Szukaj na tym blogu

piątek, 29 listopada 2013

Jeszcze tylko, czyli święta po polsku

      Jeśli chodzi o święta Bożego Narodzenia, najbardziej lubię przygotowania do nich, kupowanie kolejnych ozdób choinkowych, szykowanie potraw, strojenie wigilijnego stołu. No i oczywiście, tradycyjną wieczerzę: świece, kolędy, specyficzny i niepowtarzalny aromat potraw, które w takim zestawieniu je się tylko raz w roku. Właściwie dwa następne dni mogłyby dla mnie nie istnieć, bo nie jestem zagorzałą fanką biesiad, zwłaszcza trwających od rana do wieczora, a dogadzać sobie kulinarnie lubię i bez szczególnych okazji. Za to spotkania w plenerze z przyjaciółmi są wtedy szczególnie mile widziane.
    Ponieważ ciężar przygotowania świąt spoczywa głównie na kobietach, pozwoliłam sobie poświęcić niniejszy wiersz tym kapłankom domowego ogniska, które za nic nie mogą się wyrzec ciężkiej harówy, bo tak trzeba, bo tak robiły ich matki, babki i prababki. Pamiętam własną rodzicielkę, która jeszcze w nocy po Wigilii prała jakąś zapomnianą firankę. Jakże to - na święta z brudną? Geny to geny, więc choć ja próbuję się opierać tej męczącej tradycji i nie czyszczę podłogi od spodu, to jednak z mniejszym lub większym zaangażowaniem wykonuję większość czynności wymienionych poniżej. A już z kuchni to nie wychodzę co najmniej przez dwie doby, żeby niczego na stole nie zabrakło. I żeby mój potomek po raz kolejny stwierdził, że piekę najlepsze na świecie "kapuśniaczki".

Jeszcze tylko, czyli święta po polsku 

Tak niedawno lipiec słońcem prażył,
Sierpień gwiazd tysiącem z nieba migał,
Jeszcze wczoraj leżałaś na plaży,
Urlop minął... Ależ ten czas śmiga!

Września szkolny dzwonek ucichł w dali,
Grzybów kosze październik ususzył,
Znicz pamięci listopad zapalił,
Tylko patrzeć - i grudzień się ruszy.

Skrzą się mrozu drobniutkie cekiny,
Na dywanie bielutkim jak mleko,
Jakże cudne są pierwsze dni zimy
I do świąt już całkiem niedaleko!

Wreszcie można rano pospać dłużej,
W całym domu tak pachnie choinką,
"Bóg się rodzi" w rodzinnym brzmi chórze...
To już wkrótce! Teraz jeszcze tylko:

Umyć okna, póki słońce świeci,
Kupić adwentowe kalendarze,
Delikatnie wysondować dzieci,
Czy cię stać na spełnienie ich marzeń.

Odstać swoje w Tesco lub Biedronce,
Czując wsparcie rodaków na plecach.
Pamiętając o jajkach i mące,
Nie zapomnieć o stu innych rzeczach.

Kilka razy z siatami obrócić,
Do zamiarów przymierzając siły.
Świeże karpie jutro mają rzucić,
A buraki się już nie zmieściły.

Poodkurzać parkiet i dywany,
Zmienić pościel, brudną wsadzić w pralkę,
Wyprasować to, co już uprane,
Podlać kwiaty, przestawić wersalkę.

Poprzecierać klosze i kinkiety,
Wypucować kieliszki i szklanki,
Przygotować świąteczne serwety,
W oknach świeże zawiesić firanki.


Sto portali zwiedzić w Internecie,  
By właściwe przepisy pozbierać,
Bo teściowa znowu jest na diecie,
A synowa nie znosi selera.

Zrobić uszka z kapuścianym farszem,
Potem barszczyk i śledzie, i dorsze,
I pierniki (tym lepsze, im starsze),
I serniki  (im starsze, tym gorsze).

Światełkami choinkę przyodziać,
Zapakować gwiazdkowe prezenty,
Nakryć stół z wolnym miejscem dla gościa,
Każdy menel w ten wieczór jest święty.

Umyć głowę, paznokcie spiłować,
Włożyć bluzkę z miękkiego atłasu,
Może jeszcze oko podmalować
(Jedno, bo na drugie nie ma czasu).

Domowników do stołu zaprosić,
By podzielić się z nimi opłatkiem,
Dań dwanaście z kuchni poprzynosić, 
Paść jak kawka...
                                                                          i leżeć, i pachnieć...


poniedziałek, 25 listopada 2013

Śmierć w globalnej wiosce


     Przyszło nam żyć w przedziwnym świecie. Za sprawą nowoczesnych technik komunikacyjnych skurczył się on do rozmiarów globalnej wioski. W prawdziwej wiosce wszyscy wiedzą, czyją krowę akurat wzdęło, komu obrodziły buraki i kto kogo przeleciał w stogu. W globalnej też z każdej strony atakują nas przeróżne informacje. Sęk w tym, że dotyczą one życia nie tylko znajomych, ale i nieznajomych. 
    Beztroska, z jaką mieszkańcy globalnej wioski dopuszczają obcych do własnych spraw, bulwersuje i przeraża. Wielu z nas bowiem nie potrafi oddzielić sfery publicznej od prywatnej, a prywatnej od tej najbardziej intymnej. Bez żadnej selekcji do Internetu wędrują dane, które przenigdy nie powinny się tam znaleźć. Pół biedy, jeśli świadczą one jedynie o braku kultury, ogłady czy wyczucia. Zawsze znajdą się tacy, którzy uznają za stosowne udostępnić szerokiemu światu sensacyjną informację, że właśnie dopadła ich grzybica pochwy albo puścili wyjątkowo smrodliwego bąka. No cóż, nie każdemu jest dane doznać przeżyć bardziej interesujących. Dzielimy się tym, co mamy... 
     Znacznie gorzej, jeśli zamieszczony materiał, w dodatku burzący utrwalone w społeczeństwie normy, trafia pod ocenę młodych ludzi, a takich przecież w Internecie najwięcej. Nie mają oni dużej wiedzy o świecie i postrzegają go według najprostszego emotikonowego kodu:  ktoś się uśmiecha - szczęśliwy, płacze - nieszczęśliwy, przytula dziecko - kocha je, porzucony - cierpi itp. Oceniają też wszystko w systemie zero-jedynkowym: coś jest po prostu albo dobre, albo złe, nie ma ambiwalencji. Towarzyszy temu powszechne przekonanie, że w sieci powinna panować absolutna wolność, a każdy rodzaj cenzury, w postaci bana chociażby, jest zamachem na prawa internautów.
       A gdzie analiza i refleksja? Przecież czasem trzeba odsunąć emocje i użyć rozumu...
     W ostatnich dniach po Internecie krąży bardzo, moim zdaniem, kontrowersyjny film przedstawiający umierającego noworodka z bezmózgowiem. Jego rodzice, Heather i Patrick Walker, zawezwali do szpitala zawodowego fotografa, by ten utrwalił ich pożegnanie z dzieckiem, po czym zamieścili materiał na Facebooku. Administratorzy portalu usunęli film i zablokowali ich konta. I tu rozpętała się burza. Film natychmiast pojawił się na innych stronach np. http://www.elblag24.pl/fakty i wrócił na Facebooka tylnymi drzwiami, wrzucony przez oburzonych internautów. Jakże to - przecież wszystko tam ukazane jest dowodem wielkiej miłości rodziców! "Ich synek żył 8 godzin i odszedł. Para niezwykłymi chwilami szczęścia podzieliła się na facebooku." Niezwykłe chwile szczęścia przy umierającym dziecku pozbawionym mózgu??? Obejrzałam. Mam zupełnie inne odczucia...
    Nie neguję uczuć rodziców, nie bronię im własnych sposobów radzenia sobie z tragedią, jaka ich dotknęła. Ale mamy tu właśnie do czynienia z najbardziej intymną sferą życia, którą ci ludzie wystawili na pokaz, pod osąd i ocenę obcych.  Jaki mieli w tym cel? Jaką potrzebę zrealizowali?   
     Podkładem muzycznym filmu jest wzruszająca piosenka Jenn Bostic "Jealous of the angels", narzucająca atmosferę smutku i zadumy. Jednak do obrazów pasuje to jak pięść do nosa. Oboje rodzice już w 16 tygodniu ciąży dowiedzieli się o śmiertelnej wadzie płodu. Oczekiwałam zatem objawów żalu, depresji a nawet pokornej katolickiej zgody na wolę bożą. Wszystkiego, tylko nie gwiazdorzenia. Tymczasem w pierwszej sekwencji filmu zobaczyłam rozchichotaną kobietę, na której wydatnym brzuchu prawdopodobnie mąż maluje sowę. W asyście bliskich przyszła mama udaje się do szpitala. Świeża fryzura i manicure, pełny makijaż, uśmiech od ucha do ucha. Na świat przychodzi jej kaleki synek. Malec przypomina brzydką gumową kukiełkę, ma zniekształconą główkę pozbawioną części mózgowej. Będzie żył tylko kilka godzin. Uśmiechnięta rodzicielka trzyma go w objęciach, zerkając zalotnie w kamerę. Na pierwszym planie długie starannie wytuszowane rzęsy. Najnormalniej zachowuje się dziadek, który patrząc na umierającego wnuka, ukradkiem ociera łzę. Za to nieutulony w bólu ojciec co chwila przybiera kolejną malowniczą pozę, prezentując się przeważnie z profilu. W kulminacyjnej scenie pożegnania trzyma gołe maleństwo na wyciągniętej ręce i składa na jego główce ostatni pocałunek. Nie wiedzieć czemu jest przy tym nagi do pasa. Taki amerykański żołnierz-superman. Widz ma okazję dokładnie obejrzeć imponujące muskuły i tatuaże. W tle matka, oczywiście sympatycznie uśmiechnięta...
    Ponieważ film ewidentnie zawiera sceny pozowane, prześladuje mnie wizja procesu realizacji, to mierzenie światła, ustawianie kadru, duble...
- Uwaga, kręcimy scenę pożegnania! Dziecko bardziej do okna! Proszę wyciągnąć rękę i napiąć mięśnie.  Teraz pocałunek. Jeszcze raz. OK, mamy to!  
      Mam świadomość, że na czterominutowy  film składają się tylko parosekundowe sceny wybrane z kilku dni. Poza kadrem pozostała cała gama uczuć nieutrwalonych, bądź utrwalonych jedynie dla najbliższych. Chcę wierzyć, że takie były, co nie znaczy, że chciałabym je obejrzeć. Ale to, co zobaczyłam na filmie, obala całą moją dotychczasową wiedzę o uczuciach macierzyńskich. To jedna wielka ściema! Jaka normalna matka żegna uśmiechem swoje umierające dziecko? Toż płaczemy nawet nad zdychającym kotem czy kanarkiem! Jaka matka będzie traktować je jak maskotkę, ubierając, rozbierając, pozując do zdjęć, demonstrując publicznie jego kalectwo? Przecież to dramat, bolesna empatia, rozpacz, strach, poczucie wielkiej pustki. Znam kilka kobiet, które przeżyły podobną tragedię. Żadnej nie wpadło do głowy, żeby zamienić ją w przedstawienie - przesłodzone,  niesmaczne, niewiarygodne.
      
      Tak. Globalna wioska to dziwne miejsce wyzwalające dziwne reakcje. Dzielenie się własną intymnością z innymi jest naszym wyborem, ale czasem nie dajemy przez to wyboru tym, którzy zetkną się z nią przez przypadek. Zamieszczony materiał może się też stać pożywką dla różnej maści sensatów i dewiantów. Dlatego ktoś musi wytyczyć granice. Nie dziwię się administratorom Facebooka. Śmierć, choroba, kalectwo to nie są tematy, którymi można swobodnie żonglować. Do wzruszania gawiedzi taką tematyką niech służą fikcyjne obrazy fabularne, typu "Love story", "Idź w stronę światła", "Stalowe magnolie", "Czułe słówka" - nie sposób wymienić wszystkich, to tylko kilka przykładów z klasyki, naprawdę jest w czym wybierać. Dramaty osobiste pozostawmy najbliższym: rodzinie, przyjaciołom - oni właśnie od tego są. A jeden współczujący uścisk jest wart więcej niż tysiąc lajków...
       


piątek, 22 listopada 2013

Oszukane gołąbki


       Oszukane gołąbki to kolejny stary wypróbowany przepis na bazie kapusty. Można je zrobić przy okazji wykonywania kotletów z kapusty - za jednym bałaganem dwa dania.

    Gołąbki klasyczne są moją absolutnie ulubioną potrawą. Jeśli figurują w menu restauracji, najprawdopodobniej właśnie je wybiorę, choćby kusili mnie nie wiem jakimi frykasami. Czasami przeżywam rozczarowanie, bo zamiast oczekiwanego smakołyku dostaję niedogotowaną kapustę z ryżowym kluchem w środku. Takie jest życie... Ja sama potrafię przyrządzić naprawdę smaczne gołąbki, są dobrze przyprawione, delikatne, rozpływają się w ustach a nie na talerzu. Ale taki efekt osiągam przeważnie kosztem głodującej rodziny, kuchni zajętej przez pół dnia i płyty zastawionej garami, wśród których króluje wielki sagan, bo do kilku gołąbków nawet nie ma co się przymierzać. Ja z reguły poprzestaję na kilkudziesięciu. W jednym garnku parzę kapustę, którą potem odcedzam na durszlaku, w drugim gotuję ryż, w dużej misce mieszam farsz, w saganie układam zawinięte gołąbki, które następnie duszę. Pot mi spływa nie powiem po czym, ale chyba Pan Bóg wiedział, po co zakończył plecy rowkiem ;-) Kuchnia nieduża i potrzeba sporo umiejętności ekwilibrystycznych, żeby w tym wszystkim się połapać. Zapasy mrożę, ale że przynajmniej raz w tygodniu jemy je na obiad, więc, niestety, szybko znikają, a na następną taką akcję dłuuuugo nie mam ochoty... 

     Gołąbki oszukane przyrządza się znacznie szybciej, bo po ugotowaniu ryżu wszystkie pozostałe składniki idą do tego samego gara. Zatem potrzebny jest tylko malakser do starcia kapusty i cebuli, garnek, patelnia i trochę wolnego czasu.

Składniki:
1 kg dowolnego mięsa mielonego
1 kg surowej kapusty startej na grubej tarce
1 duża posiekana cebula
0,5 szkl. kaszy manny
2,5 szkl. ugotowanego ryżu
4 całe jajka
sól, pieprz

tarta bułka lub mąka krupczatka
olej do smażenia



    Wszystkie składniki trzeba wyrobić na masę. Uformować kotlety, obtoczyć i usmażyć na rumiano. Włożyć do garnka. Nie wszystkie - tylko tyle, ile potrzebujemy na obiad. Reszta do zamrażalnika, na później. Zalać lekko osoloną wodą lub w wersji "na bogato" dowolnym, niezbyt gęstym sosem. Ja zalewam sokiem pomidorowym, który osobiście wykonałam przy okazji suszenia pomidorów. Może być też sok pomidorowy z kartonu, choć na pewno nie jest tak ekologiczny ;-)
     Dusić na małym gazie ok. 20 minut. Wprawdzie potrawa nie przypomina gołąbków, tylko zwykle mielone w sosie, ale smak i zapach ma nieco podobny. Sprawdza się nawet na domowych przyjęciach, polecam.
      Smacznego :-)



wtorek, 19 listopada 2013

Coś do kawki, czyli szarlotka Bożenki

     Niedawno obiecałam ten przepis moim sympatycznym gościom-szarlotkożercom. Macie i nieście w świat, bo naprawdę jest tego wart :-)


        Ciasto, za które można się sprzedać! Zwłaszcza, jeśli jest wykonane przez autorkę, czyli wspomnianą w tytule Bożenkę. Podejrzewam, że dodaje ona jakiś tajemny składnik, którego nie zamieściła w przepisie. Dlatego jeśli szczególnie zależy mi na efekcie, udaję się do niej z prośbą o wykonanie tego rarytasu.
       Już sam zapach można kroić, w dodatku działa on jak afrodyzjak i łagodzi obyczaje. 

Składniki:

  • 500 g mąki tortowej
  • 1 kostka masła (ostatecznie może być też margaryna, ale naprawdę ostatecznie)
  • 3 żółtka
  • 6 płaskich łyżek cukru
  • 1 porcja proszku do pieczenia
  • aromat waniliowy, rumowy lub śmietankowy
  • 1 łyżka oliwy lub oleju

  • 1,5 kg jabłek (obranych, pokrojonych na kawałki i zeszklonych na patelni z ok. 3 łyżkami cukru)
  • dla smakoszy: kwaśna śmietana do polania

     Z podanych składników wyrobić zwartą gomułę ciasta. Ja zwykle korzystam z usług malaksera lub maszyny do pieczenia chleba, bo nie znoszę tej roboty.  Ciasto podzielić na części w proporcji 1/3 do 2/3. Większą część rozwałkować na blaszce i podpiec. Wyjąć z piekarnika, ułożyć na niej uprażone jabłka. Jeśli macie takie w swojej spiżarni - połowa roboty z głowy. Niezłe i w dobrej cenie można kupić w Lidlu - trzeba wziąć dwa litrowe słoiki. Na jabłka dać mniejszą część ciasta uformowaną w kratkę lub startą na grubej tarce (wtedy warto ciasto potrzymać chwilę w zamrażalniku).
    Piec ok 40-50 min. w temperaturze 180 stopni. Po ostudzeniu można ciasto posmarować lukrem utartym ze szklanki cukru pudru, łyżki soku z cytryny, łyżeczki oleju i kilku kropli wrzątku.
      Porcja tej szarlotki polana gęstą kwaśną śmietaną to siódme niebo w gębie :-)

    Zaraz pewnie się odezwą obrońcy szczupłej talii: A fu, a be, kulinarna masakra, bój się Boga, kobieto!!! No cóż, manna zesłana Żydom na pustynię też nie była niskokaloryczna. A przecież Stwórca mógł ich uszczęśliwić brokułami... 

poniedziałek, 18 listopada 2013

Kocie zioło

     Mają ludzie swoje (zakazane zresztą) przyjemności, mają je i koty.  Chociaż nie wszystkie, bo podobno upodobanie do odurzania się "ziołem" jest dziedziczne i obejmuje jedynie 2/3 populacji. Reszta kotów jest niewrażliwa, a co za tym idzie, pozbawiona owej niebiańskiej rozkoszy.  

     Podstawowym "ziołem" jest, oczywiście, kocimiętka. Zawarty w niej nepetalakton jest silnym kocim hormonem działającym na futrzaki tyleż pobudzająco, co ogłupiająco. Szczególnie silnie reagują osobniki w wieku rozrodczym. Najpoważniejsze nawet koty pod wpływem kocimiętki zaczynają się zachowywać co najmniej dziwnie, całkowicie tracąc kontrolę nad sobą. No cóż, to całkowicie zrozumiałe: kiedy w ludziach buzują hormony, też dochodzi do różnych ekscesów.
    W sklepach zoologicznych bez problemu można dostać suszoną kocimiętkę. Najlepiej wypchać nią woreczek porządnie zszyty z mocnego materiału. Kot będzie chciał za wszelką cenę wgryźć się do środka!!! Seans narkotyczny zajmuje mu około dziesięciu minut, potem zwierz traci zainteresowanie "ziołem" na kilka godzin, ale w czasie zabawy trzeba go bezwzględnie pilnować, żeby w transie nie zrobił sobie jakiejś krzywdy. I nie próbujcie wtedy zabierać woreczka - ja jeszcze liżę rany...
       Aha, wabienie kota kroplami na bazie kocimiętki daje bardzo mizerne efekty.

familie.pl
wikipedia.org/wiki/Kocimiętka
      Kolejna roślina pozostająca w kręgu kocich zainteresowań to kozłek lekarski, z którego wyrabia się krople walerianowe, popularny lek nasercowy i uspokajający. Taaak, dla ludzi niewątpliwie, ale nie dla kotów. Miodowy zapach tej byliny jest dla nich silnym afrodyzjakiem. Zachowują się jak wyżej. Jeśli ktoś ma w planie wyfroterowanie podłogi, niech kapnie w paru miejscach walerianą, a kot odwali całą robotę.

http://przyroda.osiedle.net.pl/Kozlek_lekarski.htm
wikipedia.org/wiki/Kozłek_lekarski
       Matylda, ku uciesze domowników, należy do kotów żywo zainteresowanych powyżej opisanymi roślinami. Szczególnie kocimiętka przypadła jej do gustu. Próbuję wykorzystać ten fakt, żeby zwabić ją do transportera, choć kocica jest przebiegła i niełatwo daje się podejść. Raz już tam weszła po woreczek, ale kiedy została na chwilę zamknięta, to ją natychmiast otrzeźwiło. Udało mi się jednak sfilmować jej harce na haju :-) Sama słodycz!


niedziela, 17 listopada 2013

Z pamiętnika Matyldy: Paskudny dzień


     Wczoraj miałam wyjątkowo paskudny dzień. Już z samego rana dokonałam wstrząsającego odkrycia. Dostałam w miseczce pyszny rybny gulasz, ale kiedy zaczęłam go jeść, wyczułam nagle pokruszoną tabletkę. Ani chybi trucizna!!! W dodatku pani stała w drzwiach,  obserwowała mnie wyjątkowo uważnie i fałszywym głosem namawiała do konsumpcji. Co ona serca nie ma? Za co? Przecież byłam grzeczna. Chyba nie chodzi o te kilka pcheł? 
      Przez cały dzień nie dostałam nic innego do jedzenia, chociaż przeraźliwie miauczałam.  Dopiero wieczorem pani zabrała miskę, powiedziała coś w stylu: - No to cię odrobaczyłam... - i wyrzuciła gulasz do klozetu. Potem dała mi moje ulubione chrupki.  Z pełnym brzuszkiem poczułam się znacznie lepiej. Ciekawe, czy jutro znowu będzie chciała mnie otruć. Na wszelki wypadek obudzę ją koło piątej, to może będzie zaspana i zapomni o swoich niecnych planach.   
     W południe przeżyłam kolejną traumę. Wykorzystując mój głód, pani wrzuciła do transportera kilka przysmaczków i ... woreczek z kocimiętką. Stało się! Zwabiona cudowną wonią weszłam do środka, a ona ZAMKNĘŁA MNIE NA CAŁE 15 SEKUND!!! Mam nadzieję, że teraz wie, jak trudno niesie się transporter z kotem, który za wszelką cenę chce z niego wyjść. Przeczuwałam, że do tego urządzenia nie można mieć zaufania. Ale następnym razem tak łatwo nie pójdzie!
     No i na koniec kolejny cios: odkurzanie. Pani wyciągnęła wielki ryczący kubeł napełniony wodą. Przez dwie godziny musiałam siedzieć na parapecie i uważać, żeby mnie przypadkiem nie wciągnęła przez rurę. Szczyt wszystkiego! Nie dość że głodna, prawie otruta i świeżo po wyjściu z aresztu, to jeszcze zafundowali mi kolejne atrakcje!
       Życie kota, wbrew pozorom, nie jest łatwe...

środa, 13 listopada 2013

Kapuściane kotleciki z sosem serowym



    Zainspirowana wegetariańskimi kotletami Olgi Smile przypomniałam sobie nasz domowy przepis na kotlety z kapusty. Czemu robię je tak rzadko? Przecież są naprawdę pyszne. Zaraz lecę po kapustę...

Składniki:
główka kapusty
2-3 jajka (zależy od wielkości kapusty)
drobno poszatkowana cebula zeszklona na oleju
sól, pieprz do smaku
tarta bułka, kasza manna
olej do smażenia

      W największym skrócie: robiliście kiedyś mielone? No to zamiast mięsa użyjcie kapusty sparzonej jak na gołąbki. Miękkie liście trzeba przepuścić przez maszynkę, odcisnąć nadmiar wody (np. na durszlaku), dodać cebulę, przyprawy, jajko i na koniec odrobinę tartej bułki lub kaszy manny, która wciągnie resztę wilgoci. Następnie formujemy niewielkie kotlety, obtaczamy je w tartej bułce, smażymy na oleju. Ot i cała filozofia. 
    Diabeł tkwi w szczegółach. Otóż im krócej parzymy kapustę, tym łatwiej ją zemleć i wyrobić kotlety, ale mogą one mieć wtedy za dużo goryczy. Z kolei z kapusty sparzonej "na miękko" kotlety będą pyszne, delikatne, ale trzeba się nieźle nawyginać, żeby się nie rozpadły w trakcie smażenia, no i konsystencja jest trochę nieciekawa, taka papkowata. Zatem drogą dedukcji i praktyki trzeba osiągnąć stan pośredni. Pocieszający jest fakt, że to naprawdę smaczne danie - zarówno na zimno, jak i na ciepło. A polane sosem serowym i posypane szczypiorkiem lub pietruszką to po prostu niebo w gębie! Ci, którzy jedzą potrawę pierwszy raz, zawsze pytają, z jakiego to mięsa :-)

   Oczywiście, można cudować w nieskończoność, dodawać do środka jakieś składniki typu pieczarki czy mięso,  ale, moim zdaniem, takie "gołe" kotlety są najlepsze. Zresztą im więcej składników, tym gorzej dla żołądka i podniebienia.

Sos serowy
   Z kopiastej łyżki masła i mąki robię złotą zasmażkę, którą następnie rozprowadzam na patelni mlekiem (mniej więcej 3/4 szklanki). Kiedy zawrze, wrzucam 2 duże serki topione najlepiej śmietankowe, czyli te bez żadnego konkretnego posmaku. Mieszam, aż wszystko osiągnie konsystencję gładkiego sosu. Przyprawiam solą i pieprzem, bo samo jest mało wyraziste. Ten sos nadaje się też do placków ziemniaczanych, smażonej cukinii oraz makaronu. Smacznego :-)

poniedziałek, 11 listopada 2013

Z pamiętnika Matyldy: W nowym domu



    Minął ponad miesiąc odkąd mieszkam w nowym domu. Na początku byłam trochę nieufna, ale już się przyzwyczaiłam.  Ogólnie rzecz biorąc, jest nieźle. Właśnie zjadłam pyszne śniadano. Odchudzają mnie przy pomocy suchej karmy Royal Canin Obesity, ale raz w tygodniu dostaję mięsko z galaretką z saszetki. Mrrrau, pychota!!! Siedzę sobie teraz na osobistej kanapie i rozprowadzam smakowite zapachy po łapkach i pyszczku, żeby na dłużej starczyło. Pani obserwuje mnie z fotela i już się czai do zabawy. Zaraz zacznie machać mi przed nosem kolorową kitką z piórek. Fakt, nie mogę się oprzeć i natychmiast rozpoczynam polowanie, a ona się śmieje. Ale najbardziej się cieszy, kiedy mruczę i miziam ją policzkami. Dlatego robię to każdego ranka, niech ma, zasłużyła sobie.
     Staram się nie sprawiać zbytniego kłopotu. Nie jestem kotem, który się narzuca. Nie robię bałaganu. Nie interesuje mnie ludzkie pożywienie, bo zdecydowanie wolę zapach mojego. Do kuchni wchodzę tylko razem z panią. Na balkon też. Pani założyła tam siatkę, żebym nie wypadła, ale na zewnątrz jest zimno i mokro, więc wciągam nosem haust świeżego powietrza i szybko uciekam do domu. Wiem, gdzie stoi i do czego służy kuweta. Jest w niej żwirek Cat's Best Eco Plus, który pachnie naturalnym drewnem i niczym więcej, nawet jeśli kryje wiadomą zawartość. Szybko nauczyłam domowników, że muszę mieć czystą ubikację, bo inaczej nasikam na dywanik. Po załatwieniu się tak długo drapię pazurkami kuwetę, aż ktoś przyjdzie i wyrzuci do sedesu efekty mojej działalności oraz wyrówna pagórki, które usypałam.
     Jeśli chodzi o drapanie, to też doszłyśmy do porozumienia. Muszę gdzieś ostrzyć pazury, to silniejsze ode mnie. A tu dookoła wyściełane krzesła, fotele, kanapa - no weź i nie skorzystaj! Ale pani pozwalała to robić tylko na wycieraczce w przedpokoju i ciągle podsuwała mi pod nos jakąś deseczkę owiniętą grubym sznurem. W końcu zajarzyłam. Drapak! Niezły, tylko za bardzo się rusza. Pani też to zrozumiała. Kiedy wskakuję na kanapę,  przytrzymuje drapak, a ja ostrzę sobie pazury, aż iskry lecą! Czasem się zapomnę i naruszę jakiś mebel, ale błądzić jest rzeczą kocią...
     Pani uwielbia mnie głaskać i czochrać. Robi to kilka razy dziennie. Początkowo pozwalałam jej dotykać tylko do łebka, bo najbardziej to lubię, ale teraz wystawiam również brzuszek i łapki. Niech i pani ma z głaskania jakąś przyjemność. Tym bardziej, że głupia nie jest i wie, kiedy przestać. Prawdopodobnie poznaje to po ruchu mojego ogona.  Pozwalam też wziąć się na ręce, choć naprawdę za tym nie przepadam, ale wieczorem tak bardzo nie chce mi się opuszczać kanapy, że bez protestu  daję się przenieść na moje nocne posłanie.
    Teraz opowiem wam o czymś niesamowitym. To się nazywa FURMINATOR. Wiem, w której szufladzie leży i kiedy tylko pani się tam zbliża, przeżywam ekstazę. Będzie mnie czesać!!! Mam tyle podszerstka, że nie jestem w stanie wydrzeć go językiem, zwłaszcza, kiedy linieję. Poza tym rzyganie kłakiem to żadna przyjemność. Metalowy grzebyczek jednym ruchem usuwa całe kłęby martwych włosów i masuje moją skórę. Mrrrau! Właśnie zbliża się do nasady ogona... Taaak!!!! Taaak!!! Taaak!!! Co, już koniec?
    Ostatnio w domu pojawił się transporter. Nienawidzę tego urządzenia. Kiedyś mnie w takim zamknęli, wsadzili do samochodu i cały mój bezpieczny świat się zmienił. Dwa tygodnie temu moja pani też próbowała mnie zniewolić. Transporter był za mały i pachniał obcymi kotami. Walczyłam jak lew, żeby nie dać się tam wsadzić i wygrałam. Podrapałam panią do krwi, ale ona się wcale nie gniewała... Ten nowy transporter jest bardzo duży, stoi sobie spokojnie na mojej kanapie, nie atakuje mnie. Wyściela go mięciutki kocyk. Czasami w środku pojawiają się różne pyszności.  W dodatku pachnie kocimiętką, a przy drzwiczkach ma piórko, które się rusza! Byłam wewnątrz już kilka razy, a wczoraj nawet się tam umyłam. I nic się nie stało. Może nie jest taki straszny? Dziś znowu tam zajrzę, a co...

niedziela, 10 listopada 2013

No coś ty, mamusiu!


      Pewna pięcioletnia dziewczynka zabrudziła majtki.
- A co to się stało? - spytała mama. - Puściłaś bąka czy źle podtarłaś pupę?
Dziecko szeroko otworzyło zdumione oczęta i odrzekło stanowczo:
-  No coś ty, mamusiu, po prostu się zes...łam.

    Całe to zdarzenie w pierwszym momencie rozbawiło mnie niesłychanie. Ale potem przyszła refleksja. Skąd u pięciolatki taka zdumiewająca szczerość w sytuacji bądź co bądź krępującej? Znam wiele dzieci, które wymyśliłyby całą fantastyczną historię z sedesowym potworem w tle, byle ukryć niewygodną prawdę.
      Dziecko kochane i bezpieczne nie musi kłamać, żeby znaleźć usprawiedliwienie dla swoich niepowodzeń i błędów. Ma bowiem niezłomną pewność, że nikt nie zrobi z nich afery, nie skrzyczy, nie wyśmieje, nie ukarze, nie obarczy odpowiedzialnością za "wypadek przy pracy". Mądrzy rodzice spokojnie poszukają przyczyny, a nie od razu rozliczą za skutek. 

    Pamiętajmy: Pierwsze kłamstwo człowieka rodzi się zazwyczaj ze strachu przed odrzuceniem przez najbliższych.  Potem już leci z górki...

"Grawitacja" (2013) Uwaga, spoiler!


      Powodowana ciekawością wybrałam się na film "Grawitacja". Lubię klimaty science fiction, lubię Sandrę Bullock, z niekłamaną przyjemnością kontempluję męską urodę George'a Clooneya. Przeczytałam bardzo pochlebne recenzje, wychwalające zwłaszcza walory techniczne filmu, zapoznałam się z różnymi opiniami znajomych, którzy go oglądali, oraz z bezwzględnie krytyczną opinią człowieka, który wszystko wie, więc oglądać nie musi. Poszłam... Dodajmy - samotnie, bo nikt akurat nie dysponował czasem, a ja wolna jak ptak! Przedtem zahaczyłam o restaurację Massala, by głód nie przeszkadzał w odbiorze. Kebab nr 77 z sosem orzechowym to danie, dla którego warto żyć!
    "Grawitację" grają już jakiś czas, więc tłoku nie ma. Na widowni jakieś dziesięć osób, co jest wyraźnym sygnałem, że dzieło do najpopularniejszych nie należy. Ale za to jaka cisza wokół. 
       I, o dziwo, film trwa tylko półtorej godziny. Nie zdążyłam się znudzić, choć wg standardów kina akcji były niewątpliwe dłużyzny. Ale tak już jest w przypadku monodramu - dla zachowania prawdopodobieństwa wydarzeń jedyny bohater musi czasem przysiąść, odpocząć, przysnąć albo poprowadzić monolog wewnętrzny. Tu zagubiona w Kosmosie kobieta desperacko walczy o przetrwanie, rozmawiając sama ze sobą, bo interlokutorów brak. Złośliwy los piętrzy przed nią coraz to nowe przeszkody w postaci awarii, wybuchów, pożarów, zaplątanych spadochronów, braku tlenu, pustych baków paliwa i kompletnego braku komunikacji z Ziemią. Do tego ona sama jest niezbyt kompetentna w zakresie pilotowania pojazdów kosmicznych, a tu ZONK! - instrukcja po chińsku! Te zwroty akcji są tak nieprawdopodobne, że aż śmieszne. Zwłaszcza w końcówce filmu, gdzie tylko rekina i krokodyla zabrakło... 
      Urodą Clooneya też się nie nacieszyłam, bo widać było mało i krótko... Sama postać jakoś mnie nie przekonała do końca. Kosmonauta-dżentelmen, taki kowboj odjeżdżający w stronę słońca, o słowiańskim nazwisku Kowalsky? Czyżby to gest sympatii w stronę romantycznych Polaków, aby osłodzić nam brak wiz? Bo obraz "Ruskich" przewidywalny: jak zawsze dali ciała, tym razem powodując kosmiczną katastrofę.
      Trochę mnie rozczarowały efekty 3D, dla których głównie poszłam do kina. Nie były złe, ale liczyłam na większe przeżycia, a tymczasem fruwające w powietrzu przedmioty to przecież trójwymiarowa norma. Tu było ich bez liku, bo akcja toczy się w stanie nieważkości. Głębia przestrzeni jednak znacznie lepiej wyszła w "Epoce lodowcowej 3". Może to kwestia wyraźnego kontrastu między czernią i bielą, który spowodował spłaszczenie obrazu. Wizja Kosmosu też mnie nie zachwyciła. Jeżeli faktycznie tak to wygląda, to nie wybieram się. Jakoś nie pociąga mnie czarna pustka z wielkim okręgiem Ziemi nad głową.
     Przesłanie w amerykańskim stylu, jasne do bólu, wyrażone słowami: Uda mi się! Musi mi się udać, bo przecież jestem Amerykanką... 
     Ale w sumie nie było źle. Nikt nie wyszedł w trakcie seansu, a ja nawet ani razu nie ziewnęłam. W tym kontekście całość oceniam na cztery plus. Arcydzieło to nie jest, ale da się obejrzeć. 
     

piątek, 8 listopada 2013

Sześciolatki w służbie narodu



    W zamierzchłych czasach poszłam do szkoły jako sześciolatek. Jestem ze stycznia, więc mama zadecydowała, że różnice rocznikowe będą minimalne. Tak faktycznie było, radziłam sobie dobrze, mając dodatkowo nauczycielskie wsparcie w domu. Przez cały okres nauki i połowę studiów byłam najmłodsza w grupie, potem skorzystałam z dziekanki podpartej urlopem macierzyńskim i tak wreszcie trafiłam do grona rówieśników. Byłam wtedy jednym z nielicznych wyjątków, ale to była kwestia świadomej decyzji mojej mamy. 
       Przez wiele lat opinię o sensowności dopuszczenia konkretnego dziecka do nauki szkolnej wyrażała poradnia, prowadząc badania tzw. gotowości szkolnej SIEDMIOLATKÓW (!) po ukończeniu zerówek, choć ostatecznie i tak decydowali rodzice. Można było wcześniej przebadać i posłać do pierwszej klasy zdolnego sześciolatka, nikt nie stawiał przeszkód. Badania mojego osobistego sześciolatka wykazały jego pełną gotowość szkolną, aczkolwiek stwierdzono niski poziom umiejętności manualnych. Doszłam do wniosku, że w takim razie nie będę go katować szlaczkami i wycinankami, niech spokojnie dojrzewa w przedszkolu. Poszedł do szkoły w swoim "ustawowym" czasie i rozwinął się prawidłowo bez zbędnego stresu wynikającego z ciągłego poczucia bycia gorszym od reszty. Uczyłam też małego geniusza matematycznego, który został przeniesiony z klasy drugiej do czwartej. Intelektualnie - co najmniej dwunastolatek, społecznie i emocjonalnie ciągle na poziomie siedmiolatka, zero kontaktu z kolegami... Bo rozwój umysłowy dziecka to jedno, a jego dojrzałość i kompetencje społeczne to drugie. Psychologia mówi, że dopiero w siódmym roku życia dzieci zaczynają uniezależniać się od rodziców, większą uwagę zwracając na grono rówieśnicze.    
      Każde dziecko jest inne, choć oczywiście można je wszystkie wpasować w pewne ramki określające minimum i maksimum możliwości na dany wiek. Z całej tej politycznej afery  z sześciolatkami najbardziej zdumiewa mnie jednak fakt niesłychanego skoku rozwojowego, jakiego  w ostatnich latach dokonały polskie przedszkolaki. Oto naraz w cudowny sposób WSZYSTKIE zaczęły nadawać się do szkoły. Bez badań, bez opinii specjalistów. Może to wpływ promieniowania elektromagnetycznego emitowanego przez telefony komórkowe, może efekt uboczny zmianowej pracy rodziców, może jakiś składnik chipsów lub coli? Warto przeprowadzić gruntowne badania w tym zakresie, wyselekcjonować ów tajemniczy katalizator i zaaplikować go np. naszym politykom... 
      Superniania uspokaja, że dzieci sobie poradzą. Ja też w to nie wątpię, oglądając wyczyny kilkuletnich akrobatów, tancerzy, karateków, muzyków. Ćwiczenie czyni mistrza, podobno nawet dżdżownicę można wytresować. Niektóre bystrzaki pewnie prześcigną samych siebie i będą żywym przykładem słuszności reformy. Ci przeciętni i słabsi, których jest zdecydowana większość, przez cały szkolny okres będą kuleć, a swojemu potomstwu podświadomie przekażą niechęć do wszelkiej edukacji. Szkoły też sobie jakoś poradzą, ostatecznie wielka improwizacja to specjalność Polaków. Nauczyciele podejmą się każdego działania, byle tylko nie stracić pracy. Baza, wyposażenie? Owszem, są komputery, ale krzesła i ławki dopasowane do wzrostu to już utopia. Dzieciaki szybko rosną, a meble nie. Pokolenie dzisiejszych uczniów za trzydzieści lat zasili szeregi rencistów z ciężkimi schorzeniami kręgosłupa. Wystrój sal lekcyjnych dla klas I-III, dekoracje tematyczne, pomoce, to przeważnie efekt ciężkiej pracy nauczycieli, a nie hojności władz oświatowych. Sale lekcyjne? Po reformie gimnazjalnej, żeby uniknąć dwuzmianowości, uczyłam już polskiego na korytarzu, w jadalni, w sali gimnastycznej, w sali komputerowej, w bibliotece, w pokoju nauczycielskim, w pozbawionej okien harcówce. Uczniowie i tak byli w sytuacji komfortowej, bo każdy miał krzesło pod tyłkiem. Przecież zaraz po wojnie siedzieliby po turecku na gruzowisku i robili notatki węgielkiem na marginesach starych gazet. 
       Z sześciolatkami będzie znacznie większy problem. Nie można ich przechować w kantorku na miotły, muszą mieć własną salę, a to oznacza pracę na zmiany. Czyli rano świetlica, po południu lekcje. Posadzi się szczawiany do ławek na pięć godzin i zabroni biegać na przerwie, bo to niebezpieczne. Niech energię wyładują w domu, oczywiście po odrobieniu pracy domowej... Pewnie, że sobie poradzą, droga supernianiu, tylko jakim kosztem i dla jakiej idei?
     Jak nie wiadomo o co chodzi, to na pewno chodzi o pieniądze. Niż demograficzny, echo niżu demograficznego, to nic nowego, przeżywaliśmy go wiele razy bez wywracania wszystkiego do góry nogami. Przecież było wiadomo, że takie czasy nastaną. Trudny okres trzeba mądrze przeczekać, a nie walczyć z wiatrakami rękoma sześciolatków. A co będzie z kolejnym niżem? Tym razem rząd powoła pod sztandary pięciolatki? W Anglii już tak jest, choć właśnie próbują się z tego wycofać. Bądźmy lepsi, od razu polikwidujmy przedszkola a potem żłobki. A na koniec w szkolnych salach gimnastycznych otwórzmy porodówki, by od razu przechwytywać nowy narybek. Ostatecznie świat zna przykłady efektywnej edukacji dwulatków!
     W naszej polityce nie widać nawet zalążków planowania wieloletniego, wszystko jest na tu i teraz. Następna ekipa zwali na poprzednią i jakoś się przecież uda. Chociaż nie! Jak się dobrze zastanowić, to jakiś pomysł na przyszłość w tej reformie jest. Europa, obniżając wiek szkolny, wydłuża przez to okres edukacji. Polskie sześciolatki o rok wcześniej zaczną, więc i o rok wcześniej skończą  naukę, a zatem również o rok wcześniej pójdą do pracy, której końca pewnie nie doczekają, bo wcześniej umrą ze starości.
       Najważniejsze, żeby ZUS miał się dobrze...

   A najsmutniejsze w naszej rzeczywistości jest to, że kiedy milion rodziców, od których szkoły domagają się przecież współudziału w nauczaniu i wychowaniu,  chce się wypowiedzieć, to głosami zaledwie kilku posłów można  uniemożliwić referendum - czyli odebrać ludziom możliwość udziału w najwyższej formie demokracji!  Oby tylko sześciolatki nie namieszały za bardzo na polskiej scenie politycznej...

piątek, 1 listopada 2013

Listopadowe refleksje...

      



      Polski romantyzm i europejski racjonalizm toczą we mnie krwawe boje. A już szczególnie na początku listopada, kiedy to rozświetlona zniczami Polska widoczna jest z Kosmosu. Bo właśnie wtedy, jak szydło z worka, wyłazi nasze narodowe zamiłowanie do martyrologii, patosu, spektakularnych gestów i traktowania tradycji naskórkowo. Staram się pielęgnować piękne polskie obyczaje, ale czasem mam dość słuchania o ich szczególnych wartościach wychowawczych. Bo, powiedzmy sobie szczerze, co jest wychowawczego w tym spektaklu odbywającym się na wszystkich polskich cmentarzach przez dwa dni w roku?  
     Najpierw do boju ruszają handlowcy. Już od połowy września w supermarketach główne miejsca zajmują znicze i sztuczne kwiaty. Wkrótce potem tereny wokół miejskich nekropolii zamieniają się w bazary. Powietrze wypełnia charakterystyczny zapach chryzantem. Ludzie robią zakupy hurtowe, mało kto ogranicza się do kilku lampek. Miarą naszej pamięci o zmarłych jest przecież liczba światełek na grobie... 
    Końcówka października to zbiorowe porządki na cmentarzach. Szorowanie pomników, wyrzucanie suchych kwiatów, zakurzonych wieńców i wypalonych zniczy. Często tych sprzed roku - jakoś nie było czasu wpaść wcześniej. Uprzątanie grubej warstwy jesiennych liści, bywa, że na inne groby, pod inne pomniki. Tak po katolicku, chociaż niby Pan Bóg wszystko widzi, ale może akurat patrzy w inną stronę... Zresztą cmentarne śmietniki zawalone po brzegi. Za ich opróżnienie parafie płacą ogromne sumy. Podobno w Sokółce, miejscu cudu z hostią, oszczędny proboszcz nakazał wiernym zająć się tym problemem indywidualnie. Ale od kiedy Polak sprząta po sobie?  Efekt - zwały śmieci wokół murów cmentarza, za parę lat wyrośnie tu wzgórze. Będzie drugi cud...  
     W połowie października zaczyna się medialna batalia o Halloween. Jedni ostrzegają, że zachodni zwyczaj przebieranek i stawiania podświetlonej dyni grozi zainfekowaniem młodych umysłów wpływami szatana. Inni widzą w tym tylko nieszkodliwą zabawę dzieciaków, która w dodatku nijak nie przeszkadza w celebrowaniu polskich obrzędów przez całe dwa następne dni, bo odbywa się 31 października. No, chyba że każda porządna katolicka rodzina wieczór poprzedzający dzień Wszystkich Świętych spędza na zbiorowych modlitwach, czytaniu Biblii  i wspominaniu zmarłych. Nie? Tak właśnie przypuszczałam...
      No i wreszcie 1 listopada. Targowisko próżności nad prochami zmarłych. Po śmierci też widać są lepsi i gorsi. Im bardziej okazały pomnik, tym więcej kwiatów i zniczy. Na jednym z nich, kolosie z czarnego marmuru, naliczyłam sześćdziesiąt identycznych lampek. W dodatku czerwonych. Łuna biła na kilometr. Ciekawe, skąd upodobanie do świateł o tej barwie, które w życiu doczesnym są przecież wizytówką burdelu. Cóż, zbyteczny przepych wywołał określone skojarzenia...  
     Dbałość o zewnętrzne pozory widać na każdym kroku. Są groby tak ustrojone, że dostawienie swojej skromnej lampki byłoby po prostu profanacją artystycznej koncepcji.  Instruuje się rodzinę, że np. w tym roku tylko białe kwiaty i zielone znicze. Co to, stadion Lechii czy wesele z listą prezentów? A w ogóle tego dnia wszystkich obowiązuje zasada "na bogato" - za cenę świątecznego wystroju najmniejszego gdańskiego cmentarza niejedna abisyńska wioska przeżyłaby rok obżarstwa...
    Nie sposób tu pominąć innego ważnego problemu. W Internecie czytałam wczoraj poważne porady, jak zabezpieczyć grób przed złodziejami: znicze osmalić, kwiaty połamać i polać roztopioną stearyną, wazony pomazać farbą. Paranoja! W naszym kraju jest ponoć 90% katolików. To kto kradnie i kto kupuje "okazyjnie" pod cmentarzem, skoro to problem masowy?
  
      Romantyczna część mojej natury kocha stare cmentarze z ich pięknymi alejami i pomnikami. Tak chętnie po nich chodzę w zaduszkowy wieczór. Natomiast wrodzony pragmatyzm każe mi zdecydowanie popierać ideę kremacji zwłok i składania prochów w kolumbarium. Tam nie ma miejsca na blichtr, niskie pobudki i przyziemne czynności, jakże odległe od spraw ostatecznych. Niewielka tablica z imieniem, nazwiskiem i datą. Na ziemi skraweczek miejsca na lampkę. Ileż problemów by zniknęło: kradzieże, wywóz śmieci,  coraz bardziej dotkliwy brak miejsca. A człowiek odwiedzający zmarłego poświęciłby cały ten czas na zadumę, refleksję, modlitwę,  nie na uprawę kwiatków i sprzątanie hektarów. Chociaż wiem, że wielu ludzi swoje uczucia wyraża właśnie poprzez działanie, a inni działają, bo boją się myśleć i czuć...
     
    Z góry przepraszam tych, którzy niedawno stracili kogoś bliskiego. Wy jeszcze nie macie siły na rozważania w tych kategoriach...