Szukaj na tym blogu

wtorek, 30 kwietnia 2013

Na kawkę do Leśnego Zakątka




 
Zdjęcie "pożyczone"od danci
         Chyba odkryłam fenomen popularności niektórych blogów. I nie jest to, bynajmniej, ich tematyka, choć na pewno też się do tego przyczynia. Myślę, że to przede wszystkim kompetencja połączona z życzliwością i sympatią do ludzi.  Coś, co powoduje, że wchodzisz tam kilkakrotnie w ciągu dnia i zawsze czujesz się miłym i oczekiwanym gościem.    
         Taki blog to właśnie LEŚNY ZAKĄTEK – ponad półtora miliona wejść w ciągu pięciu lat. Zastanawiałam się, dlaczego – teraz już mam pewność. Sama ostro nabijam licznik :-) Jego autorka – dancia - pomaga ludziom  stawiać pierwsze kroki w pieczeniu chleba.  Robi to niesłychanie cierpliwie, nie żałując ani czasu, ani swojej ogromnej wiedzy w tym zakresie. Każdego traktuje indywidualnie i tłumaczy wszystko od podstaw jak komu głupiemu, choć pewnie momentami wątroba jej się przewraca. Nie znajdziesz tu zniecierpliwienia wyrażonego dosadnym: Przecież już o tym tysiąc razy pisałam!!!    Nie każe ci latać po wszystkich postach (co i tak prędzej czy później zrobisz, bo ciekawych przepisów tu sporo, nie tylko na chleb)  i szukać potrzebnych informacji, ale  prowadzi cię za rękę krok po kroku z autentyczną troską o twój sukces.  
         Tak, lubię do niej wpadać, jak na kawę do zaprzyjaźnionej sąsiadki. I choć reklamuję tutaj konkurencyjnego bloga, jakoś wcale mnie to nie martwi :-)

czwartek, 25 kwietnia 2013

To lubi każdy prawdziwy mężczyzna ...

... czyli GOLONKOWE POD KAPUSTĄ!



       Muszę się podzielić tym przepisem, bo kto choć raz spróbował, ten gotuje na okrągło. Mnie nauczyła pani z mięsnego, kiedy się zastanawiałam, co ja właściwie mogę zrobić z tzw. golonkowego, czyli golonki pozbawionej kości - samo mięsko i tłuszczyk, omnomnomnom....
       Wypróbowałam już rożne proporcje i mnie najbardziej smakuje opcja ze zwiększoną ilością kapusty - tak 2 kg mięsa na 3 kg kapusty, ale można to zmieniać dowolnie. Polecam golonkowe, bo z całą golonką większy kłopot. Poza tym ja nie jestem fanką tej włochatej skóry, brr...

       Wykonanie jest banalnie proste i polega na odpowiednim połączeniu trzech składników:

1) Kroimy mięsko na mniejsze kawałki, wkładamy do dużego głębokiego naczynia (ja używam żeliwnej brytfanny albo żaroodpornej formy), solimy, niezbyt obficie.  W wersji light starannie pozbawiamy je tłuszczu, chociaż na wiele to się nie zda, wobec obecności trzeciego składnika, bez którego ani rusz.
2) Przykrywamy całość kiszoną kapustą, taką, jaką lubicie - bardziej czy mniej ukiszoną, nie ma to żadnego znaczenia. Ja swoją płuczę i siekam, żeby się potem makarony nie ciągnęły.
3) Na wierzch wywalamy mały słoik majonezu, rozsmarowujemy go łyżką.
4) Wstawiamy do piekarnika, włączamy na jakieś 200 stopni. Ma się piec około godziny, ale jak dłużej posiedzi, to goloneczka będzie się rozpływać w ustach. Raczej się nie przypali, bo majonez przed tym chroni, ale warto co pół godziny zajrzeć i ewentualnie przykryć.Jeśli majonez po upieczeniu nie wsiąknął w potrawę, to mu pomóc widelcem.

       To jest naprawdę pyszne! A zimowe oponki można wymienić na letnie np. podczas jazdy na rowerze albo kopania ogródka :-)

wtorek, 23 kwietnia 2013

Sylwester dla melomanów




       

       Przyszło mi żegnać rok 2007 z wysoką kulturą, bo w Filharmonii Bałtyckiej. Zainwestowałam więc całe170 PLN w bal poprzedzony koncertem symfonicznym i, odpicowana jak moskwicz na giełdę (zawiść w oczach koleżanek była mi lustrem), udałam się w gronie szesnastu zaprzyjaźnionych osób spędzić sylwestra wśród elit intelektualnych Gdańska: profesura wyższych uczelni, dziennikarze, artyści no i trochę normalnych. Smokingi, garnitury (z różnych półek), długie suknie, koafiury iskrzące się brokatem - nuda. Na szczęście wypatrzyłam też elegantkę o urodzie zmokłej kwoki, która miała nad lewym okiem przyczepioną do skotłowanej wiewiórczej peruki wiązkę brudnoróżowych piórek, jakby wyrwanych żywcem strusiowi spod ogona. Musiałam oburącz framugi się przytrzymać, żeby nie wykonać zwrotu w tył, aby jeszcze raz z oczyma jak wyrak sundajski przedefilować przed tym dziwowiskiem. Na wejściu dawali szampana w plastikowych kubeczkach, ale i tak się nie dopchałam, więc profanacji nie było.
        W filharmonii przed balem sylwestrowym bywa oczywiście koncert i to przynajmniej dwugodzinny: w tym roku to Strauss, Lehar, Bizet, standardy musicalowe – te klimaty. Nasi gdańscy filharmonicy nie są najgorsi i dało się słuchać, nie bez przyjemności zresztą, bo Polak najbardziej lubi to, co zna. Uwagę mam podzielną, więc przy okazji z niezmiennym zadowoleniem obserwowałam samą orkiestrę - żywe odbicie pozaartystycznej rzeczywistości, że posłużę się cytatem z Szekspira: "Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś." Tu wątłe skrzypaczki z uprzejmym uśmiechem piłujące bez mrugnięcia przez dwie godziny, tam, dajmy na to harfistka, z wdziękiem oparta o swój wielki instrument, którego użyła DWA razy. Na tyłach orkiestry przebywał też osobnik w okularach, który RAZ przy kołysance „Holly Night” zapirlikał patyczkiem po takich wiszących dzwonkach i na tym zakończył swój udział w koncercie. Swoją drogą ciekawe, ile lat zdobywał te umiejętności... Po przerwie też tam siedział, Bóg raczy wiedzieć po co, może żeby krzesło nie było puste. Wirtuoz, władający jedynym w orkiestrze fletem poprzecznym, też użył go tylko raz, o ile nie liczyć wcześniejszych ćwiczeń manualnych z instrumentem: przekładania go z ręki do ręki, drapania się po głowie itp. Ten po przerwie zniknął, może miał kontrakt w cyrku jako prestidigitator. Moim bezsprzecznie od lat ulubionym członkiem orkiestry jest bębniarz - artysta już z samego wyglądu, co to z tyłu pióra, z przodu łyso, wzrok błędny. Przed każdym swoim zaistnieniem akustycznym robił takie przygotowania, że wzroku nie mogłam od niego oderwać: wznosił ręce do góry, masował nadgarstki, potrząsał dłońmi ... i... bum! bum! bum! Po czym kolejne pół godziny relaksu. Może ktoś przypadkiem wie, jakie oni mają stawki: od koncertu czy od swego w nim udziału?
       Publiczność też godna zainteresowania. Jakże żałowałam, że nie mam oczu z tyłu głowy. Za plecami dyrygenta wypatrzyłam pewnego osobnika, który też machał batutą, z tym, że niewidzialną, a robił to z takim zacięciem, aż mu wątła grzywka fruwała do góry. Albo adehadowiec i nie mógł usiedzieć przez dwie godziny w jednym miejscu, albo popisywał się przed partnerką swoją gruntowną znajomością „Marszu torreadora”, możliwe też, że pracował na etacie w teatrze lalkowym i, korzystając z okazji, ćwiczył dłonie.  W tym samym zresztą czasie inna z pań, wdzięcznie oparta o ramię partnera, spała smacznie, z lekka pochrapując i nie wybudzając się nawet przy naprawdę głośnej w tym utworze sekcji rytmicznej. Być może przesadziła z dawką rozweselającą lub profilaktycznie wypoczywała przed trudami nadchodzącego balu.
     Gwiazdą wieczoru była niejaka Nina N. – mezzosopran, zapowiedziana szumnie jako kobieta niebanalnej urody, szeroko znana w świecie. Suknie miała ładne i bardzo liczne, wygląd Dolly Parton, głos... hmm... mocny. Trasy koncertowe w Arizonie (Ba! A w Meksyku nie? Przecież to rzut kartoflem...), Chile i Argentynie, a także Maroku, Singapurze, Hongkongu itp. Ja malkontentką nie jestem, a choć „na życie patrzę bez emocji”, dostrzegając głównie jego aspekty humorystyczne, to czasem nawet cieszę się byle czym, ale tu z zachwytu nie umarłam. Maniera śpiewania z takim dziwacznym frazowaniem, jakieś bezsensowne zaśpiewy w standardach, motyw z „Titanica” skopany bezlitośnie przez brak jakiejkolwiek dramaturgii. Za to dykcja wspaniała – rozumiałam każdziusieńkie słowo po angielsku, zwłaszcza przyswoiłam „Dont krrraj forrr mi Arrrdżentina” i „end szil bi trrri” – dramatyczną końcówkę z „Love story”. Gestykulacja dopasowana nie tyle do treści, ile do prezentacji wspaniałej biżuterii, zwłaszcza świetlistej bransolety opasującej prawy przegub wokalistki. Dłonie poderwały mi się do oklasków tylko trzy razy. Mówiąc krótko – zwykła sylwestrowa chałtura pod hasłem: „Na sylwestra wszystko kupią i to za każdą cenę”.
        Ostatnim numerem na takich imprezach bywa zwykle duet „Time to say goodbye”. Diva z tą akurat pieśnią radziła sobie nawet nie najgorzej, cóż, kiedy nagle na scenę wdarł się ... konferansjer - jako jej partner wokalny!!! Odwaga cywilna wysokiej klasy, zwłaszcza, że głosik przyjemny, ale do nucenia pod prysznicem. Przez krótką chwilę nawet dał się usłyszeć, potem zagłuszyła go orkiestra. I tak należy się cieszyć, że w ramach daleko posuniętych oszczędności nie poproszono o popisy wokalne szatniarza, palacza albo i kogoś z publiczności.
       Koncert zakończył się dwadzieścia  minut przed północą, zatem Nowy Rok 2008 zastał nas w pełnej trzeźwości, co znacznie odbiega od polskiej normy. Jako że ambitnie zrezygnowaliśmy z wykupienia konsumpcji, bo za dwie łyżki zupy, przypalone żeberko oraz kawałek wyschniętego pasztetu trzeba było dopłacić 200 PLN, toteż nie przysługiwało nam miejsce przy biesiadnym stole. Zestawiliśmy więc kilka stolików i balowaliśmy do rana, racząc się wiktuałami z koszyczka piknikowego przytomnie naszykowanego przez jedną z uczestniczek, gdyż reszta pomyślała wyłącznie o napitkach. Zeszliśmy z parkietu o godz. 5.00, po czym na własnych nogach udaliśmy się przez uśpiony Gdańsk z Ołowianki przez Długi Targ do Bramy Wyżynnej, gdzie jeden z naszych, niestety spuchł, więc dalszą  drogę dokończyliśmy taksówką (na jego koszt, oczywiście). Na szczęście tym razem zima była stosunkowo łagodna.     

         Ta historia ma i swój ciąg dalszy:

       Powyższe przeżycia opowiedziałam w pracy, koncentrując się, jak to sangwinik, głównie na wątkach satyrycznych. Treść była może bardziej szczegółowa, no i fakty lekko podkoloryzowane, jak to w kabarecie. Ludzie śmiali się, dopowiadali swoje, było sympatycznie, wesoło i gwarno. Atmosfera w sam raz na rozpoczęcie nowego roku. Ale w pewnym momencie wtrąciła się nasza „alfa i omega”, która zna się absolutnie na wszystkim, choćby tego na oczy nie widziała. Taki ma dar i już. Otóż z wyraźną naganą w głosie oświadczyła, że widocznie byłam na koncercie pierwszy raz w życiu, skoro nie słuchałam w skupieniu muzyki, tylko marnowałam czas na przyglądanie się wykonawcom. Zdziwiona zapytałam, z czego wyciągnęła ów wniosek. Dowiedziałam się, że taki koncert symfoniczny (przypominam: w tym przypadku Strauss, Lehar, tematy filmowe itp.!!!) nie jest dla zwykłych ludzi, tylko dla wybranego grona melomanów, do których najwyraźniej się nie zaliczam. Meloman bowiem powinien wsłuchiwać się w dźwięki z zamkniętymi oczami!!!
- A poza tym wątpię, żebyś w ogóle była kiedykolwiek na jakimś koncercie symfonicznym - tu spojrzała na mnie tryumfalnie. - Ciekawa jestem, jak mogłaś obserwować orkiestrę, która przecież gra ukryta pod sceną!!!
       Podobno niewiedza nie jest grzechem. Ale może być wdzięcznym tematem dla takiej właśnie anegdoty...

Smakowity ananasek

Kto chce tu znaleźć przepis, zapraszam. To ciasto mi się akurat udało :-)


       Przed świętami wielkanocnymi los mnie zmusił do bezpośredniego kontaktu z Pocztą Polską. Chodzę tam tylko wtedy, gdy muszę, a zdarza się to, niestety często, bo przemiły listonosz każdą przesyłkę większą niż pudełko papierosów tylko awizuje, choćby miała nawet opłacone doręczenie. W końcu jest LISTOnoszem, nieprawdaż?
        Stojąc bezczynnie w zakręconej siedem razy kolejce, obserwowałam panie w okienku. Poczta to jedna z polskich instytucji, która śmiało mogłaby zatrudniać leniwce, a niewykluczone, że i te byłyby zbyt szybkie na potrzeby tej szacownej placówki. 
      Z nudów zaczęłam studiować zawartość metalowych stojaków z pocztówkami i długopisami. No i wyczaiłam jakąś broszurkę pt. "Ciasta za grosik" za jedyne 1,30 PLN zawierającą 83 przepisy na różne wypieki. Tam własnie znalazłam przepis na powyższe ciasto. Jest prosty jak konstrukcja cepa i każdy śmiało może się za niego zabrać.

Niezbędne składniki: na formę prostokątną 30 x 35 cm) - ja wzięłam okrągłą i ciasta wyszło mi za dużo, więc z reszty zrobiłam babeczki.

10 dag margaryny (ja dałam masło - kto bogatemu zabroni!)
2 szklanki cukru
1 mała puszka plastrów ananasa  (ja dałam dużą - ułożyłam plastry w dwóch warstwach)
20 dag orzechów włoskich (nie ważyłam, po prostu utkałam nimi wszystkie dziury)
4 jajka
2 szklanki mąki
łyżeczka proszku do pieczenia 

Sposób wykonania:
Tłustym drukiem zaznaczyłam sugestie przepisu z broszurki, chudym - moje uwagi.

  1. Najpierw trzeba tłuszcz roztopić, a potem przestudzony wlać do formy. 
  2. Posypać go szklanką cukru, oczywiście wyrównać malownicze górki.
  3. Ułożyć plastry ananasa ciasno obok siebie (nie wypijać zalewy!)
  4. Wolne miejsca wypełnić orzechami włoskimi  bez skorupek:-)
  5. Jajka utrzeć z pozostałym cukrem na puszystą masę (oczywiście mikserem, kto by dziś katował się sprzętem po babci)
  6. Ciągle mieszając, dodawać po łyżce przesianej mąki i zalewy z ananasa. I tu znowu mamy wyższość miksera: jedną ręką ubijamy a drugą wsypujemy. A jak jeszcze mamy mikser na podstawce, to samo się robi! 
  7. Na koniec dokładnie wmiksować proszek do pieczenia. A to durnota jakaś! Zawsze mnie uczyli, żeby zmieszać go z mąką i razem dodawać do ciasta.
  8. Ciasto wlać do blachy na te składniki, które już tam są.
  9. Piec ok. 60 min. w temperaturze 200 stopni. Tu bym nie była taka jednoznaczna - każdy ma inny piekarnik. Nie ma to jak dźganie wyrobu patyczkiem.
  10. Przestudzić w blasze, a gdy będzie ledwo ciepłe, obkroić brzegi i energicznie obrócić blachę, wyjmując ciasto na rozłożoną ściereczkę. W tym właśnie miejscu zaczęły się ciekawe doświadczenia. Ciasto urosło ładnie, zarumieniło się odpowiednio i gdy uznałam, że jest gotowe, wyjęłam je z piekarnika. Piekłam w formie silikonowej, więc brzegi same się odkleiły. Zaglądam nieśmiało do środka i widzę, że forma do połowy napełniona jest jakąś cieczą. Natychmiast przypomniały mi się moje piernikowe przygody W kuchni i w spiżarni, ale posłuchałam przepisu i jednym ruchem odwróciłam ciasto, pomijając ścierkę - prosto na talerz (wybrałam na wszelki wypadek taki głębszy). Wyobraźcie sobie, że ciecz natychmiast wsiąkła i moim zdumionym oczom ukazał się poniższy efekt.


Ciasto jest słodkie jak sto diabłów, ale i smaczne, rodzina wciągnęła go dziurką od nosa. Nieco przypomina desery tureckie. Po kilku dniach smakuje lepiej niż natychmiast po upieczeniu. Ponieważ nie lubię suchych wypieków, nawilżyłam go resztą soku z ananasa (przypominam, że miałam dużą puszkę) i to był naprawdę dobry pomysł!

SMACZNEGO!

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Moi przyjaciele


Ten wiersz jest w pełni zrozumiały wyłącznie dla ludzi, których dotyczy. Pozostali niech go potraktują jak mniej lub bardziej sprawne rymowanie :-)

Choć pędzimy jak ekspres, ważnych spraw tak wiele,
że często nie ma czasu załadować taczek,
jest ktoś, dla kogo warto zwolnić - przyjaciele,
z nimi życie wygląda zupełnie  inaczej.

Przyjaźń to pewien układ, który bardzo cenię
choć mam spore trudności, by ją  zdefiniować,
przybiera ona bowiem przeróżne odcienie,
bywa ciepła, dozgonna, ostrożna, surowa…

Czasem człowiek, co zwie się twoim przyjacielem,
zostawia cię ze śladem kopniaka na zadku,
czasem  ktoś, o kim nawet nie wiesz nazbyt wiele,
pomocną dłoń wyciągnie, chroniąc od upadku.

Rodzina ci najczęściej krępuje swobodę,
krwi więzy nakazują jej pierwszeństwo dawać,
przyjaciół się dostaje od losu w nagrodę,
smak nadają istnieniu jak cenna przyprawa.

Przyjaźń jest jak ognisko -  można przy nim ogrzać
samotne serca, z wiekiem wysłużone kości,
byle tylko ktoś drewna dokładał do ognia,
byle zawsze starczyło chęci i stałości.

Od lat wielu trwa razem wesoła gromada
ludzi zaharowanych jak w kieracie konie,
co są gotowi inne sprawy poodkładać,
by podsycać ten ogień  - dzięki nim wciąż płonie. 

Bywa, że nie poradzisz, bo życia problemy
na rozdrożu postawią, w dodatku w rozkroku,
jednak gdy raz w miesiącu czasu nie znajdziemy,
to musimy się spotkać chociaż raz do roku:

Do apelu was wzywam, moi przyjaciele,
a że wiersz na swym blogu chcę opublikować
nie będę światu  zwierzać sekretów zbyt wiele,
wam inicjał podpowie, o kim tutaj mowa.

Ambitna opiekunka wszystkich kotów świata, 
potrafi przez  minutę sto pomysłów stworzyć,
czasem łagodna, czasem nie podchodź bez bata,
a o 22.00 musi się położyć!
Już dziś zaplanowała przyszłość swej rodziny,
moszcząc jej ciepłe gniazdko w przytulnym siedlisku,
kiedy latem świętować będzie  urodziny,
przybędziemy siąść kręgiem zwartym przy ognisku.

Bardzo trudno uwierzyć, że w drobnej postaci
tyle żywej energii pomieścić się może,
obskoczy trzy etaty,  rachunki opłaci,
manicure perfekcyjny w każdej doby porze.
Po południu umyje okna od niechcenia,
orchidee podleje, ukołysze wnuka,
wieczorem basen, kręgle, w siłowni ćwiczenia;
mówię wam, drugiej takiej ze świecą by szukać!

Ewidentna  autorka niniejszego wiersza,
samozwańczy kaowiec, fotograf-amator,
do roboty ostatnia, do zabawy pierwsza,
wydarzeń świata tego baczny obserwator.
Choć talenty rozliczne kuchni nie dotyczą,
a okna myje tylko, gdy nie widać świata,
ludzie się bardzo często z jej opinią liczą,
a ona z każdym człekiem gotowa się zbratać. 

Jasna  buzia dziewczątka oraz wzrok niewinny,
nie wygląda na babcię, chociaż nią została,
z natury jest łagodna, lecz w sprawach rodzinnych
niezłomna w swych zasadach jak z granitu skała.
Gdy jej "kaczka na słodko" na stole zagości
lub "śledzik na zielono" zapachnie z półmiska,
to choćbyś postanowił w tym tygodniu pościć,
zapomnisz, że cię pasek w oponkę uciska.

Kruczoczarna czupryna, bystre ciemne oczy,
nogi pod samą szyję, uśmiech jak z żurnala,
gdy w bikini - każdy chce w odmęt za nią skoczyć,
kiedy w mundur odziana - Rosjan z krzeseł zwala.
Najmłodsza z naszej różnowiekowej gromady,
swej pracy i rodzinie bez reszty oddana,
życzliwa i lojalna, nieskłonna do zwady,
w swym mężu, jak przed laty, ciągle zakochana.

Kurduplem to on nie jest, rzadko się odzywa,
chcąc go usłyszeć, trzeba uszy w sztorc postawić,
choć słów niecenzuralnych nie zwykł nadużywać,
ale jak już coś powie, zmarłego rozbawi.
Nigdy go nie widziano bez lubej małżonki,
z którą wiernie przemierza życiowe zakręty,
Rzym, Paryż, morska plaża czy podgórskie łąki
zawsze razem. Dlaczego? Bo przecież jest święty!

Ledwie świt rannym słonkiem muśnie szyby okien,
a z nieba się nie leją deszczu wodospady,
ta już pędzi przed siebie wyciągniętym krokiem,
choć wszystkiego zaliczyć i tak nie da rady.
Wykłady dla ciekawskich, muzeum i teatr,
jakieś kino studyjne, z klifu panorama,
a może by się wybrać plażą na rowerach?
Chyba trzy życia naraz pragnie przeżyć sama!

Mała czarna dziewczyna o harcerskiej  duszy,
wędrująca bieszczadzkim  nieprzetartym szlakiem,
z posad kamień omszały umiała poruszyć.
Dziś dla nas drzwi zamknęła – cóż, życie jest takie.
Nim swe serce w miłosną  oddała niewolę,
przeżyła z nami smutków i radości wiele…
Dlaczego jej zabrakło przy biesiadnym stole?
Może nigdy nie była naszym przyjacielem…

Miernik czuły zabawy świetnego nastroju,
gdy jest wesoło, tryska radością jak raca,
jego śmiech się roznosi po całym pokoju,
a swą energią mógłby wiatraki obracać.
W tańcu partnerki zgina lekko jak sprężyny,
a w brydżu żre mu karta, że tylko zazdrościć,
Żre się również z małżonką, ale z tej przyczyny,
że nie umie inaczej wyrazić … miłości.

Płetwonurek - zapuszcza się w  podwodny teren,
burza go nie przeraża, w otchłań skacze pierwszy.
Powinien dbać o siebie i chronić swój czerep,
przecież obiecał kiedyś zmieniać nam pampersy!
Brzydzi go dwulicowość, woli ludzi szczerych,
zna historię Ojczyzny i szuka jej znaków,
czyta pisma, co  tępią czarne charaktery,
nie darzy zaufaniem pewnych warszawiaków ;-) 

Wielki talent kucharski wyssał z mlekiem matki,
więc takie pyszne dania umie przygotować,
że Makłowicz powinien spakować manatki
i ze wstydu wielkiego pod ziemię się schować.
Wschodnim zwyczajem hojnie podejmuje gości,
zbudował już wędzarnię, staw gęsto zarybił,
a żeby nie zabrakło w spiżarni  różności,
za płotem swej posesji wyhodował grzyby.

Wojujący malkontent, co stale narzeka
na wszelkie świata tego idiotyczne sprawy,
lecz na sąsiedzką pomoc nikt nie musi czekać,
byle mu tylko zrobić  filiżankę kawy.
Jeździć po polskich drogach naucza młokosów,
potrafi też naprawić każdy sprzęt zepsuty,
w jego czuprynie próżno szukać siwych włosów,
kocha wilgotną bryzę i morskich szant nuty. 


niedziela, 21 kwietnia 2013

Wiersz na Złote Gody



Jeszcze całkiem niedawno, bo przed pięciu laty,
Świętując datę ślubu, duszkiem pili zdrowie
Swej rodzicielki - Heli  i  Mariusza - taty,
Gabrysia - córka, Marek i Mirek - synowie.

Jako że  mają oni już swoje rodziny,
Niejeden zaliczyli kielich wychylony:
Zięć Jurek - ulubieniec teściowej Haliny
Oraz Basia   i Gosia  - obu synów żony.

Odgrażali się wtedy, jak mówią zapiski,
Że czy święto przypadnie w środę, czy w niedzielę,
Zgromadzą się znów wokół rodzinnej kołyski,
A powód będzie ważki, bo - ZŁOTE WESELE.!!!

Pienistego szampana poleją się strugi,
Popłyną łzy wzruszenia i  życzeń tysiące,
A choćby (toć październik!) nadszedł czas szarugi,
Tego dnia niewątpliwie świecić będzie słońce. 

No i "nadejszła wreszcie wiekopomna chwila",
Wzruszenie nas za gardło ściska jak Pawlaka,
Bo obecnym na ślubie swych własnych rodziców
można być w łonie matki albo w powijakach.

Niewielu los łaskawy dotknął swoją dłonią
I pozwolił im przybyć do rodzinnej chaty,
By w niej zastać rodziców z posiwiałą skronią,
Słuchać bisu przysięgi złożonej przed laty.

Jaką trzeba mieć  mądrość i wewnętrzną siłę,
Przyjaźń, życzliwość, czułość od święta i co dzień,
By wspólne życie ciągle tak wiele znaczyło,
Przecież co czwarty Polak jest już po rozwodzie.

Żyjcie długo i zdrowo nasi ukochani,
Kogo miłość wypełnia, ten jest wiecznie młody,
Za ćwierć wieku z wnukami oraz prawnukami
Przybędziemy, by uczcić brylantowe gody.

środa, 17 kwietnia 2013

Naplotkowała sosna, że już się zbliża wiosna...



Dwa dni w Lubiatowie upłynęły na poszukiwaniu wiosny i przygotowaniu się do jej powitania, czyli pieleniu, grabieniu, paleniu zeschłych liści, podlewaniu wschodzących roślin i innych radosnych czynnościach. Wycieczki piesze i rowerowe zakończyły się sukcesem. Wiosna JEST, wprawdzie jeszcze mizerniutka, ledwo głowę podnosi, ale lada dzień zapanuje nad światem. Za to słychać ją od świtu do zmierzchu. Ptaki drą dzioby jeden przez drugiego i urządzają oszalałe godowe gonitwy. Jedna parka tak się zapamiętała w amorach, że mało  nie wylądowała mi na głowie. Obudziły się żaby i zaanektowały tereny podmokłe.  Drzewa liściaste jeszcze gołe jak święty turecki, za to iglaki zieloniutkie i i obsypane lepkimi pąkami. Dzikich kwiatów nie zaobserwowano, poza paroma zdesperowanymi stokrotkami, zawilcem i podbiałem. Podmokłe obszary wyglądają bardzo egzotycznie Widziałam sarny pasące się przy szosie, w głębi lasu niemal spod kół roweru śmignął zając, a w drodze do Gdańska dostrzegłam dwa gniazdujące bociany.

Pusta kwietniowa plaża

Kępa na wydmie

Mój wiejski rumak

Strumień  żłobiący plażę

Brzozowa babuleńka

Wiosenne bazie 

Wiosna wybałusza gały...

Pejzaż z sysunią :-)

Stare i nowe 

Żabunia prawie oswojona

Wiosenne rozlewisko

Przed lustrem

Cały las wokół Lubiatowa jest, niestety, rębny i właśnie nadszedł czas wycinki buków i sosen. Niektóre z tych drzew przeżyły 140 lat. Nie ma już romantycznej ścieżki wiodącej na Warszawskie Górki, wszystko przywalone tonami pociętych pni.  Do lata zapewne to wywiozą, splantują teren pod szkółkę i ogrodzą drucianą siatką. Niby wiem, że realizacja planu, że trzeba, bo las wydmowy i takie stare drzewo może się znienacka przewrócić, ale serce boli. Te drzewa cieszyły oczy, dawały chłód w upalne dni, były schronieniem dla ptactwa, dorodne, zdrowe, piękne. Niektóre zwalone pnie mają ponad metr średnicy! Taka drzewna eutanazja. Gdyby chociaż wycinali pojedynczo, a tu rewolucja! Chyba nigdy nie pokocham tej leśnej gospodarki...




A to jest tzw. kępa ekologiczna, czyli grupa drzew ocalałych z rzezi, bo przy masowej wycince trzeba pozostawić 20% drzewostanu. Ich agonia jest przewidziana na czas, kiedy podrośnie młodniak zasadzony w miejscu wycinki. Osobiście zamiast tej mizernej kępy wolałabym 140-letniego buka, który jakoś mocarniej wygląda, tylko pewnie też nabywcy więcej za niego zapłacą... Ekonomia na pierwszym miejscu.



poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Galopem przez Italię




  Italia ... gdybym mogła i chciała wybierać, zamieszkałabym tam na stałe. To kraj, który przyciąga większość moich rodaków, a ja jestem przecież niewyobrażalnie przeciętna. Podobno Bóg, jak święcie wierzą Włosi, po trudach stworzenia świata, właśnie tu przygotował sobie miejsce odpoczynku i zaludnił je nacją utalentowanych, wesołych pięknoduchów. Nie wiedzieć czemu Polaków obdarzył podobnym temperamentem, tylko złośliwie umieścił nas na północy... Parę lat temu jeden z najdłuższych majowych weekendów przeznaczyłam na  9-dniową wycieczkę do Włoch zorganizowaną przez mój zakład pracy. Zbiorowe wyjazdy mają swój niepowtarzalny urok. Nie liczcie na relaks czy luksus. Tu potrzebna jest przede wszystkim niezła kondycja fizyczna, bo program napchany, droga daleka, czasu mało, autokar biedniutki. Każdy dzień przypomina w ogólnym zarysie  trening komandosów: góra sześć godzin snu, a potem  do późnego wieczora marszobieg na przemian ze sprintem. Oko można złapać jedynie podczas przejazdu na miejsce zakwaterowania. Na ogół przysługują dwa posiłki: skromniutki rano i dość obfity wieczorem. I to wszystko za 2/3 średniej pensji w budżetówce.

A oto pobieżne sprawozdanie z odbytej wycieczki:

Bazylika św. Antoniego (źródło: Wikipedia)

Niedziela  – jesteśmy w Padwie: dziewięć godzin indywidualnego błąkania się po nieznanym mieście  po dwudziestu sześciu godzinach podróży; bo tachmometru nie oszukasz. 
A oto informacja  bardzo przydatna dla następnych turystów: w centrum miasta na trawniku przed rynkiem są długie blaszane zlewy, gdzie cała wycieczka za darmo może odświeżyć te części ciała, które da się bezkarnie obnażyć publicznie. 
Człapiemy w luźnych grupach po międzynarodowym rynku, odkrywamy nawet polskie stoiska z bursztynem. Gorliwi odszukali uniwersytet, w którym studiował nasz Kochanowski. Podziwiamy ukwiecone balkony i tarasy. Wreszcie przychodzi przewodniczka i oprowadza nas po pięknej Bazylice św. Antoniego, gdzie znajduje się też jego grób. Potem spacerujemy po parku i odwiedzamy ogród botaniczny. Rosną tu pinie i platany, czyli na pewno jesteśmy  we Włoszech. Tuż przed północą docieramy na nocleg w słynnym kurorcie Rimini – brzmi dobrze, ale warunki znacznie poniżej niewygórowanych wymagań polskich wycieczek: brud, smród i ohydne jedzenie w śladowych ilościach.  Zresztą my też nie roztaczamy boskich aromatów, bo kelnerki otwierają na oścież okna. Mimo późnej nocy i ogromnego zmęczenia znajdujemy w sobie tyle siły, żeby oblecieć okolice i zamoczyć nogi w ciepłym Adriatyku.

Katedra Santa Maria del Fiore (źródło: Wikipedia)

Poniedziałek – wita nas piękna Florencja: po noclegu, prysznicu i krótkim przejeździe – sama rozkosz zwiedzania, mimo ulewnego deszczu na Piazza della Signoria (Ta nazwa brzmi jak jakaś muzyka!). Szybki przemarsz przez miasto, rzut oka na słynny Most Złotników. Wchodzimy do kościoła Santa Croce, gdzie spoczywają wielcy tego świata, między innymi: Michał Anioł, Dante, Galileusz i Machiavelli. Jest moc!
Potem zwiedzamy monumentalną, górującą nad całą Florencją, katedrę Santa Maria del Fiore. Robi wrażenie. Może to i dobrze, że przedtem nie widziałam Lichenia, bo po nim podobno, nic nie jest w stanie człowieka zadziwić ;-) 
Kolejna niespodzianka to nocleg. Mamy kwaterę w Soriano del Cimino (znowu te boskie dźwięki!) – miejscowości położonej na stromej górze już z daleka widocznej z szosy. W drodze na szczyt mijamy średniowieczne miasteczko z tak wąskimi uliczkami, że autokar ledwo się mieści między ścianami budynków. Hotel wznosi się w najwyższym punkcie, jest lekko podniszczony, ale tak we włoskim stylu, elegancko i z klasą. Warunki dobre, posiłki jadalne, widoki bajkowe. To nasza baza wypadowa na trzy dni.  
 

Koloseum  (źródło: Wikipedia)

Wtorek – otwiera swe podwoje Rzym starożytny i barokowy oraz Watykan,  bo w środę są audiencje i będzie dziki tłum. Po odstaniu w monstrualnej kolejce i zwiedzeniu Koloseum, pędzimy więc wydłużonym kłusem przez łuki tryumfalne, Kapitol i rzymskie Fora, omiatając błędnym wzrokiem potrzaskane kolumny, pomniki i dach domu Sophii Loren widoczny ze schodów Kapitolu. Niedaleko posążka wilczycy jest ujęcie źródlanej wody, którą pijemy łapczywie. Wszędzie handlarze z szalami, które znam jako tureckie, ale tu noszą nazwę weneckich. Krótka ulewa, szale znikły, w ich miejsce pojawiły się parasolki. Polak deszczu się nie boi, przecież jest ciepło jak w lecie. 


Altare della Patria (źródło: Wikipedia)

Mokrymi ulicami docieramy na Plac Wenecki pod monstrualną budowlę oficjalnie zwaną Ołtarzem Ojczyzny, natomiast familiarnie - il Vittoriano lub, ze względu na specyficzny kształt - maszyną do pisania. W centralnej części jest Grób Nieznanego Żołnierza a nad nim cokół z pomnikiem Wiktora Emanuela II - pierwszego króla zjednoczonych Włoch. Mimo zmęczenia warto wdrapać się na samą górę, choćby powiewając ozorem,  bo spod kolumnady  jest piękny widok na Rzym. Sucha bułka, łyk wody i kolejny sprint przed siebie. Tylko nasz rzymski przewodnik wydaje się być świeżutki...


Fontanna di Trevi  (źródło: Wikipedia)

Znienacka ukazuje się w całym swoim barokowym przepychu słynna Fontanna di Trevi zajmująca większą część placu między domami. Przed oczyma przewijają się sceny z filmu „Dolce vita” Felliniego, ale już lecimy dalej. Rany boskie! Nie wrzuciłam monety do fontanny, a przecież koniecznie chcę tu jeszcze wrócić! (Już w Polsce oszukuję los, ze śmiertelną powagą zlecając wykonanie tej odwiecznej ceremonii znajomemu uczniowi jadącemu na ferie do Rzymu. Płacę za eurocenta 2 zł, żeby tylko się udało. Wrzucił, a jakże, nawet udokumentował ten fakt zdjęciem.) Szybki przemarsz zaułkami i znowu krótki postój. Siadam na brzegu fontanny z wielką rybą i usiłuję dojrzeć przez tłum turystów  sławne Schody Hiszpańskie. Dalej jak w kalejdoskopie: Panteon, znowu jakieś fontanny, uliczki, nieosiągalne dla nas kawiarenki...

Watykan (źródło: Wikipedia)

Przemierzamy Most Aniołów, zawalony po obu stronach podróbkami torebek znanych marek, i wreszcie docieramy do Plac św. Piotra. Przed nami Bazylika Watykańska. Rzut oka na Pietę, ukradkowe zdjęcie zrobione grupce papieskich gwardzistów, chwila zadumy przy grobie papieża-Polaka, rozczarowanie, że w programie nie ma zwiedzania Kaplicy Sykstyńskiej sprint do metra. Razem, bagatela,  dwadzieścia kilometrów. Aha, po drodze kupujemy na pamiątkę dla rodziny różańce nasączone wonnym olejkiem. Pewnie dzięki wstawiennictwu wszystkich świętych strat większych nie odnotowano, oprócz paszportu i portfela jednej z uczestniczek  oraz skurczów przedporodowych drugiej.


Bazylika św. Jana na Lateranie

(źródło: Wikipedia)

Środa – znowu gościnny Rzym, tym razem  chrześcijański., a potem  Monte Cassino. Dzisiaj też krótka intensywna ulewa, ale akurat w czasie, gdy jedziemy metrem. Oglądamy tylko jej skutki: zalane przejścia podziemne, głębokie kałuże na ulicach. Zwiedzamy  dwie świątynie: Bazylikę św. Jana na Lateranie - Matkę i Głowę Wszystkich Kościołów Miasta i Świata oraz 

Bazylika Santa Maria Maggiore

 (źródło: Wikipedia)

Bazylikę Matki Boskiej Większej lub też Śnieżnej (Santa Maria Maggiore). Ta ostatnia nazwa wiąże się z pewną znaną legendą. Otóż ówczesnemu papieżowi przyśniła się Matka Boska, która oznajmiła, że ma on wybudować kościół w miejscu, gdzie w środku lata spadnie śnieg. Opad faktycznie nastąpił na początku sierpnia i trafił centralnie w świątynię Junony na Wzgórzu Eskwilińskim. Ostatniej z czterech wielkich bazylik papieskich  -  św. Pawła za Murami - nie zwiedzamy, bo czas goni. Obejrzę zdjęcia w Internecie. Bazylika św. Pawła za Murami

Wjazd na Monte Cassino (zdj. własne)

Kilka godzin jazdy autostradą i jesteśmy u stóp Monte Cassino. Krętą drogą wijącą się trawersem po stromym zboczu wjeżdżamy na górę. Niektórzy siedzą na podłodze, bo boją się spojrzeć w przepaść, którą widać to z prawej, to z lewej strony. Ja z duszą na ramieniu robię zdjęcia przez przednią szybę, może zostanie po mnie jakaś pamiątka. Zwiedzamy klasztor św. Benedykta a potem idziemy na szary, smutny i zaniedbany cmentarz polskich żołnierzy, gdzie składamy wiązankę na grobie generała Andersa. Tych wiązanek leży tu cały stos...


Strome uliczki w Asyżu (zdj. własne)

CzwartekAsyż i Loreto. Zastanawiam się, czy przez tragiczną pomyłkę nie wykupiłam udziału w pielgrzymce. Naprawdę nie ma tu nic innego? Po świątyni św. Franciszka trzeba chodzić na palcach w śmiertelnej ciszy, chociaż jej patron głosił przecież radość życia. Miasteczko piękne, w dodatku zaraz zacznie się jakaś miejscowa impreza, bo zewsząd ściągają tłumy młodych ludzi  w średniowiecznych szatach, ale nie ma czasu się roztkliwiać, trzeba przecież jeszcze odwiedzić sanktuarium w Loreto z jego cudowną wodą. Chwytam w locie gałąź lauru, którym mieszkańcy zdobią jakiś podest – w życiu nie widziałam świeżego listka bobkowego! Przemycę go do domu i zużyję jako przyprawę. Tęsknym wzrokiem obrzucam strome uliczki Asyżu i setki papierowych gołąbków na sznurkach, ale już jedziemy dalej. 

Święty Domek w Loreto

 (źródło: Wikipedia)


Jesteśmy w Loreto. Oczywiście, musimy zaliczyć codzienną dawkę przelotnych opadów. W głównej nawie stoi domek Najświętszej Panny, podobno przeniesiony tu z Nazaretu, a tuż obok ponury zakonnik sprzedaje  po 1 euro miniaturowe buteleczki w kształcie jej figurki, wypełnione świętym płynem. Wierni kupują je hurtem, przynajmniej po dziesięć sztuk. Biorę tylko cztery, coby usatysfakcjonować moją świątobliwą matkę. Zakonnik łypie na mnie złowrogo, bo wybiłam go z rytmu dziesiętnego. Czekamy na nową dostawę, dla ostatnich z kolejki zabrakło charakterystycznych buteleczek. Można sobie nabrać z beczki, ale skąd potem dowód, że ciecz ma wartość sakralną? Nocujemy w Rimini, tym razem hotel jest o niebo lepszy. To ostatnia noc w łóżku – następną spędzimy już w autokarze w drodze do Polski.


Moje pamiątki z San Marino (zdj. własne)

Piątek po drodze do bajkowej Wenecji odwiedzamy San Marino.  Zaopatrujemy się w (tani?) alkohol. Owczy pęd odbiera rozum. Piję tylko okazjonalnie, a zrobiłam sobie zapas na kilka lat.  Potem będę żałować, że zamiast tych wszystkich koniaków i tequilli nie kupiłam więcej smukłych butelek pachnącego słońcem limoncello, słynnego włoskiego likieru cytrynowego. Jak wspaniale smakuje z gorącą herbatą! Kiedyś coś podobnego dostałam w Lidlu, ale zalatywało kwaskiem cytrynowym. Świetna też była poziomkowa grappa, nigdy więcej takiej nie piłam, koncentrat wczesnego lata... Reszta to sztampa, do dostania w każdym polskim sklepie, co z tego, że tu jest trochę tańsza...

Wenecja wita nas ulewą, w jednej chwili jesteśmy przemoczeni do pasa. Czekamy na przewodnika w strugach deszczu. Bazylika św. Marka odbija się w mokrych płytach placu jak w lustrze. Akurat odbywa się w niej msza ... po polsku!  Deszcz nagle przestaje padać i wychodzi słońce chylące się już ku zachodowi. Wszystkie kosze pełne porzuconych jednorazowych parasolek. U nas takie kupuje się na lata. Przemierzamy standardową trasę od Mostu Westchnień do Rialto. Wreszcie mamy czas wolny. Dzielimy się na grupy i łazimy po wąskich uliczkach, chłonąc niepowtarzalny klimat tego jedynego miasta na świecie. Podobno jeśli kiedyś Wenecja zatonie, rozlegnie się płacz aniołów. Trzeba kupić na pamiątkę maskę albo wachlarz. Ja nie muszę, już tu byłam, więc tylko zaglądam w znajome kąty i wspominam.  Piję „polskie” espresso (większa filiżanka, więcej wody) i kosztuję tiramisu – boskie! Namawiam grupę kolegów na krótki rejsik po Canale Grande. Robię sobie zdjęcie przed Cafe Florian, na kawę w tym przybytku, niestety, mnie nie stać. Jest ciemno, ale pięknie, światła lamp kładą się długimi smugami na zalany wodą Plac św. Marka, słychać dźwięki muzyki.  

Ostatnie spojrzenie na Wenecję (zdj. własne)

Mam nadzieję, że jeszcze przez parę godzin będziemy sycić oczy nocną Wenecją, ale większość chce już wracać do autokaru, bo przemokli i zmarzli na kość. Około dziesiątej odpływamy małym wynajętym stateczkiem na parking, gdzie te parę zmarnowanych godzin spędzimy w oczekiwaniu, aż tachometr pozwoli ruszyć w drogę powrotną. Patrzę na niknące w dali światła Wenecji i moje rozżalenie sięga zenitu! Wydajemy ostatnie euro na czynnym  przez całą noc bazarku z pamiątkami. Z nudów i tęsknoty za utraconą Italią kupuję jakiś idiotyczny zegarek-pierścionek oraz inne, równie bezwartościowe gadżety. Przez Austrię przejeżdżamy nocą, więc nie pocieszają mnie nawet widoki przepięknych Alp.

Co by tu rzec na podsumowanie? 

       Zakochałam się w Italii po uszy, dla mnie jest ona piękna w słońcu i w deszczu, w dzień i w nocy, z pełnym brzuchem i na głodniaka. Mogłabym tam jechać tydzień wołami, byle jeszcze raz zobaczyć, usłyszeć, powąchać. W Polsce wieczorem ulice pustoszeją, tu dopiero zaczyna się życie. Zielono, kwieciście, głośno, wesoło. Przez okno restauracji widać jakiegoś Italiano, który śpiewa towarzyszce miłosne serenady, może właśnie prosi ją o rękę? Młoda mama z niewiarygodną cierpliwością kolejny raz podnosi z ziemi swoje uparte bambino. Gdyby urodziło się nad Wisłą, z pewnością dawno by już stało na baczność po porcji klapsów w niegrzeczne dupsko! Strażak w metrze na rękach przenosi starszą kobietę przez głęboką  kałużę. U nas trzeba by było powodzi. Tu możesz leźć jak krowa środkiem trzypasmówki i nikt nie ma ci tego za złe, bo turysta rzecz święta. Możesz zrobić nie wiem jakie faux pas i nikt się nie popuka w czoło. Język miły dla ucha i łatwy w wymowie, aż się chce go używać. Kto tylko zapamiętał parę słówek, natychmiast rzucał angielski, niemiecki czy polish-jumbo i "parlał italiano" bez żadnego skrępowania. 
     Trasa via Italia przepiękna, nie wiadomo, którym oknem wyglądać. Krajobraz co chwila przynosi nową niespodziankę: jakieś zameczki przyczepione do skały, bajkowe miasteczka na wzgórzach, wokół winnice, gaje oliwne i pomarańczowe. Z tej strony kolorowe Apeniny, wysokie i te niższe, z tamtej wybrzeże Adriatyku z palmami na błękitnym horyzoncie. W każdej miejscowości setki romantycznych zaułków, jakieś schodki w górę i w dół, fontanny, pomniki, kamienne ławeczki. Na głównych traktach ruch niewyobrażalny, ale wystarczy wejść w boczną uliczkę i na pewno znajdzie się tam kawiarniany stoliczek, gdzie można przycupnąć i wychylić mikroskopijną kawkę. Wszędzie girlandy kwiatów - na parapetach, balkonach, tarasach, nawet dachach. Każda woda pitna, oprócz tej z kałuży... Ostatnio czytałam wprawdzie o przekroczeniu dopuszczalnej normy arsenu, oj, byłoby szkoda.
       Nie trzeba wielkiej wyobraźni, żeby sobie uświadomić, że idziesz po śladach Juliusza Cezara, po tych samych kamieniach, dotykasz tych samych murów. Gdzie się nie otrzesz, tam zabytek klasy zero. Przepych i ogrom tworów kultury pogańskiej i chrześcijańskiej  odbiera mowę. W Italii w ogóle wszystko jest w rozmiarze XXL. Czyżby Włosi coś sobie rekompensowali tymi kolumnami, wieżami i obeliskami? Zresztą jakie to ma znaczenie, skoro nie widziałam ani jednego tubylca, który nie zasługiwałby na uwagę, bez względu na wiek (jego i mój:-) Wszyscy pewni siebie, smukli, zadbani, smagli, dobrze ubrani, w pięknych butach, a do tego jeszcze te kurwiki w oczach... Tylko zatrzymaj na którym spojrzenie, a już stoi przy tobie z zachęcającym uśmiechem i prawdopodobnie zaraz usłyszysz, że jesteś bella ragazza. Ja poczułam się tak zobowiązana, że cały Rzym przeleciałam na wdechu z wypiętym popiersiem, bo jakżeby inaczej?

       Trochę mnie rozczarowało jedzenie, ale spójrzmy realnie - było nie tyle włoskie, co wycieczkowe. Na początku kwękałam na monotonię, bo codziennie na śniadanie dawali pół bułeczki z łyżeczką dżemu, a późna obiadokolacja składała się niezmiennie z michy makaronu i jakiegoś tłustego mięsa na drugie danie. Wkrótce ze zdumieniem stwierdziłam, że nie mam żadnych problemów gastrycznych, za to energii za dwoje – w życiu bym nie pomyślała, że dżem,  makaron, polana tłuszczem chabanina i brak jakiejkolwiek jarzyny mają takie niezwykłe właściwości! W ciągu tygodnia bezboleśnie zrzuciłam 3 kg, bo między posiłkami stałymi żywiłam się niemal wyłącznie kupowanymi w biegu lodami i kawą. Ech, te włoskie lody! Nawet jeśli ktoś nie jest ich fanem, musi spróbować! Nie trzeba kupować dużej porcji, jeśli zamówisz jedną gałkę, dostaniesz odpowiednik naszych trzech. Ja upodobałam sobie truskawkowe...

       
       No, ale żeby mi się w głowie nie przewróciło z nadmiaru szczęścia, Pan Bóg zesłał... pilota. Ten stateczny starszy człowiek sprawił, że bilans wyprawy wyszedł na zero, bo plusy zrównoważyły się z minusami. To pod jego "profesjonalną" opieką lataliśmy brudni albo głodni, kupowaliśmy w najdroższych sklepach, trafialiśmy tylko na płatne toalety i zamknięte muzea. Wszędzie docieraliśmy z minimum trzygodzinnym opóźnieniem, bo nasz uroczy cicerone nie miał pojęcia, gdzie jesteśmy, dokąd zmierzamy i ile czasu nam to zajmie. Kierowcy, na nieszczęście, też prawdopodobnie po raz pierwszy byli we Włoszech, a do tego nie umieli obsługiwać GPS-a, więc poszukiwanie pierwszego miejsca noclegu trwało prawie do północy i zakończyło się sukcesem tylko dzięki zdobyciu namiarów z prywatnego komputera w Polsce. Pan pilot na dobitkę przejawiał zero inicjatywy, stanowczości i konsekwencji, więc w rezultacie traciliśmy cenne minuty na zbiorowe obrady, co robimy (albo nie), gdzie idziemy (albo nie), gdzie jest zbiórka (albo nie) itp. W ciągu jednej minuty potrafił podjąć cztery skrajnie różne decyzje, w dodatku nie było wiadomo, która aktualnie obowiązuje. Najwięcej czasu poświęcaliśmy kwestii... oddawania moczu: tu i teraz, za chwilę, za godzinę czy może wcale? Czy ktoś był w sytuacji kobiety, która musi natychmiast przerwać siusianie, bo autokar własnie odjeżdża, gdyż prawdopodobnie  tu nie można parkować?  Ręce i nogi opadają...


       W jednej kwestii pilot był niezłomny. Jakiekolwiek sugestie czy nawet niewinne pytania dotyczące modyfikacji programu kończyły się oskarżeniem interlokutora o zamach stanu, zwany "krecią robotą". Z tego tez powodu przez całą wycieczkę nosiłam dumnie ksywkę "Krecik", bo pilot szczególnie mnie nie darzył sympatią. Może i miał swoje powody, ale weź się nie skręć ze śmiechu na widok jego służbowego parasola ozdobionego flagą kanadyjską, bo przecież też biało-czerwona. Przez to budziliśmy zresztą powszechną sensację jako wycieczka Polonii kanadyjskiej. Albo obdarz zaufaniem kogoś, kto w Padwie, mieście trzy razy mniejszym od Gdańska nie umie trafić do autokaru zaparkowanego w centrum tuż obok kościoła.  Uwierz komuś, kto nie zna podstawowych informacji z przewodnika turystycznego i próbuje ludziom robić wodę z mózgu. Kto nie odróżnia św. Antoniego od św. Justyny...

Mario Jackowski (zdj. własne)

Do metra w Rzymie musiał nas odprowadzić tamtejszy przewodnik, niezapomniany, fantastyczny, świetny Mario Jackowski (nasz, nasz :-), bo pilot pewnym krokiem powiódł wycieczkę w kierunku dokładnie przeciwnym. Nie potrafił też interweniować u obsługi hotelu, że ktoś nie dostał ręcznika albo pościeli. Nie załatwił w porę polskojęzycznego przewodnika po Wenecji. Okazał całkowitą obojętność, kiedy na głowy lała się nam deszczówka z nieszczelnego dachu autokaru. Początkowo jego bezradność budziła tylko politowanie, ale kiedy swoje kolejne zawodowe wpadki zaczął odreagowywać nerwowym pokrzykiwaniem na uczestników wycieczki i komentowaniem pod nosem ich statusu społecznego, zrobiło się niemiło. Czarę goryczy przelał kilkugodzinny postój pod Wenecją, dzięki czemu wiem teraz dokładnie, co to jest męka Tantala.  Gdyby mój wzrok mógł zabijać... Ale ja tylko w myślach zmieniłam panu pilotowi pseudonim z pieszczotliwego Ropucha na popularne określenie jednego z męskich organów. A zresztą, niech mu się wiedzie, byle nie w tym zawodzie. Kiedy rozstawaliśmy się z Mario Jackowskim, od oklasków puchły uszy,  naszego pilota pożegnaliśmy martwą ciszą. Pewnie do tej pory opowiada, jak koszmarne bywają wycieczki z nauczycielami.

W tym roku znowu jest wycieczka do Italii. Chętnie wzięłabym w niej udział, ale mam ważną imprezę rodzinną. Więzy krwi zobowiązują, a tu chodzi o mojego ukochanego wnuka. Życzę wszystkim wielu wspaniałych wrażeń i ... naprawdę dobrego pilota, który powinien być sercem i duszą dobrze zorganizowanej wyprawy. Weźcie ze sobą parasole, kalosze i drobne na lody oraz espresso. Szerokiej drogi!