinowską. Nowa pani domu (w tej roli Anna Dymna) najchętniej przygarnęłaby do serca cały świat, ale póki co ogranicza się tylko do bliższych i dalszych krewnych oraz przyjaciół. Po obejrzeniu filmu niejednemu widzowi zamarzą się takie magiczne święta w zimowej scenerii Mazur. 


       Treść zabawnej amerykańskiej komedii "Święta last minute"(Christmas with the Kranks - 2004) zawiera się w jednym zdaniu złożonym: Przed silnie zakorzenioną świąteczną tradycją właściwie nie ma ucieczki, natomiast prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Film ten to luźna adaptacja powieści Johna Grishama "Ominąć święta", jednak wymowa obu dzieł jest skrajnie różna. O ile książka jest satyrą na komercjalizację Bożego Narodzenia, o tyle film wręcz przeciwnie - dowodzi, że to właśnie tradycyjna czerwona kamizelka, choinka, bałwanek, lampki na dachu i coroczne kolędowanie w gronie rodziny i życzliwych sąsiadów dają człowiekowi poczucie bezpieczeństwa i spełnienia.


     "12 wigilijnych wieczorów" (The twelve days of Christmas Eve - 2004) - to połączenie "Dnia świstaka" z "Opowieścią wigilijną". Bohater, zdolny, ambitny biznesmen, z powodzeniem prowadzący rodzinny interes, ulega wypadkowi i trafia w dziwne miejsce, gdzie zawieszony między życiem a śmiercią ma szansę dwanaście razy przeżyć od nowa swoją minioną Wigilię, aż zrozumie, co tak naprawdę liczy się w życiu i naprawi błędy. Idzie mu to jak krew z nosa, ale nastrój świąteczny aż kipi.


    "Opowieść wigilijna" (niektóre powojenne adaptacje opowiadania K. Dickensa to: 1970 - w roli Ebenezera Scrooge'a Albert Finney, 1984 - George C. Scott, 1992 - Michael Caine i Muppety, 1999 - Patrick Steward, 2009 - Jim Carrey) Każda wersja jest do przyjęcia, niezależnie od wierności tekstowi pierwowzoru. Przemiana zgorzkniałego skąpca Ebenezera Scrooge'a w hojnego dobrodzieja to jeden z niewątpliwych wigilijnych cudów. Bardzo mi też odpowiada przesłanie: Ciesz się każdą chwilą, bo nie wiesz, ile jeszcze ich przed tobą. Daj też radość innym, a pozostawisz po sobie dobre wspomnienie.


    "Przetrwać święta" (Surviving Christmas - 2004) - ciekawa fabularnie opowieść o człowieku, który zapłacił pewnej rodzinie za przygarnięcie go na czas Bożego Narodzenia w charakterze krewnego. W rolach głównych Ben Affleck, Christina Applegate, James Gandolfini i bajecznie kolorowa świąteczna sceneria. Czy da się kupić zapomniane dziecięce marzenia? Polecam ten film na święta, doskonale wpasowuje się w ich atmosferę.


     Warto wspomnieć jeszcze o ponad siedemdziesięcioletnim filmie "Gospoda świąteczna" (Holiday Inn - 1942), w którym gwiazda ówczesnej kinematografii, Bing Crosby, swoim głębokim głosem śpiewa jedną z najbardziej rozpoznawalnych w świecie piosenek świątecznych: White Christmas. Kliknijcie i posłuchajcie... Śniegu ciągle nie ma, więc może choć wyobraźnia go przywoła.



     I na koniec film o pewnym niepoprawnym marzycielu, który zawsze pielęgnuje wizję idealnej rodziny i za wszelką cenę stara się zrealizować swoje plany, choć życie ciągle podsuwa mu kłody pod nogi. Mowa o Clarku Griswoldzie (w tej roli Chevy Chase), bohatera serii komedii rodzinnych "W krzywym zwierciadle". Film "Witaj, święty Mikołaju" (National Lampoon's Christmas Vacation - 1989) opowiada właśnie o przygotowaniach do rodzinnych świąt, a oświetlony tysiącami lampek dom Griswoldów będzie się wam przypominał na widok każdej większej iluminacji świątecznej. Tu macie namacalny dowód :-)

     Z całej serii filmów świątecznych skierowanych specjalnie do dzieci chciałabym polecić zwłaszcza te dwa:



     "Grinch: świąt nie będzie"(How the Grinch stole Christmas - 2000) - to urocza bajeczka o malutkich mieszkańcach Ktosiowa, miasteczka położonego na płatku śniegu, którym brzydki zielony stwór chce uniemożliwić obchodzenie Bożego Narodzenia, kradnąc im wszystkie gwiazdkowe zakupy. Ale za sprawą małej dziewczynki święta i tak przychodzą, bo może jednak nie biorą się ze sklepu? Łatwo się domyślić, że dobro zwycięża zło, piękna roztapia lodowate serce bestii i wszystko kończy się pomyślnie. W roli Grincha - Jim Carrey, choć można go rozpoznać jedynie po charakterystycznej mimice.



       Ekspres polarny"(The Polar Express - 2004) - animacja pełna ciekawych zwrotów akcji, toczącej się głównie w pociągu pędzącym na Biegun Północny. Podróżuje nim grupa dzieci wybranych spośród innych do złożenia wizyty Świętemu Mikołajowi. Tylko jednemu szczęśliwcowi wręczy on osobiście wymarzony prezent gwiazdkowy. Ale główny bohater skończył 8 lat i nie wierzy już w Mikołaja. Czy ta podróż zmieni jego przekonania?

      Mogłabym tak bez końca wymieniać kolejne tytuły, bo przecież nakręcono świąteczne wersje prawie wszystkich popularnych animacji: Kaczora Donalda, Shreka, Madagaskaru, Kung-fu Pandy itp. A niezliczone filmy o Mikołaju i jego perypetiach z żoną, elfami czy amnezją? A filmy o reniferach: czerwononosym Rudolfie, Niko, Blizzardzie? No i wreszcie cała grupa filmów opartych na przekazach biblijnych, choć one są bardziej popularne w okresie wielkanocnym. Można by było nie odchodzić od ekranu przez okrągłą dobę...

       Ale jeszcze koniecznie trzeba znaleźć czas na popołudniowy spacer. Grudniowa przechadzka pięknie oświetlonym Traktem Królewskim, wizyta u Neptuna, może jakiś świąteczny koncert organowy, oglądanie szopek w licznych kościołach, karmienie ptaków i wdychanie jodu na nadmorskiej plaży - to akurat atrakcje trójmiejskie, do których serdecznie zachęcam.


WESOŁYCH ŚWIĄT!

I, jak śpiewa Bing Crosby:
"May your days be marry and bright,
and may all your Christmases be white"



piątek, 13 grudnia 2013

Drobiowy pasztet Alicji


Ten większy jest z kurczaka, ten mniejszy - z kaczki wzbogacony suszoną żurawiną.

       Nie jestem jakąś szczególną fanką pasztetów, ale ten jest po prostu wyjątkowy. Od lat się nim zajadam, w tym roku wydębiłam przepis od tytułowej Alicji (Z.) i postanowiłam zrealizować go osobiście. Nie bez znaczenia jest fakt, że pasztet ów, w odróżnieniu od klasycznych, jest bardzo mało kaloryczny, gdyż tłuszczu w nim tyle, co na lekarstwo. Dobrze przyprawiony smakuje wybornie. Naprawdę polecam! 

Składniki:

1 kurczak (ok. 2 kg)
2 duże marchewki
1 pietruszka
pół selera
2-3 ząbki czosnku
sól, pieprz

       Z podanych składników trzeba ugotować najzwyklejszy rosół, który potem można wykorzystać jako bazę do innej zupy. Niech pyrka na małym ogniu tak długo, żeby mięso samo odchodziło od kości. Odstawić w chłodne miejsce, żeby wystygł.
        Obrać zimnego kurczaka z mięsa (skórę wyrzucić) i zmielić je w maszynce razem z warzywami. 

1 cebula
0,5 kg wątróbki
olej

      W międzyczasie wątróbkę usmażyć na rumiano z cebulką (bez soli!). Wystudzić, przekręcić przez maszynkę. Dodać do zmielonego kurczaka.

3 czerstwe bułki

      Bułki namoczyć w ok. 2-3 szklankach zimnego rosołu. Nie wyciskać, bo pasztet będzie suchy! Tylko lekko otrząsnąć i takie ociekające wrzucić do masy kurczakowo-warzywno-wątróbkowej.

3 jajka
2 ząbki czosnku
przyprawy: sól, pieprz, majeranek, gałka muszkatołowa, imbir

      Na koniec dodać jajka, zmiażdżony czosnek oraz przyprawy. Masę dokładnie wyrobić mikserem lub ręką. 
     Wyłożyć na blaszkę lekko natłuszczoną i posypaną tartą bułką. W wersji hard można blachę wyłożyć plastrami boczku :-) Ja wszystko piekę przeważnie na tescowym papierze.
       Piec w nagrzanym piekarniku w temperaturze ok.180 stopni. Czas pieczenia: +/- 50 minut dla płytkiej blachy, ok. 60 minut dla keksówki. Kilka minut przed upływem czasu pieczenia sprawdzić patyczkiem. Jeśli nic się do niego nie przylepia, pasztet gotowy. 
       Pod żadnym pozorem nie próbujcie "na wszelki wypadek" trzymać pasztetu dłużej w piekarniku, bo się przesuszy i będzie niesmaczny.

      W wersji świątecznej można dodać orzechy, grzyby, śliwki, rodzynki, zabarwić szafranem albo kurkumą, zalać galaretą i w ogóle pobawić się wyglądem i smakami. Ale ja nie mam zamiaru niczego zmieniać...

środa, 11 grudnia 2013

Karp po żydowsku - wigilijny hit mojego domu


To przepis autorstwa mojej mamy, która przed laty zmodernizowała jakąś prastarą recepturę. Jeśli ktoś lubi orientalne połączenie słodyczy i ostrości - polecam. Wykonanie nie jest trudne, choć dość pracochłonne. Jednak przy odpowiedniej organizacji pracy wszystko nie powinno pochłonąć więcej czasu niż dwie godziny. Zatem - do dzieła!

Składniki:
1,5 karpia lub 2 duże płaty i jeden mniejszy
5 głów karpia (spod lady ;-)
2 średnie marchewki
1 pietruszka
1 duża cebula
1 bułka kajzerka
100 g  migdałów posiekanych  w słupki (bez skórki, naturalnie!)
100 g rodzynek sułtańskich
sól, dużo pieprzu
żelatyna spożywcza

1) Płaty karpia pozbawiamy ości oraz łusek.
2) Z łbów karpia, wyciętych ości oraz jarzyn i szczypty soli gotujemy wywar, około 0,75 -1,50 litra (zależy od wielkości karpia).
3) Jarzyny wyjmujemy z wywaru i siekamy w drobną kostkę. Dodajemy do nich rodzynki i migdały, można więcej niż w przepisie - co kto lubi. Niech wszystko stoi na boku i czeka na swoją kolej.
4) Wyjmujemy z wywaru łby karpia i wyłuskujemy z nich mięsko, a jest go całkiem sporo.  
5) Teraz robimy farsz. W maszynce do mięsa (albo w mikserze) mielimy najmniejszy surowy płat karpia pozbawiony skóry, gotowane mięso z łbów oraz namoczoną i odciśniętą bułkę. Całość dobrze mieszamy, solimy i pieprzymy do smaku. Nie żałujemy pieprzu. Farsz ma mieć konsystencję na tyle gęstą, żeby nie spływał z łyżki.
6) Na folii aluminiowej układamy jeden płat karpia skórą do dołu, lekko solimy. Nakładamy farsz i równomiernie go rozprowadzamy. Drugi płat lekko solimy i  kładziemy na farszu skórą do góry. Całość dokładnie owijamy w folię i gotujemy w lekko osolonej wodzie ok. pół godziny.
7) Podczas gdy karp się gotuje, przecedzamy wywar z p.2) przez gęste sito, dodajemy do niego żelatynę i podgrzewamy. Żelatyny może być mniej niż w przepisie na opakowaniu, bo część przecież uzyskaliśmy, gotując łby i ości. Następnie wsypujemy zawartość miseczki z p.3) Doprawiamy sporą szczyptą pieprzu i sprawdzamy, czy rodzynki dały wystarczającą słodycz. W razie potrzeby dodajemy trochę cukru. Smak ma być ewidentnie słodko-ostry ze słonym w tle. Obowiązkowo trzeba uruchomić własne kubki smakowe i spróbować, czy wywar jest odpowiednio esencjonalny, w przeciwnym wypadku nie będzie orientalnego efektu!!!
8) Ugotowanego karpia wyjmujemy z wody, studzimy, kroimy na plastry i układamy "artystycznie" na głębokim półmisku. Przy okazji pozbywamy się też przeoczonych wcześniej ości.
9) Gorący wywar wlewamy na półmisek, tak żeby całkiem pokrył plastry karpia. Widelcem delikatnie pomagamy warzywom, rodzynkom i migdałom zająć właściwą pozycję. Można je rozprowadzić równomiernie albo usypać malownicze pagórki. Z wierzchu ozdabiamy plasterkami cytryny i gotowanej marchwi. 
10) Odstawiamy półmisek na kilka godzin w chłodne miejsce do zastygnięcia galarety. Przed podaniem możemy ożywić potrawę, dekorując ją gałązkami świeżej natki pietruszki.

Smacznego :-)



poniedziałek, 9 grudnia 2013

Śledziki "w śmietniku" na Wigilię


Wigilijny zestaw 2013:
śledzie " w śmietniku" na pierwszym planie,
w środku śledzie z suszonymi pomidorami i czosnkiem,
a po prawej - z porami, kukurydzą i rodzynkami w sosie majonezowo-śmietanowym.

      Te śledzie to kolejna tradycyjna potrawa wigilijna w moim domu. Nie podam tu wagi i ilości składników, bo "śmietnika" musi być po prostu mniej więcej tyle, co śledzi, ale proporcje można zmieniać wedle własnych upodobań.

Składniki:

śledzie solone (Ja używam filetów z matiasów, muszą być jasne, grube i twarde. Oczywiście taniej jest kupić całe śledzie, ale roboty, smrodu i odpadów przy tym tyle, że wolę nieco przepłacić.)

"śmietnik", czyli pokrojone w kostkę (jak na sałatkę) poniższe produkty w dowolnych proporcjach:
cebula (u mnie stanowi mniej więcej połowę sałatki)
słodkie jabłko
ogórek konserwowy (niektórzy wolą kiszony)
grzybki marynowane
śliwki z octu lub kalifornijskie suszone/rodzynki sułtanki
(może być trochę kolorowej papryki dla ożywienia)

dużo czarnego grubo zmielonego pieprzu
olej rzepakowy (wyłącznie! - każdy inny zmienia smak potrawy!)

     Śledzie moczę przez ok. 2 godziny w sporej ilości wody z dodatkiem niewielkiej ilości octu - ot, tyle, żeby woda była lekko kwaskowata. Śledzie w oleju nie są wtedy takie mdłe, no i zapach mają lepszy. Następnie kroję filety w poprzek na paski ok. 2 cm szerokości. Układam je w naczyniu lub słoju warstwami: śledzie - sałatka z posiekanych składników wyżej wymienionych - warstewka pieprzu i tak do wyczerpania składników. Całość zalewam olejem, delikatnie dziobię patyczkiem do szaszłyków, żeby wszędzie dotarł, po czym lekko dociskam z góry. W chłodnym miejscu śledzie spokojnie wytrzymują ponad tydzień, więc też można zrobić wcześniej. 

Do śledzi podaję ziemniaki w mundurkach. Najpierw je obgotowuję przez ok. 10 min. a potem zapiekam w piekarniku do zrumienienia. Przekrojone wzbogacam łyżeczką masła, nie zważając na święte oburzenie różnych nawiedzonych kulinarnych ascetów, którym z tego miejsca życzę jak najwięcej wrażeń smakowych przy pieczywku "Wasa" i odtłuszczonym jogurcie.

Smacznego :-)


piątek, 6 grudnia 2013

Wigilijne kapuśniaczki

Zeszłoroczne "kapuśniaczki"

      Pod nazwą "kapuśniaczki" kryją się pyszne paszteciki drożdżowe z postną kapustą. To potrawa, która gości na naszym wigilijnym stole odkąd tylko pamiętam i jest nieodłącznym smakiem mojego dzieciństwa. Jeszcze ciepłe kapuśniaczki podaję zwykle do czystego gorącego barszczyku z samych buraków (bez żadnych wywarów mięsnych ani warzywnych) doprawionego tylko solą, pieprzem, czosnkiem, cytryną oraz majerankiem.
     Ile bym ich nie napiekła, to zawsze jest za mało. W całym okresie świątecznym rodzina używa ich zamiast chleba. Cudownie pachną, są mięciutkie, wilgotne w środku. W tym roku czeka mnie pieczenie na trzy domy - cieszę się, że moja tradycja idzie w świat :-)
     Przepis pochodzi ze starej książki kucharskiej, którą mam do tej pory, choć traktuję ją już raczej jako zabytek. 

Składniki: Ja robię kapuśniaczki z podwójnej porcji, czyli z 1 kg mąki, a w oryginalnym przepisie jest jeszcze o połowę mniej. Gdybym trzymała się tych proporcji, nie doniosłabym potrawy na stół, zeżarliby w locie :-))

Nadzienie zawsze przygotowuję 1-2 tyg. przed świętami.

Nadzienie:
2 kg kapusty kiszonej
grzyby suszone (3-4 spore garście, a jak macie więcej, to nie żałujcie)
posiekana cebula (2-3 spore sztuki)
łyżka zmielonego pieprzu
ok. 1/5 szkl. oleju rzepakowego 

    Kapustę przepłukać, odcisnąć i drobno posiekać. Gotować kilka godzin na małym gazie (najlepiej na podkładce) w takiej ilości wody, żeby ją było widać po naciśnięciu łyżką. W razie potrzeby dolać. Na drugi dzień grzyby odmoczyć, posiekać i ugotować w niewielkiej ilości wody. Dodać do kapusty razem z grzybowym wywarem. Znowu gotować 2-3 godziny. Kolejnego dnia posiekać cebulę i usmażyć na złoto w oleju. Kapustę odparować na malutkim ogniu bez przykrycia. Kiedy już praktycznie nie będzie płynu, dodać do niej cebulę razem z olejem, w którym się smażyła. Poddusić chwilę, aż całość zrobi się gęsta, lśniąca i przybierze kolor "średni blond". Doprawić pieprzem.
    Nadzienie można przygotować parę dni wcześniej, zamknąć na gorąco w słoikach i postawić w chłodnym miejscu. Ja od tego właśnie zaczynam przedświąteczne działania w kuchni.
    Nadmiar nadzienia można dodać do świątecznego bigosu czy łazanek albo zamrozić na inne okazje. Można też podać jako osobne danie wigilijne. Nie zmarnuje się na pewno :-)

Ciasto:
50 dag mąki pszennej
4-5 dag drożdży
2 łyżeczki cukru
1 łyżeczka soli
4 żółtka / 2 male jajka
10 dag miękkiego tłuszczu (ja używam masła)
1 szkl. letniego mleka

     Przygotować rozczyn z drożdży, cukru, mleka i kilku łyżek mąki. Kiedy zacznie "bąblować", dodać resztę składników i wyrobić ciasto. Tę niewdzięczną czynność wykonuje za mnie moja maszyna do pieczenia chleba, co nie tyle skraca czas produkcji kapuśniaczków, ile oszczędza mi bałaganu i pozwala zająć się czymś innym, np. przyrządzaniem pysznych śledzików. Przez wiele lat gniotłam ciasto ręcznie, ale włóżcie między bajki opowieści, że trzeba się natyrać, aby potrawa smakowała. Zresztą kiedyś ręce po łokcie urabiały jedynie małorolne chłopki albo komornice, szlachta "stawiała dziewkę przy dzieży" ;-) Dziś ową dziewkę zastąpiły miksery, malaksery, speeedcooki i inne wynalazki ułatwiające życie zapracowanym kobietom. Choć pełny szacunek dla tych, które hołdują tradycji...    
    Gotowe wyrośnięte ciasto trzeba rozwałkować tak cienko, jak się da, choć bez przesady, pociąć na prostokąty, wypełnić nadzieniem i zawinąć jak naleśniki, podwijając boki do środka. Czasem robię kapuśniaczki w foremce do dużych pierogów - wyglądają bardzo ładnie, ale są bardziej pracochłonne. Ułożyć luźno (wyrosną przynajmniej dwukrotnie!) na blaszce wysmarowanej tłuszczem, "szwem" do dołu. Ja ostatnio preferuję papier do pieczenia - jest dużo wygodniejszy i bardziej "dietetyczny", a o żadnych przeciwwskazaniach zdrowotnych póki co nie słyszałam. Korzystam też z takich grubszych lub cieńszych wielokrotnych silikonowych "ceratek" z Lidla.
    Przed włożeniem do piekarnika można poczekać chwilkę, by kapuśniaczki nieco podrosły, choć w zasadzie wystarczy czas przygotowywania i układania na blaszce. Można posmarować białkiem albo wodą z cukrem, ale niekoniecznie.
       Piec w piekarniku nagrzanym do 180 stopni, aż będą rumiane. Wyjąć do ostudzenia. Nadmiar można zamrozić - odgrzewane smakują równie dobrze.

      Z tego samego ciasta za jednym pieczeniem można wykonać paszteciki sylwestrowe. Różnią się tylko farszem. Ja robię go z dowolnego mięsa mielonego przyprawionego na ostro, ale można dodać jakieś warzywa, parówki z serem,  gulasz (byle nie za mokry) i co kto chce. Smacznego :-)
   
      


środa, 4 grudnia 2013

Wigilijne rozmyślania




     Wigilię w moim domu obchodzi się tradycyjnie, przynajmniej jeśli chodzi o stronę wizualno-kulinarną. Złoto-czerwona choinka, mnóstwo migocących światełek, aniołki, gwiazdki, szyszki, brokatowy błysk - kicz, wiocha - cudownie!!! W tle cichutko kolędy, najchętniej "Mazowsza". Na stole biały obrus, złote serwetki, dużo świec, sianko, opłatek, miejsce dla wędrowca. Do kolacji siadamy o 18.00. Od lat serwujemy nieodmiennie ten sam zestaw dwunastu potraw, a wszelkie odstępstwa od normy zawdzięczamy gościom, którzy zaproszeni na Wigilię, wpadają z własną wałówką. Niespodzianką jest też jeden rodzaj śledzi, który co roku zależy od widzimisię kucharza. Mimo zniesienia postu nigdy nie podajemy potraw mięsnych. One pojawiają się dopiero w pierwszy dzień świąt, choć wtedy wszyscy i tak najchętniej dojadają ryby. 

A oto moje tradycyjne wigilijne menu, w kolejności spożywania:

1) Czysty postny barszcz z buraków
2) Kapuśniaczki, czyli paszteciki drożdżowe z nadzieniem kapuścianym
3) Śledzie "w śmietniku"
4) Śledzie w sosie śmietanowo-czosnkowym
5) Śledzie niespodzianka
6) Ziemniaki w mundurkach (do śledzi)
7) Dorsz w sosie greckim
8) Karp po żydowsku (na słodko) albo smażony na maśle
9) Pstrąg w galarecie
10) Kutia albo łamańce z makiem i miodem, albo makowiec - coś z makiem musi być!
11) Kisiel żurawinowy
12) Kompot z suszu owocowego


   Tłustym drukiem zaznaczyłam potrawy wigilijne  szczególnie entuzjastycznie przyjmowane przez domowników. Ich nie ma prawa zabraknąć! Wkrótce podam niektóre przepisy...
       Nie zawsze nasze wigilijne menu składało się z dwunastu dań. Bywało cieniutko z pieniędzmi albo i chęciami. Dokładnie w Wigilię 1981 r. pochowaliśmy dziadka, kto wtedy myślał o barszczyku czy rybie. Żeby pocieszyć babcię, liczyliśmy jako potrawy chleb, cukier, herbatę, cytrynę itp. - i tak naciągnęliśmy ich liczbę do dwunastu. Tradycji stało się zadość...
      No cóż, życie toczy się dalej. Próbowałam już wprowadzić do wigilijnego jadłospisu zupę migdałową, pierogi, uszka, karpia w sosie piernikowym i łososia z pieczarkami, ale się nie przyjęły. Jednak przyzwyczajenie jest drugą naturą. Zresztą czy to źle? W świecie, gdzie nic nie jest pewne i stałe, taka tradycja daje człowiekowi solidne podparcie, określa tożsamość, wiąże z bliskimi. Może dlatego przykładałam tak ogromną wagę do Wigilii klasowych, urządzanych zawsze wieczorem z udziałem nie tylko uczniów, ale i ich rodzin. Z czytaniem Biblii, obrusem, świecami, opłatkiem, zwyczajowymi potrawami, choinką, prezentami. Z zaangażowaniem wszystkich (no, prawie wszystkich) w przygotowanie uroczystości i posprzątanie po niej. Z ciepłą, serdeczną atmosferą, śmiechem, powagą, wzruszeniem. I co z tego, że byłam cały dzień na nogach? Wracałam do domu późnym wieczorem zmordowana jak kobyła po wyścigach, ale w przekonaniu, że było warto...     
     Przy wigilijnej wieczerzy pośpiech jest szczególnie niemile widziany. Tu wszystko powinno się celebrować: smakować potrawy, prowadzić ciekawe rozmowy, śpiewać kolędy, rozpakowywać prezenty i cieszyć się nimi w gronie bliskich sobie ludzi. Te klasowe spotkania opłatkowe uczniów z wychowawcą, między polskim a matematyką, przy coli i chipsach, na łapu capu, bo wszystko inne jest ważniejsze, to jakaś straszliwa parodia pięknej tradycji. Pracownicze Wigilie znane mi z autopsji - to były z reguły przymusowe spędy obojętnych sobie ludzi, którzy tylko czekali, żeby się urwać do domu.  Może już lepiej nie robić nic...
      
    Koniec dygresji. A jak wygląda wasza Wigilia? Może jednak uda się wam zainspirować mnie do modyfikacji albo nawet radykalnej zmiany jadłospisu? Czekam na propozycje.


piątek, 29 listopada 2013

Jeszcze tylko, czyli święta po polsku

      Jeśli chodzi o święta Bożego Narodzenia, najbardziej lubię przygotowania do nich, kupowanie kolejnych ozdób choinkowych, szykowanie potraw, strojenie wigilijnego stołu. No i oczywiście, tradycyjną wieczerzę: świece, kolędy, specyficzny i niepowtarzalny aromat potraw, które w takim zestawieniu je się tylko raz w roku. Właściwie dwa następne dni mogłyby dla mnie nie istnieć, bo nie jestem zagorzałą fanką biesiad, zwłaszcza trwających od rana do wieczora, a dogadzać sobie kulinarnie lubię i bez szczególnych okazji. Za to spotkania w plenerze z przyjaciółmi są wtedy szczególnie mile widziane.
    Ponieważ ciężar przygotowania świąt spoczywa głównie na kobietach, pozwoliłam sobie poświęcić niniejszy wiersz tym kapłankom domowego ogniska, które za nic nie mogą się wyrzec ciężkiej harówy, bo tak trzeba, bo tak robiły ich matki, babki i prababki. Pamiętam własną rodzicielkę, która jeszcze w nocy po Wigilii prała jakąś zapomnianą firankę. Jakże to - na święta z brudną? Geny to geny, więc choć ja próbuję się opierać tej męczącej tradycji i nie czyszczę podłogi od spodu, to jednak z mniejszym lub większym zaangażowaniem wykonuję większość czynności wymienionych poniżej. A już z kuchni to nie wychodzę co najmniej przez dwie doby, żeby niczego na stole nie zabrakło. I żeby mój potomek po raz kolejny stwierdził, że piekę najlepsze na świecie "kapuśniaczki".

Jeszcze tylko, czyli święta po polsku 

Tak niedawno lipiec słońcem prażył,
Sierpień gwiazd tysiącem z nieba migał,
Jeszcze wczoraj leżałaś na plaży,
Urlop minął... Ależ ten czas śmiga!

Września szkolny dzwonek ucichł w dali,
Grzybów kosze październik ususzył,
Znicz pamięci listopad zapalił,
Tylko patrzeć - i grudzień się ruszy.

Skrzą się mrozu drobniutkie cekiny,
Na dywanie bielutkim jak mleko,
Jakże cudne są pierwsze dni zimy
I do świąt już całkiem niedaleko!

Wreszcie można rano pospać dłużej,
W całym domu tak pachnie choinką,
"Bóg się rodzi" w rodzinnym brzmi chórze...
To już wkrótce! Teraz jeszcze tylko:

Umyć okna, póki słońce świeci,
Kupić adwentowe kalendarze,
Delikatnie wysondować dzieci,
Czy cię stać na spełnienie ich marzeń.

Odstać swoje w Tesco lub Biedronce,
Czując wsparcie rodaków na plecach.
Pamiętając o jajkach i mące,
Nie zapomnieć o stu innych rzeczach.

Kilka razy z siatami obrócić,
Do zamiarów przymierzając siły.
Świeże karpie jutro mają rzucić,
A buraki się już nie zmieściły.

Poodkurzać parkiet i dywany,
Zmienić pościel, brudną wsadzić w pralkę,
Wyprasować to, co już uprane,
Podlać kwiaty, przestawić wersalkę.

Poprzecierać klosze i kinkiety,
Wypucować kieliszki i szklanki,
Przygotować świąteczne serwety,
W oknach świeże zawiesić firanki.


Sto portali zwiedzić w Internecie,  
By właściwe przepisy pozbierać,
Bo teściowa znowu jest na diecie,
A synowa nie znosi selera.

Zrobić uszka z kapuścianym farszem,
Potem barszczyk i śledzie, i dorsze,
I pierniki (tym lepsze, im starsze),
I serniki  (im starsze, tym gorsze).

Światełkami choinkę przyodziać,
Zapakować gwiazdkowe prezenty,
Nakryć stół z wolnym miejscem dla gościa,
Każdy menel w ten wieczór jest święty.

Umyć głowę, paznokcie spiłować,
Włożyć bluzkę z miękkiego atłasu,
Może jeszcze oko podmalować
(Jedno, bo na drugie nie ma czasu).

Domowników do stołu zaprosić,
By podzielić się z nimi opłatkiem,
Dań dwanaście z kuchni poprzynosić, 
Paść jak kawka...
                                                                          i leżeć, i pachnieć...


poniedziałek, 25 listopada 2013

Śmierć w globalnej wiosce


     Przyszło nam żyć w przedziwnym świecie. Za sprawą nowoczesnych technik komunikacyjnych skurczył się on do rozmiarów globalnej wioski. W prawdziwej wiosce wszyscy wiedzą, czyją krowę akurat wzdęło, komu obrodziły buraki i kto kogo przeleciał w stogu. W globalnej też z każdej strony atakują nas przeróżne informacje. Sęk w tym, że dotyczą one życia nie tylko znajomych, ale i nieznajomych. 
    Beztroska, z jaką mieszkańcy globalnej wioski dopuszczają obcych do własnych spraw, bulwersuje i przeraża. Wielu z nas bowiem nie potrafi oddzielić sfery publicznej od prywatnej, a prywatnej od tej najbardziej intymnej. Bez żadnej selekcji do Internetu wędrują dane, które przenigdy nie powinny się tam znaleźć. Pół biedy, jeśli świadczą one jedynie o braku kultury, ogłady czy wyczucia. Zawsze znajdą się tacy, którzy uznają za stosowne udostępnić szerokiemu światu sensacyjną informację, że właśnie dopadła ich grzybica pochwy albo puścili wyjątkowo smrodliwego bąka. No cóż, nie każdemu jest dane doznać przeżyć bardziej interesujących. Dzielimy się tym, co mamy... 
     Znacznie gorzej, jeśli zamieszczony materiał, w dodatku burzący utrwalone w społeczeństwie normy, trafia pod ocenę młodych ludzi, a takich przecież w Internecie najwięcej. Nie mają oni dużej wiedzy o świecie i postrzegają go według najprostszego emotikonowego kodu:  ktoś się uśmiecha - szczęśliwy, płacze - nieszczęśliwy, przytula dziecko - kocha je, porzucony - cierpi itp. Oceniają też wszystko w systemie zero-jedynkowym: coś jest po prostu albo dobre, albo złe, nie ma ambiwalencji. Towarzyszy temu powszechne przekonanie, że w sieci powinna panować absolutna wolność, a każdy rodzaj cenzury, w postaci bana chociażby, jest zamachem na prawa internautów.
       A gdzie analiza i refleksja? Przecież czasem trzeba odsunąć emocje i użyć rozumu...
     W ostatnich dniach po Internecie krąży bardzo, moim zdaniem, kontrowersyjny film przedstawiający umierającego noworodka z bezmózgowiem. Jego rodzice, Heather i Patrick Walker, zawezwali do szpitala zawodowego fotografa, by ten utrwalił ich pożegnanie z dzieckiem, po czym zamieścili materiał na Facebooku. Administratorzy portalu usunęli film i zablokowali ich konta. I tu rozpętała się burza. Film natychmiast pojawił się na innych stronach np. http://www.elblag24.pl/fakty i wrócił na Facebooka tylnymi drzwiami, wrzucony przez oburzonych internautów. Jakże to - przecież wszystko tam ukazane jest dowodem wielkiej miłości rodziców! "Ich synek żył 8 godzin i odszedł. Para niezwykłymi chwilami szczęścia podzieliła się na facebooku." Niezwykłe chwile szczęścia przy umierającym dziecku pozbawionym mózgu??? Obejrzałam. Mam zupełnie inne odczucia...
    Nie neguję uczuć rodziców, nie bronię im własnych sposobów radzenia sobie z tragedią, jaka ich dotknęła. Ale mamy tu właśnie do czynienia z najbardziej intymną sferą życia, którą ci ludzie wystawili na pokaz, pod osąd i ocenę obcych.  Jaki mieli w tym cel? Jaką potrzebę zrealizowali?   
     Podkładem muzycznym filmu jest wzruszająca piosenka Jenn Bostic "Jealous of the angels", narzucająca atmosferę smutku i zadumy. Jednak do obrazów pasuje to jak pięść do nosa. Oboje rodzice już w 16 tygodniu ciąży dowiedzieli się o śmiertelnej wadzie płodu. Oczekiwałam zatem objawów żalu, depresji a nawet pokornej katolickiej zgody na wolę bożą. Wszystkiego, tylko nie gwiazdorzenia. Tymczasem w pierwszej sekwencji filmu zobaczyłam rozchichotaną kobietę, na której wydatnym brzuchu prawdopodobnie mąż maluje sowę. W asyście bliskich przyszła mama udaje się do szpitala. Świeża fryzura i manicure, pełny makijaż, uśmiech od ucha do ucha. Na świat przychodzi jej kaleki synek. Malec przypomina brzydką gumową kukiełkę, ma zniekształconą główkę pozbawioną części mózgowej. Będzie żył tylko kilka godzin. Uśmiechnięta rodzicielka trzyma go w objęciach, zerkając zalotnie w kamerę. Na pierwszym planie długie starannie wytuszowane rzęsy. Najnormalniej zachowuje się dziadek, który patrząc na umierającego wnuka, ukradkiem ociera łzę. Za to nieutulony w bólu ojciec co chwila przybiera kolejną malowniczą pozę, prezentując się przeważnie z profilu. W kulminacyjnej scenie pożegnania trzyma gołe maleństwo na wyciągniętej ręce i składa na jego główce ostatni pocałunek. Nie wiedzieć czemu jest przy tym nagi do pasa. Taki amerykański żołnierz-superman. Widz ma okazję dokładnie obejrzeć imponujące muskuły i tatuaże. W tle matka, oczywiście sympatycznie uśmiechnięta...
    Ponieważ film ewidentnie zawiera sceny pozowane, prześladuje mnie wizja procesu realizacji, to mierzenie światła, ustawianie kadru, duble...
- Uwaga, kręcimy scenę pożegnania! Dziecko bardziej do okna! Proszę wyciągnąć rękę i napiąć mięśnie.  Teraz pocałunek. Jeszcze raz. OK, mamy to!  
      Mam świadomość, że na czterominutowy  film składają się tylko parosekundowe sceny wybrane z kilku dni. Poza kadrem pozostała cała gama uczuć nieutrwalonych, bądź utrwalonych jedynie dla najbliższych. Chcę wierzyć, że takie były, co nie znaczy, że chciałabym je obejrzeć. Ale to, co zobaczyłam na filmie, obala całą moją dotychczasową wiedzę o uczuciach macierzyńskich. To jedna wielka ściema! Jaka normalna matka żegna uśmiechem swoje umierające dziecko? Toż płaczemy nawet nad zdychającym kotem czy kanarkiem! Jaka matka będzie traktować je jak maskotkę, ubierając, rozbierając, pozując do zdjęć, demonstrując publicznie jego kalectwo? Przecież to dramat, bolesna empatia, rozpacz, strach, poczucie wielkiej pustki. Znam kilka kobiet, które przeżyły podobną tragedię. Żadnej nie wpadło do głowy, żeby zamienić ją w przedstawienie - przesłodzone,  niesmaczne, niewiarygodne.
      
      Tak. Globalna wioska to dziwne miejsce wyzwalające dziwne reakcje. Dzielenie się własną intymnością z innymi jest naszym wyborem, ale czasem nie dajemy przez to wyboru tym, którzy zetkną się z nią przez przypadek. Zamieszczony materiał może się też stać pożywką dla różnej maści sensatów i dewiantów. Dlatego ktoś musi wytyczyć granice. Nie dziwię się administratorom Facebooka. Śmierć, choroba, kalectwo to nie są tematy, którymi można swobodnie żonglować. Do wzruszania gawiedzi taką tematyką niech służą fikcyjne obrazy fabularne, typu "Love story", "Idź w stronę światła", "Stalowe magnolie", "Czułe słówka" - nie sposób wymienić wszystkich, to tylko kilka przykładów z klasyki, naprawdę jest w czym wybierać. Dramaty osobiste pozostawmy najbliższym: rodzinie, przyjaciołom - oni właśnie od tego są. A jeden współczujący uścisk jest wart więcej niż tysiąc lajków...
       


piątek, 22 listopada 2013

Oszukane gołąbki


       Oszukane gołąbki to kolejny stary wypróbowany przepis na bazie kapusty. Można je zrobić przy okazji wykonywania kotletów z kapusty - za jednym bałaganem dwa dania.

    Gołąbki klasyczne są moją absolutnie ulubioną potrawą. Jeśli figurują w menu restauracji, najprawdopodobniej właśnie je wybiorę, choćby kusili mnie nie wiem jakimi frykasami. Czasami przeżywam rozczarowanie, bo zamiast oczekiwanego smakołyku dostaję niedogotowaną kapustę z ryżowym kluchem w środku. Takie jest życie... Ja sama potrafię przyrządzić naprawdę smaczne gołąbki, są dobrze przyprawione, delikatne, rozpływają się w ustach a nie na talerzu. Ale taki efekt osiągam przeważnie kosztem głodującej rodziny, kuchni zajętej przez pół dnia i płyty zastawionej garami, wśród których króluje wielki sagan, bo do kilku gołąbków nawet nie ma co się przymierzać. Ja z reguły poprzestaję na kilkudziesięciu. W jednym garnku parzę kapustę, którą potem odcedzam na durszlaku, w drugim gotuję ryż, w dużej misce mieszam farsz, w saganie układam zawinięte gołąbki, które następnie duszę. Pot mi spływa nie powiem po czym, ale chyba Pan Bóg wiedział, po co zakończył plecy rowkiem ;-) Kuchnia nieduża i potrzeba sporo umiejętności ekwilibrystycznych, żeby w tym wszystkim się połapać. Zapasy mrożę, ale że przynajmniej raz w tygodniu jemy je na obiad, więc, niestety, szybko znikają, a na następną taką akcję dłuuuugo nie mam ochoty... 

     Gołąbki oszukane przyrządza się znacznie szybciej, bo po ugotowaniu ryżu wszystkie pozostałe składniki idą do tego samego gara. Zatem potrzebny jest tylko malakser do starcia kapusty i cebuli, garnek, patelnia i trochę wolnego czasu.

Składniki:
1 kg dowolnego mięsa mielonego
1 kg surowej kapusty startej na grubej tarce
1 duża posiekana cebula
0,5 szkl. kaszy manny
2,5 szkl. ugotowanego ryżu
4 całe jajka
sól, pieprz

tarta bułka lub mąka krupczatka
olej do smażenia



    Wszystkie składniki trzeba wyrobić na masę. Uformować kotlety, obtoczyć i usmażyć na rumiano. Włożyć do garnka. Nie wszystkie - tylko tyle, ile potrzebujemy na obiad. Reszta do zamrażalnika, na później. Zalać lekko osoloną wodą lub w wersji "na bogato" dowolnym, niezbyt gęstym sosem. Ja zalewam sokiem pomidorowym, który osobiście wykonałam przy okazji suszenia pomidorów. Może być też sok pomidorowy z kartonu, choć na pewno nie jest tak ekologiczny ;-)
     Dusić na małym gazie ok. 20 minut. Wprawdzie potrawa nie przypomina gołąbków, tylko zwykle mielone w sosie, ale smak i zapach ma nieco podobny. Sprawdza się nawet na domowych przyjęciach, polecam.
      Smacznego :-)



wtorek, 19 listopada 2013

Coś do kawki, czyli szarlotka Bożenki

     Niedawno obiecałam ten przepis moim sympatycznym gościom-szarlotkożercom. Macie i nieście w świat, bo naprawdę jest tego wart :-)


        Ciasto, za które można się sprzedać! Zwłaszcza, jeśli jest wykonane przez autorkę, czyli wspomnianą w tytule Bożenkę. Podejrzewam, że dodaje ona jakiś tajemny składnik, którego nie zamieściła w przepisie. Dlatego jeśli szczególnie zależy mi na efekcie, udaję się do niej z prośbą o wykonanie tego rarytasu.
       Już sam zapach można kroić, w dodatku działa on jak afrodyzjak i łagodzi obyczaje. 

Składniki:

  • 500 g mąki tortowej
  • 1 kostka masła (ostatecznie może być też margaryna, ale naprawdę ostatecznie)
  • 3 żółtka
  • 6 płaskich łyżek cukru
  • 1 porcja proszku do pieczenia
  • aromat waniliowy, rumowy lub śmietankowy
  • 1 łyżka oliwy lub oleju

  • 1,5 kg jabłek (obranych, pokrojonych na kawałki i zeszklonych na patelni z ok. 3 łyżkami cukru)
  • dla smakoszy: kwaśna śmietana do polania

     Z podanych składników wyrobić zwartą gomułę ciasta. Ja zwykle korzystam z usług malaksera lub maszyny do pieczenia chleba, bo nie znoszę tej roboty.  Ciasto podzielić na części w proporcji 1/3 do 2/3. Większą część rozwałkować na blaszce i podpiec. Wyjąć z piekarnika, ułożyć na niej uprażone jabłka. Jeśli macie takie w swojej spiżarni - połowa roboty z głowy. Niezłe i w dobrej cenie można kupić w Lidlu - trzeba wziąć dwa litrowe słoiki. Na jabłka dać mniejszą część ciasta uformowaną w kratkę lub startą na grubej tarce (wtedy warto ciasto potrzymać chwilę w zamrażalniku).
    Piec ok 40-50 min. w temperaturze 180 stopni. Po ostudzeniu można ciasto posmarować lukrem utartym ze szklanki cukru pudru, łyżki soku z cytryny, łyżeczki oleju i kilku kropli wrzątku.
      Porcja tej szarlotki polana gęstą kwaśną śmietaną to siódme niebo w gębie :-)

    Zaraz pewnie się odezwą obrońcy szczupłej talii: A fu, a be, kulinarna masakra, bój się Boga, kobieto!!! No cóż, manna zesłana Żydom na pustynię też nie była niskokaloryczna. A przecież Stwórca mógł ich uszczęśliwić brokułami... 

poniedziałek, 18 listopada 2013

Kocie zioło

     Mają ludzie swoje (zakazane zresztą) przyjemności, mają je i koty.  Chociaż nie wszystkie, bo podobno upodobanie do odurzania się "ziołem" jest dziedziczne i obejmuje jedynie 2/3 populacji. Reszta kotów jest niewrażliwa, a co za tym idzie, pozbawiona owej niebiańskiej rozkoszy.  

     Podstawowym "ziołem" jest, oczywiście, kocimiętka. Zawarty w niej nepetalakton jest silnym kocim hormonem działającym na futrzaki tyleż pobudzająco, co ogłupiająco. Szczególnie silnie reagują osobniki w wieku rozrodczym. Najpoważniejsze nawet koty pod wpływem kocimiętki zaczynają się zachowywać co najmniej dziwnie, całkowicie tracąc kontrolę nad sobą. No cóż, to całkowicie zrozumiałe: kiedy w ludziach buzują hormony, też dochodzi do różnych ekscesów.
    W sklepach zoologicznych bez problemu można dostać suszoną kocimiętkę. Najlepiej wypchać nią woreczek porządnie zszyty z mocnego materiału. Kot będzie chciał za wszelką cenę wgryźć się do środka!!! Seans narkotyczny zajmuje mu około dziesięciu minut, potem zwierz traci zainteresowanie "ziołem" na kilka godzin, ale w czasie zabawy trzeba go bezwzględnie pilnować, żeby w transie nie zrobił sobie jakiejś krzywdy. I nie próbujcie wtedy zabierać woreczka - ja jeszcze liżę rany...
       Aha, wabienie kota kroplami na bazie kocimiętki daje bardzo mizerne efekty.

familie.pl
wikipedia.org/wiki/Kocimiętka
      Kolejna roślina pozostająca w kręgu kocich zainteresowań to kozłek lekarski, z którego wyrabia się krople walerianowe, popularny lek nasercowy i uspokajający. Taaak, dla ludzi niewątpliwie, ale nie dla kotów. Miodowy zapach tej byliny jest dla nich silnym afrodyzjakiem. Zachowują się jak wyżej. Jeśli ktoś ma w planie wyfroterowanie podłogi, niech kapnie w paru miejscach walerianą, a kot odwali całą robotę.

http://przyroda.osiedle.net.pl/Kozlek_lekarski.htm
wikipedia.org/wiki/Kozłek_lekarski
       Matylda, ku uciesze domowników, należy do kotów żywo zainteresowanych powyżej opisanymi roślinami. Szczególnie kocimiętka przypadła jej do gustu. Próbuję wykorzystać ten fakt, żeby zwabić ją do transportera, choć kocica jest przebiegła i niełatwo daje się podejść. Raz już tam weszła po woreczek, ale kiedy została na chwilę zamknięta, to ją natychmiast otrzeźwiło. Udało mi się jednak sfilmować jej harce na haju :-) Sama słodycz!


niedziela, 17 listopada 2013

Z pamiętnika Matyldy: Paskudny dzień


     Wczoraj miałam wyjątkowo paskudny dzień. Już z samego rana dokonałam wstrząsającego odkrycia. Dostałam w miseczce pyszny rybny gulasz, ale kiedy zaczęłam go jeść, wyczułam nagle pokruszoną tabletkę. Ani chybi trucizna!!! W dodatku pani stała w drzwiach,  obserwowała mnie wyjątkowo uważnie i fałszywym głosem namawiała do konsumpcji. Co ona serca nie ma? Za co? Przecież byłam grzeczna. Chyba nie chodzi o te kilka pcheł? 
      Przez cały dzień nie dostałam nic innego do jedzenia, chociaż przeraźliwie miauczałam.  Dopiero wieczorem pani zabrała miskę, powiedziała coś w stylu: - No to cię odrobaczyłam... - i wyrzuciła gulasz do klozetu. Potem dała mi moje ulubione chrupki.  Z pełnym brzuszkiem poczułam się znacznie lepiej. Ciekawe, czy jutro znowu będzie chciała mnie otruć. Na wszelki wypadek obudzę ją koło piątej, to może będzie zaspana i zapomni o swoich niecnych planach.   
     W południe przeżyłam kolejną traumę. Wykorzystując mój głód, pani wrzuciła do transportera kilka przysmaczków i ... woreczek z kocimiętką. Stało się! Zwabiona cudowną wonią weszłam do środka, a ona ZAMKNĘŁA MNIE NA CAŁE 15 SEKUND!!! Mam nadzieję, że teraz wie, jak trudno niesie się transporter z kotem, który za wszelką cenę chce z niego wyjść. Przeczuwałam, że do tego urządzenia nie można mieć zaufania. Ale następnym razem tak łatwo nie pójdzie!
     No i na koniec kolejny cios: odkurzanie. Pani wyciągnęła wielki ryczący kubeł napełniony wodą. Przez dwie godziny musiałam siedzieć na parapecie i uważać, żeby mnie przypadkiem nie wciągnęła przez rurę. Szczyt wszystkiego! Nie dość że głodna, prawie otruta i świeżo po wyjściu z aresztu, to jeszcze zafundowali mi kolejne atrakcje!
       Życie kota, wbrew pozorom, nie jest łatwe...

środa, 13 listopada 2013

Kapuściane kotleciki z sosem serowym



    Zainspirowana wegetariańskimi kotletami Olgi Smile przypomniałam sobie nasz domowy przepis na kotlety z kapusty. Czemu robię je tak rzadko? Przecież są naprawdę pyszne. Zaraz lecę po kapustę...

Składniki:
główka kapusty
2-3 jajka (zależy od wielkości kapusty)
drobno poszatkowana cebula zeszklona na oleju
sól, pieprz do smaku
tarta bułka, kasza manna
olej do smażenia

      W największym skrócie: robiliście kiedyś mielone? No to zamiast mięsa użyjcie kapusty sparzonej jak na gołąbki. Miękkie liście trzeba przepuścić przez maszynkę, odcisnąć nadmiar wody (np. na durszlaku), dodać cebulę, przyprawy, jajko i na koniec odrobinę tartej bułki lub kaszy manny, która wciągnie resztę wilgoci. Następnie formujemy niewielkie kotlety, obtaczamy je w tartej bułce, smażymy na oleju. Ot i cała filozofia. 
    Diabeł tkwi w szczegółach. Otóż im krócej parzymy kapustę, tym łatwiej ją zemleć i wyrobić kotlety, ale mogą one mieć wtedy za dużo goryczy. Z kolei z kapusty sparzonej "na miękko" kotlety będą pyszne, delikatne, ale trzeba się nieźle nawyginać, żeby się nie rozpadły w trakcie smażenia, no i konsystencja jest trochę nieciekawa, taka papkowata. Zatem drogą dedukcji i praktyki trzeba osiągnąć stan pośredni. Pocieszający jest fakt, że to naprawdę smaczne danie - zarówno na zimno, jak i na ciepło. A polane sosem serowym i posypane szczypiorkiem lub pietruszką to po prostu niebo w gębie! Ci, którzy jedzą potrawę pierwszy raz, zawsze pytają, z jakiego to mięsa :-)

   Oczywiście, można cudować w nieskończoność, dodawać do środka jakieś składniki typu pieczarki czy mięso,  ale, moim zdaniem, takie "gołe" kotlety są najlepsze. Zresztą im więcej składników, tym gorzej dla żołądka i podniebienia.

Sos serowy
   Z kopiastej łyżki masła i mąki robię złotą zasmażkę, którą następnie rozprowadzam na patelni mlekiem (mniej więcej 3/4 szklanki). Kiedy zawrze, wrzucam 2 duże serki topione najlepiej śmietankowe, czyli te bez żadnego konkretnego posmaku. Mieszam, aż wszystko osiągnie konsystencję gładkiego sosu. Przyprawiam solą i pieprzem, bo samo jest mało wyraziste. Ten sos nadaje się też do placków ziemniaczanych, smażonej cukinii oraz makaronu. Smacznego :-)

poniedziałek, 11 listopada 2013

Z pamiętnika Matyldy: W nowym domu



    Minął ponad miesiąc odkąd mieszkam w nowym domu. Na początku byłam trochę nieufna, ale już się przyzwyczaiłam.  Ogólnie rzecz biorąc, jest nieźle. Właśnie zjadłam pyszne śniadano. Odchudzają mnie przy pomocy suchej karmy Royal Canin Obesity, ale raz w tygodniu dostaję mięsko z galaretką z saszetki. Mrrrau, pychota!!! Siedzę sobie teraz na osobistej kanapie i rozprowadzam smakowite zapachy po łapkach i pyszczku, żeby na dłużej starczyło. Pani obserwuje mnie z fotela i już się czai do zabawy. Zaraz zacznie machać mi przed nosem kolorową kitką z piórek. Fakt, nie mogę się oprzeć i natychmiast rozpoczynam polowanie, a ona się śmieje. Ale najbardziej się cieszy, kiedy mruczę i miziam ją policzkami. Dlatego robię to każdego ranka, niech ma, zasłużyła sobie.
     Staram się nie sprawiać zbytniego kłopotu. Nie jestem kotem, który się narzuca. Nie robię bałaganu. Nie interesuje mnie ludzkie pożywienie, bo zdecydowanie wolę zapach mojego. Do kuchni wchodzę tylko razem z panią. Na balkon też. Pani założyła tam siatkę, żebym nie wypadła, ale na zewnątrz jest zimno i mokro, więc wciągam nosem haust świeżego powietrza i szybko uciekam do domu. Wiem, gdzie stoi i do czego służy kuweta. Jest w niej żwirek Cat's Best Eco Plus, który pachnie naturalnym drewnem i niczym więcej, nawet jeśli kryje wiadomą zawartość. Szybko nauczyłam domowników, że muszę mieć czystą ubikację, bo inaczej nasikam na dywanik. Po załatwieniu się tak długo drapię pazurkami kuwetę, aż ktoś przyjdzie i wyrzuci do sedesu efekty mojej działalności oraz wyrówna pagórki, które usypałam.
     Jeśli chodzi o drapanie, to też doszłyśmy do porozumienia. Muszę gdzieś ostrzyć pazury, to silniejsze ode mnie. A tu dookoła wyściełane krzesła, fotele, kanapa - no weź i nie skorzystaj! Ale pani pozwalała to robić tylko na wycieraczce w przedpokoju i ciągle podsuwała mi pod nos jakąś deseczkę owiniętą grubym sznurem. W końcu zajarzyłam. Drapak! Niezły, tylko za bardzo się rusza. Pani też to zrozumiała. Kiedy wskakuję na kanapę,  przytrzymuje drapak, a ja ostrzę sobie pazury, aż iskry lecą! Czasem się zapomnę i naruszę jakiś mebel, ale błądzić jest rzeczą kocią...
     Pani uwielbia mnie głaskać i czochrać. Robi to kilka razy dziennie. Początkowo pozwalałam jej dotykać tylko do łebka, bo najbardziej to lubię, ale teraz wystawiam również brzuszek i łapki. Niech i pani ma z głaskania jakąś przyjemność. Tym bardziej, że głupia nie jest i wie, kiedy przestać. Prawdopodobnie poznaje to po ruchu mojego ogona.  Pozwalam też wziąć się na ręce, choć naprawdę za tym nie przepadam, ale wieczorem tak bardzo nie chce mi się opuszczać kanapy, że bez protestu  daję się przenieść na moje nocne posłanie.
    Teraz opowiem wam o czymś niesamowitym. To się nazywa FURMINATOR. Wiem, w której szufladzie leży i kiedy tylko pani się tam zbliża, przeżywam ekstazę. Będzie mnie czesać!!! Mam tyle podszerstka, że nie jestem w stanie wydrzeć go językiem, zwłaszcza, kiedy linieję. Poza tym rzyganie kłakiem to żadna przyjemność. Metalowy grzebyczek jednym ruchem usuwa całe kłęby martwych włosów i masuje moją skórę. Mrrrau! Właśnie zbliża się do nasady ogona... Taaak!!!! Taaak!!! Taaak!!! Co, już koniec?
    Ostatnio w domu pojawił się transporter. Nienawidzę tego urządzenia. Kiedyś mnie w takim zamknęli, wsadzili do samochodu i cały mój bezpieczny świat się zmienił. Dwa tygodnie temu moja pani też próbowała mnie zniewolić. Transporter był za mały i pachniał obcymi kotami. Walczyłam jak lew, żeby nie dać się tam wsadzić i wygrałam. Podrapałam panią do krwi, ale ona się wcale nie gniewała... Ten nowy transporter jest bardzo duży, stoi sobie spokojnie na mojej kanapie, nie atakuje mnie. Wyściela go mięciutki kocyk. Czasami w środku pojawiają się różne pyszności.  W dodatku pachnie kocimiętką, a przy drzwiczkach ma piórko, które się rusza! Byłam wewnątrz już kilka razy, a wczoraj nawet się tam umyłam. I nic się nie stało. Może nie jest taki straszny? Dziś znowu tam zajrzę, a co...

niedziela, 10 listopada 2013

No coś ty, mamusiu!


      Pewna pięcioletnia dziewczynka zabrudziła majtki.
- A co to się stało? - spytała mama. - Puściłaś bąka czy źle podtarłaś pupę?
Dziecko szeroko otworzyło zdumione oczęta i odrzekło stanowczo:
-  No coś ty, mamusiu, po prostu się zes...łam.

    Całe to zdarzenie w pierwszym momencie rozbawiło mnie niesłychanie. Ale potem przyszła refleksja. Skąd u pięciolatki taka zdumiewająca szczerość w sytuacji bądź co bądź krępującej? Znam wiele dzieci, które wymyśliłyby całą fantastyczną historię z sedesowym potworem w tle, byle ukryć niewygodną prawdę.
      Dziecko kochane i bezpieczne nie musi kłamać, żeby znaleźć usprawiedliwienie dla swoich niepowodzeń i błędów. Ma bowiem niezłomną pewność, że nikt nie zrobi z nich afery, nie skrzyczy, nie wyśmieje, nie ukarze, nie obarczy odpowiedzialnością za "wypadek przy pracy". Mądrzy rodzice spokojnie poszukają przyczyny, a nie od razu rozliczą za skutek. 

    Pamiętajmy: Pierwsze kłamstwo człowieka rodzi się zazwyczaj ze strachu przed odrzuceniem przez najbliższych.  Potem już leci z górki...

"Grawitacja" (2013) Uwaga, spoiler!


      Powodowana ciekawością wybrałam się na film "Grawitacja". Lubię klimaty science fiction, lubię Sandrę Bullock, z niekłamaną przyjemnością kontempluję męską urodę George'a Clooneya. Przeczytałam bardzo pochlebne recenzje, wychwalające zwłaszcza walory techniczne filmu, zapoznałam się z różnymi opiniami znajomych, którzy go oglądali, oraz z bezwzględnie krytyczną opinią człowieka, który wszystko wie, więc oglądać nie musi. Poszłam... Dodajmy - samotnie, bo nikt akurat nie dysponował czasem, a ja wolna jak ptak! Przedtem zahaczyłam o restaurację Massala, by głód nie przeszkadzał w odbiorze. Kebab nr 77 z sosem orzechowym to danie, dla którego warto żyć!
    "Grawitację" grają już jakiś czas, więc tłoku nie ma. Na widowni jakieś dziesięć osób, co jest wyraźnym sygnałem, że dzieło do najpopularniejszych nie należy. Ale za to jaka cisza wokół. 
       I, o dziwo, film trwa tylko półtorej godziny. Nie zdążyłam się znudzić, choć wg standardów kina akcji były niewątpliwe dłużyzny. Ale tak już jest w przypadku monodramu - dla zachowania prawdopodobieństwa wydarzeń jedyny bohater musi czasem przysiąść, odpocząć, przysnąć albo poprowadzić monolog wewnętrzny. Tu zagubiona w Kosmosie kobieta desperacko walczy o przetrwanie, rozmawiając sama ze sobą, bo interlokutorów brak. Złośliwy los piętrzy przed nią coraz to nowe przeszkody w postaci awarii, wybuchów, pożarów, zaplątanych spadochronów, braku tlenu, pustych baków paliwa i kompletnego braku komunikacji z Ziemią. Do tego ona sama jest niezbyt kompetentna w zakresie pilotowania pojazdów kosmicznych, a tu ZONK! - instrukcja po chińsku! Te zwroty akcji są tak nieprawdopodobne, że aż śmieszne. Zwłaszcza w końcówce filmu, gdzie tylko rekina i krokodyla zabrakło... 
      Urodą Clooneya też się nie nacieszyłam, bo widać było mało i krótko... Sama postać jakoś mnie nie przekonała do końca. Kosmonauta-dżentelmen, taki kowboj odjeżdżający w stronę słońca, o słowiańskim nazwisku Kowalsky? Czyżby to gest sympatii w stronę romantycznych Polaków, aby osłodzić nam brak wiz? Bo obraz "Ruskich" przewidywalny: jak zawsze dali ciała, tym razem powodując kosmiczną katastrofę.
      Trochę mnie rozczarowały efekty 3D, dla których głównie poszłam do kina. Nie były złe, ale liczyłam na większe przeżycia, a tymczasem fruwające w powietrzu przedmioty to przecież trójwymiarowa norma. Tu było ich bez liku, bo akcja toczy się w stanie nieważkości. Głębia przestrzeni jednak znacznie lepiej wyszła w "Epoce lodowcowej 3". Może to kwestia wyraźnego kontrastu między czernią i bielą, który spowodował spłaszczenie obrazu. Wizja Kosmosu też mnie nie zachwyciła. Jeżeli faktycznie tak to wygląda, to nie wybieram się. Jakoś nie pociąga mnie czarna pustka z wielkim okręgiem Ziemi nad głową.
     Przesłanie w amerykańskim stylu, jasne do bólu, wyrażone słowami: Uda mi się! Musi mi się udać, bo przecież jestem Amerykanką... 
     Ale w sumie nie było źle. Nikt nie wyszedł w trakcie seansu, a ja nawet ani razu nie ziewnęłam. W tym kontekście całość oceniam na cztery plus. Arcydzieło to nie jest, ale da się obejrzeć.