Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 27 maja 2013

Rozdział III (Obyś cudze dzieci uczył)


       Dorota wróciła z wycieczki kompletnie wypompowana. Wlokła się do domu, czując, jak jej ciało właśnie dzieli się wzdłuż linii pępka na dwa  niezależne  kawałki.  Kompletnie nie rejestrowała faktu poruszania nogami, które jakimś cudem zachowały pamięć drogi i niosły ją prosto do domu. Za to korpus zachował zdumiewającą aktywność. Zwłaszcza pod czaszką aż huczało od nagromadzonych emocji, wylewających się potokiem, cichych na szczęście, inwektyw pod adresem całego świata, a zwłaszcza tych cholernych szczawianów.  Darek miał dziś nocną zmianę. Może to i dobrze, bo i jemu by się oberwało za całokształt. Jasna cholera! Co za dzień… Jak zasnąć po czymś takim? To ostatnie okazało się niewiarygodnie łatwe – po prostu usiadła na krzesełku w kuchni i obudziła się następnego dnia rano z głową wciśniętą między szafkę a ścianę. Matko Boska! Jak alkoholik!
     Osiedliła się w  Gdańsku po kilkuletnim pobycie na wsi, gdzie miała jak u Pana Boga za piecem. Klasy kilkunastoosobowe, wymagania rodziców niewielkie („Pani, żeby tylko przeszedł.”), dzieciaki, wychowane w spartańskich warunkach, nie sprawiały szczególnych problemów. Jakiś palacz się czasem zdekonspirował albo sześciu śmiałków obaliło jedno piwo do spółki i oto stali na baczność przed dyrektorem, nie wiedząc, gdzie oczy podziać. Nieczęste wycieczki krajoznawcze odbywały się bez większych komplikacji, bo już sam fakt wyjazdu stanowił taką atrakcję, że nie było potrzeby szukać dodatkowych.
   Dorota zawsze uważała, że wszelkie lekcje w terenie mają wybitne walory poznawcze i wychowawcze. Obejrzeć, dotknąć, powąchać, posmakować – to wchłonąć wiedzę różnymi kanałami, a więc zapamiętać na dłużej. Kiedy więc tylko dostała wychowawstwo klasy czwartej,  postanowiła ich zabrać do Biskupina, zgodnie zresztą z programem nauczania. Przejrzała foldery, obdzwoniła firmy i zorganizowała całodniową wycieczkę, do której ochoczo dołączyły się dwie klasy szóste.
      Wrześniowe zebranie w sprawie wycieczki przebiegło w miłej atmosferze. Rodzice uważnie wysłuchali zaleceń, niektórzy nawet skrupulatnie zapisali je na kartkach.
- Proszę państwa, jak najmniej słodyczy i żadnych gazowanych napojów. Woda, lekko osłodzona herbata – to najlepsze wyjście. Po drodze mamy obiad i ognisko z kiełbaskami, nikt nie wróci głodny.
- A pepsi może być? – odezwał się jakiś głos z tyłu. – Mój pije tylko pepsi.
- No to pogratulować – wyrwało się Dorocie, zanim zdążyła pomyśleć. Musi w najbliższym czasie wezwać rodziców  i przedstawić im wizję dziecka bez zębów i ze znaczną nadwagą. Zaraz, czyja to mamusia? No przecież! Adasia z trzeciej ławki pod oknem. Chłopak w wieku dziesięciu lat osiągnął już wagę zawodnika sumo, łapie zadyszkę po wstaniu z krzesła, a buty wiąże mu babcia, ta sama, która przychodzi codziennie na dużą przerwę, żeby dokarmić wnusia drożdżówą wielką jak beret konia.
- Prosiłabym jednak, dla dobra nas wszystkich, o dostosowanie się do moich wskazówek. Jedziemy dość długo.  Bez porządnego śniadania i przekarmione słodyczami będą wymiotować. Kilka godzin na siedząco plus napoje gazowane to murowany ból brzucha. Aha, dzieci z chorobą lokomocyjną proszę zaopatrzyć w leki i torebki foliowe.
- A ile dać pieniędzy ze sobą?
- Minimalnie, na jakieś lody czy pamiątkę. Program wycieczki jest bogaty i raczej nie przewidujemy czasu na większe zakupy.  Wyjazd 7.00. Planowany powrót ok. godziny 19.00-20.00.
     Już o godzinie 6.30 pod szkołą kłębił się tłum uczniów i rodziców. Dorota zarejestrowała nawet kątem oka pożegnania tak czułe, jakby rozstanie miało trwać co najmniej rok, a nie kilkanaście godzin. W akompaniamencie wrzasków,  przepychając się nawzajem, uczestnicy zaczęli zajmować miejsca w autokarze. Sprawy nie ułatwiali rodzice, wspomagający potomków okrzykami w rodzaju:
- Z przodu, za kierowcą!
- Marek, do tyłu dawaj. Siadaj z Filipem. Z Filipem mówię!!!
- Ania, koło drzwi!!! Jak ci się zrobi niedobrze, będziesz miała blisko.
- Witek! Witek! Wróć! Jabłek nie wziąłeś!!!
Dorota przesunęła się w stronę pozostałych opiekunek, Jadwigi i Felicji, które z niezmąconym spokojem obserwowały szalejący tłumek
- Nie pozabijają się? – zapytała niepewnie.
- To jest żywioł. Jak staniesz na jego drodze, to cię zadepczą.  Poczekajmy – poradziła drobniutka przyrodniczka, Jadwiga.  –  Zaraz będziemy interweniować, niech tylko trochę ochłoną.
      W istocie, wsiadły za jakieś pięć minut, przywitały się z kierowcą i pilotem, po czym Jadwiga w mgnieniu oka dokonała przetasowania uczniów swojej klasy według tylko jej wiadomych kryteriów. Nie wypowiadając ani jednego słowa, dyrygowała wskazującym paluszkiem, a oni bez protestu podrywali się ze swoich  miejsc i zajmowali wskazane. Bezpośrednio za własnymi plecami usadziła „chuliganów, z których nie można spuścić oka”, co niesłychanie Dorotę rozśmieszyło. Gdzie ona ma to oko? Klasa Felicji bez żadnych wskazówek zasiadła kolektywnie z tyłu, zajmując całe ostanie siedzenie i kilka podwójnych z lewej strony.  Czwartakom przypadła część prawa – od kierowcy do połowy autokaru. Byli najmłodsi w całym towarzystwie, więc nie przewidywała szczególnych trudności wychowawczych.
     Kiedy tylko ruszyli,  podniesione w pożegnalnym geście ręce rodziców znikły za zakrętem, a siedzenia dzieciaków przykleiły się do tapicerki, Dorota stanęła przy mikrofonie i powiedziała stanowczo:
- Przypominam, że w autokarze nie jemy i nie pijemy. Nie wolno też wstawać ze swoich miejsc. Po drodze będą krótkie postoje.
      Zadowolona z siebie usiadła. Nie ma to jak krótkie komunikaty. Konkretnie, bez miejsca na jakiekolwiek wątpliwości. W poprzedniej pracy sprawdzało się bez pudła. To teraz dwie godziny względnego spokoju, z przerwą na postój, oczywiście.
      W narastającym z minuty na minutę gwarze dał się wyodrębnić jakiś inny odgłos, coś jakby szelest celofanu. Dźwięk się nasilał, po chwili cichł, by wrócić ze zdwojoną siłą. Dorota uświadomiła sobie, że dochodzi tuż zza jej pleców. Odwróciła się i przez szparę między siedzeniami ujrzała utuczonego ponad wszelką miarę Adasia. Obok niego leżała duża plastikowa reklamówka wypchana po same brzegi batonikami „Mars”, „Snickers”, „Lion” i Milkie Way”.  Co do nazw słodyczy nie było żadnych wątpliwości, bo kilkanaście już pustych papierków walało się po siedzeniu i podłodze. Poderwała się z miejsca i obrzuciła ucznia piorunującym wzrokiem. Adaś z trzaskiem zamknął wypchaną paszczę i usiłował niezdarnie ukryć pakę za plecami, ale okazało się to niewykonalne ze względu na jej rozmiar.
- Co ty? Masz urodziny i sam się obżerasz? Nikogo nie poczęstujesz? – zdziwiła się w pierwszym odruchu.
- To dla mnie – mruknął ponuro. – Mama mi dała na drogę.
- O nie, mój panie. Proszę przeliczyć batoniki i oddać mi na przechowanie. Za chwilę będziesz rzygał jak kot. Po powrocie do Gdańska oddam ci wszystkie co do jednego.  W domu sobie rzygaj!
      Zanim uczeń zdołał zaprotestować, z głębi autokaru rozległ się krzyk:
- Proszę pani, czy możemy się zatrzymać? – Podeszła tam w pośpiechu. 
- Co się stało? Ktoś źle się czuje?
- Ja muszę do ubikacji – wykrztusił wysoki dryblas z fryzurą w kształcie zdechłego kreta.
- Bój się Boga, chłopie! Przecież jedziemy zaledwie pół godziny.
- Proszę pani, ale on wypił cały dwulitrowy napój. Od razu.
- Bo się założył z Pawłem. Pił na czas.
       Na szczęście przejeżdżali akurat koło stacji benzynowej. Przymusowy postój potrwał znacznie dłużej niż przypuszczała, bo jak na komendę wszystkim zachciało się sikać, a toaleta była tylko jedna. W międzyczasie ustawiła się też kolejka po lody, słodycze, napoje  i gumę do żucia. Wspólnymi siłami opiekunki zawlokły maruderów do autokaru, nie zważając na ich donośne protesty, że to niesprawiedliwe, bo ci przed nimi przecież kupili. Tych z lodami kierowca nie chciał wpuścić do wnętrza, więc pożerali je w pośpiechu wielkimi kęsami, jakby miał to być ich ostatni posiłek w życiu.    
        Kiedy wreszcie autokar ponownie ruszył, Dorota poczuła strużki potu ściekającego jej wzdłuż kręgosłupa. Ty razem nie usiadła, tylko zajęła stanowisko w postawie na baczność tyłem do kierowcy.  Pozostałe wychowawczynie obrzuciły znaczącym spojrzeniem swoich wychowanków, po czym, wygodnie rozparte w fotelach, zatonęły w spokojnej konwersacji. Szum motoru i szmer przyciszonych rozmów pieścił uszy tylko przez chwilę, po czym w błyskawicznym tempie zaczął narastać do poziomu zagrażającego znacznym ubytkiem słuchu. Jakby nagle z gór zeszła lawina. Z ostatniego siedzenia słychać było potworne ryki. To VI c zaśmiewała się do łez z jakiegoś kawału. Jeden z uczniów wlazł nogami na siedzenie i zawisł w pozycji szympansa na drążku szyberdachu.
- Proszę pani,  z tyłu  jest duszno - próbowała go usprawiedliwić koleżanka. – My chcemy otworzyć okna.
- Nie radzę. Właśnie dojeżdżamy do Świecia. Tu czasami jest fetor nie do wytrzymania.
- Dlaczego?
- Produkcja celulozy na papier  - odparła Dorota krótko. – Proszę pozamykać wszystkie otwarte lufciki. Mówię poważnie.
   Taaak. Zasugeruj uczniowi, że czegoś mu nie wolno, na pewno cię natychmiast posłucha. Dlaczego jeszcze tej metody nie zastosowano na przykład przy szkolnych lekturach? Ani mi się ważcie wchodzić do biblioteki! Nie wolno pod żadnym pozorem czytać „Pana Tadeusza”! Nawet nie próbujcie otworzyć „Robinsona”! Kowalski, natychmiast oddaj mi „Zemstę” i zapomnij,  że ją w ręku trzymałeś! Hmm, a może opatentować ten pomysł jako nowy program?
     Fala obrzydliwego smrodu zalała wnętrze autokaru. Niestety, trafili właśnie na ten dzień, kiedy w Świeciu nie da się oddychać bez maski. Miejscowi przywykli, ale przyjezdni zawsze reagowali szokiem. Uczniowie wybałuszyli oczy i zaczęli się gwałtownie wachlować czym popadło, przeganiając odór na pozostałych. Kilkoro siedzących najbliżej otwartych lufcików miało wyraźnie odruchy wymiotne. No, jeszcze tego tylko brakowało…
      Z siedzenia Adasia dobiegło coś w rodzaju mlaskania. Podeszła. Torba ze słodyczami znacznie zmalała. Zeżarł wszystko? Pobieżna kontrola wykazała, że tylko połowę. Resztę upchał po kieszeniach. Z ociąganiem oddał swój skarb, absolutnie przekonany, że ta cała konfiskata to rozbój w biały dzień. Od tej pory Dorotę palił w kark czujny wzrok małego żarłoka, uważnie lustrującego każdy kęs niesiony przez nią do ust, czy to aby nie jego batonik. Omal w nerwicę nie wpadła, ale postanowiła być konsekwentna do końca.
     W ferworze walki nawet nie zauważyła, ze minęli Bydgoszcz. Do tej pory nawet nie zdążyła zgiąć kolan, zajęta kolejnymi interwencjami. Jako nowy nauczyciel musi się przecież wykazać. No i  ostatecznie jest się tym kierownikiem wycieczki.
- Siadaj!
- Wróć na miejsce!
- Nie drzyj się tak! Przecież wszyscy zaraz ogłuchną!
- Nie wystawiaj palca przez okno!
- Zakręć butelkę i schowaj do plecaka!  
- Nie krusz tymi ciastkami! 
- Jak jeszcze raz zobaczę, co robisz z tą gumą do żucia, to cały autokar własnym jęzorem wysprzątasz!!!
       Żnin. Nareszcie. Stąd do Biskupina dotrą  koleją wąskotorową. Pilot sprawnie doprowadził ich do stacji, odebrał zamówione wcześniej bilety. Szóstoklasiści rzucili się do wagonika tuż za lokomotywą.  Czwartakom przydzielono  kolejny wagonik - odkryty. Niedobrze... Dorota widziała, jak starsi zajęli miejsca siedzące, ale jej pędraków żadna siła nie mogła do tego zmusić. Energia skumulowana w nich po kilkugodzinnej podróży na siedząco musiała gdzieś znaleźć ujście.
- Proszę się nie wychylać, to niebezpieczne! Maciek! Do ciebie mówię! Kasia, nie wychylaj się!  Dotarło? Chcesz, żeby ci jakiś słup głowę urwał? Arek, łeb do środka!!! Łapy też do środka!!! Co ja mówię!!! Gdzie te ogryzki wyrzucasz? Butelkę przez okno? Oszalałeś?
      Podróż nie była długa. Na szczęście, bo bezpowrotnie straciłaby głos a może nawet rozum. Wysiedli na stacji Biskupin. Zaraz obok peronu był kiosk z lodami i drewniany domek z pamiątkami. Ponieważ  w planie był rejs po Jeziorze Biskupińskim, a pilot powiedział, że czasu jest mało, wszystkie trzy opiekunki z własnych ciał uformowały zaporę i sześćdziesięcioosobową grupę udało się skierować na właściwą trasę.  Szybkim marszem przeszli przez park i doszli do przystani, gdzie czekał statek.
- Tylko tego nam brakowało – mruknęła Felicja na widok tłumu kłębiącego się na brzegu. Okazało się jednak, że pilot dokonał rezerwacji i zostali wpuszczeni jako pierwsi. Dla dopełnienia wolnych miejsc zaproszono jeszcze do środka jakąś wielodzietną rodzinę oraz parę młodych ludzi, niewątpliwie świeżo zakochanych, bo patrzących na siebie maślanym wzrokiem i trzymających się kurczowo za ręce.
     Oprócz faktu, że Bartosz omal nie wypadł za burtę, Szymon zgubił czapkę, Agnieszka pokłóciła się na śmierć i życie z przyjaciółką o miejsce przy burcie, a Przemek zamknął kolegę w ubikacji,  nic szczególnego się nie zdarzyło. Do tego, że te dzieci nie mówią, tylko krzyczą, Dorota już zdążyła przywyknąć. Gorzej z ojcem wielodzietnej rodziny. Po kilku nieudanych interwencjach zażądał on od kapitana ujawnienia danych szkoły, która „nieudolnie wychowuje taką bandę rozwydrzonych gówniarzy”. Tylko zakochanym nic nie przeszkadzało. Stali na rufie spleceni w gorącym uścisku, a ich wniebowzięte oblicza nie pozostawiały wątpliwości, że ten rejs traktują jako grę wstępną.
    Największe atrakcje czekały Dorotę dopiero w skansenie. Ponieważ grupa była liczna, podzieliły się klasami i ona weszła ze swoją jako pierwsza. Na wąskich, wyłożonych drewnianymi balami uliczkach uczniowie jeszcze zachowali względny spokój, ale widok wnętrza łużyckiej chaty wyzwolił w nich szaleństwo. Dziesięciu wyjących kurdupli płci obojga wpadło do prastarego domostwa jak atakujący Scytowie. W mgnieniu oka zajęli nakryte skórami łoże oraz miejsca przy ognisku, zanim ktokolwiek zdołał im wyjaśnić, że za sznur nie można wchodzić. Trzech uczniów zatrzymało się przy wejściu, gdyż zafascynowały ich ruchome wrota, na których natychmiast zaczęli się bujać. Za to pozostałych siedmioro, głównie dziewczynki, stanowczo odmówiło wejścia do środka, ponieważ jest tam ciemno i brudno. Młody przewodnik tylko ruszał ustami, nie mogąc wydobyć z siebie głosu, w końcu wyjąkał:
- Boże! Ponad tysiąc lat wszystko wytrzymało, a oni zaraz to rozwalą…
    Dorota przytomnie zrezygnowała z dalszych usług zszokowanego młodzieńca i czym prędzej wyprowadziła klasę z grodu, dziękując Bogu, że nie doszło do widocznej dewastacji bezcennego zabytku. Po drodze do muzeum zidentyfikowała trzech prowodyrów i trzymała ich przy sobie, dzięki czemu wszystkie gabloty ocalały, choć te ze szkieletami były mocno narażone.
   Program wycieczki przewidywał jeszcze ognisko z kiełbaskami w Wenecji, Muzeum Kolei Wąskotorowej  i obiad na trasie. Czyli już z górki. Dorota liczyła nawet na chwilę odpoczynku na siedząco. Chyba w ogień nie wlazą? Dojechali na miejsce w kilkanaście minut. Ognisko usytuowane było tuż obok smętnych resztek warownego zamku, niczym niezabezpieczonych. Jasna cholera, tego tylko brakowało.
- Żeby nikomu nawet nie przyszło do głowy … - zaczęła groźnie, ale jej głos utonął w spontanicznych okrzykach radości. Cała grupa, z czwartakami na czele, pomknęła ku budowli i zaczęła zdobywać jej częściowo rozebrane mury, niektóre niziutkie, inne wznoszące się do góry na wysokość drugiego piętra. Kilku akrobatów wspięło się bezpośrednio w pionie po wystających kamieniach. Mniej odważni zatrzymali się w niższej części ruin, gdzie urządzili sobie sesję fotograficzną. Szymek, stojący w najwyższym punkcie, zaczął niebezpiecznie balansować, udając, że spada na dół. Na widok Kasi nadchodzącej z patykiem w prawicy, rzucił się do panicznej ucieczki, nie wiedzieć czemu krzycząc: - Zdrada!!!
- Moi są na dole – stwierdziła spokojnie Felicja.
- Moi też – dodała Jadwiga po krótkiej obserwacji.
- Boże, pozabijają się – jęknęła Dorota bezradnie. – Kasia!!! Złaź natychmiast!!!
- Pani się nie denerwuje na zapas  – uspokoił  ją pilot.  – Do nich trzeba jak do psa. Kiełbasą zwabimy towarzystwo  – i spokojnie zajął się rozpalaniem ogniska. Rzeczywiście, wkrótce cała grupa znalazła się przy nim. Każdy dostał długi patyk z nadzianą kiełbaską i jej pieczenie pochłonęło na chwilę niesforne umysły. W powietrzu uniosła się smakowita woń przypalanego tłuszczyku…
- Co tam wrzuciłeś? – zahuczał groźny głos pilota.
- Ja, nic? – oburzył się Marcin z szóstej „a”. – To Marek.
- Ale co to?
- E tam, dezodorant.
- Natychmiast odejść od ogniska! Biegiem!!! – zareagowała przytomnie Felicja. Wystraszeni uczniowie odskoczyli w bok, kilku porzuciło przy tym swoje niedopieczone kiełbaski. Przez jakieś dziesięć minut wszyscy czekali w napięciu na eksplozję. Kiedy w końcu nastąpiła i metalowe opakowanie strzeliło w powietrze, Dorota podeszła do Jadwigi.
- To twój? – spytała krótko.
- No, niestety.
- To zrób coś z nim i to zaraz, bo inaczej ja go posadzę gołym tyłkiem na to ognisko! Już nie mam nerwów. Jeszcze jeden numer i mnie zwiążcie, bo nie ręczę za siebie.
      Szybko dokończyli kiełbasianą imprezę. Dorota skinieniem głowy pokazała autokar. Coś musiała mieć w oczach, co dzieciaki wyczuły swoim szóstym zmysłem, bo oglądanie lokomotyw przebiegło niemal bezgłośnie, a przewodnik wyraził zdziwienie, że jeszcze bywają tak posłuszni uczniowie. Obiad także minął bez zakłóceń, tym bardziej, że postanowiła zrezygnować z ambitnych planów dopilnowania, aby każdy spożył odpowiednią ilość strawy. Adaś nie lubi zupy pomidorowej? I dobrze, kalorii zaliczył na miesiąc do przodu. Szymek nie zjadł kotleta?  Niech matka się martwi, że wychowała niejadka. Fakt, iż niektórzy uczniowie zasiedli po posiłku przy barze i usiłowali zamówić drinki, zbyła jedynie wzruszeniem ramion. Alkoholu małolatom nikt nie sprzeda, a jak chcą płacić za pepsi trzykrotnie więcej – ich sprawa.
       Po serdecznym pożegnaniu z pilotem mniej lub bardziej najedzona i dokładnie odsikana grupa z godzinnym opóźnieniem rozpoczęła podróż powrotną do Gdańska. W tym momencie włączyła się Jadwiga i wydobywając z drobnej postaci jak najniższe dźwięki, zakomunikowała, że jest absssssolutny zakaz spożywania jakichkolwiek napojów, bo zatrzymujemy się dopiero na miejscu. Ponad godzinę podróżowali bez problemu, bo wymęczonym dzieciom nawet specjalnie nie chciało się rozrabiać. Nagle Dorota, na wszelki wypadek stojąca cały czas na baczność, zauważyła ze zgrozą, że kierowca włączył kierunkowskaz i skręca w stronę dużej stacji benzynowej.
- Boże, dlaczego?
- Muszę szybko zatankować – wyjaśnił krótko. – Niech nikt nie wysiada.
- Nikt nie wysiada! – ryknęła Felicja. – To tylko krótki postój. Musimy nabrać paliwa.
- Ale ja chcę to toalety! I ja! I ja! – rozległ się chór jękliwych głosów.
- Nie wytrzymam do Gdańska. Posikam się! – Dorota rozpoznała głos Kasi.
- Ja jeszcze gorzej! – sapnął z tyłu Adaś.
- Szantażują – stwierdziła Jadwiga. – Dorota, nie dajmy się, bo do jutra nie dojedziemy.
- Bo ja wiem? Skoro i tak stoimy, to może ci, co muszą, niech lecą. Pójdziecie z nimi? Ja zostanę tu z resztą.
      Jadwiga, wzdychając ciężko, podniosła się z fotela i poprowadziła potrzebujących do toalety na tyłach stacji. Długi pochód uczniów zamykała Felicja. Okazało się, że musieli wszyscy, oprócz czwartoklasisty Szymka. Dorota stanęła z nim przy autokarze, smętnie obserwując ciemniejące niebo. Uświadomiła sobie, że przez cały dzień nie zapaliła papierosa, bo niby gdzie. Tu też nie można…
- Szymek, na pewno nie chcesz to toalety?– upewniła się. – Żeby ci się potem nie zachciało. Mogę cię zaprowadzić
- Nie – zapewnił twardo. – W ogóle mi się nie chce!
       Po jakichś dwudziestu minutach zwarta grupa wyłoniła się zza węgła budynku. Dochodzili  już do autokaru, gdy Szymek nagle doznał olśnienia:
- Ja też muszę! – wrzasnął rozpaczliwie  i rzucił się skrótem dokładnie przez środek placu manewrowego w kierunku toalet. W tym samym momencie na stację wjechała ze znaczną prędkością spora ciężarówka. Chłopiec pędził w stronę nadchodzącej Jadwigi, która skamieniała z przerażenia, widząc, że za chwilę  przetnie tor jazdy.  Dorocie zamarł głos w krtani  i tylko dlatego nie krzyknęła. Na szczęście, bo gdyby chłopiec się zatrzymał choćby na ułamek sekundy… A tak minął o włos ciężarówkę i tylko grzywka uniosła mu się od podmuchu. Niczego nawet nie zauważył. Dopadły go obie naraz, blade i spocone z emocji.
- Nie wolno ci dotknąć ucznia. Nie wolno ci dotknąć ucznia - powtarzała Dorota jak mantrę, wbijając ręce w kieszenie tak mocno, że wyrwała podszewkę.  - Do autokaru! - wydusiła, czując, że za chwilę się rozpłacze. Szymek szeroko otworzył niewinne błękitne oczęta.
- Ale ja muszę – wyjąkał zdziwiony.
- Lej w gacie! – powiedziała twardo Jadwiga, po czym podeszła do kierowcy i zażądała papierosa. Ten bez słowa wyciągnął paczkę i poczęstował wszystkie opiekunki.
- Wam by się pół litra przydało – mruknął ze zrozumieniem.
     Nieplanowany postój na stacji na nowo rozpalił aktywność uczestników wycieczki. Owiani świeżym powietrzem  i podnieceni zabawnym, ich zdaniem, incydentem, rozpoczęli wielki finał. Ktoś czymś  rzucił, ktoś się odegrał, ktoś zarechotał, ktoś wrzasnął. Awantura eksplodowała nagle i bez ostrzeżenia. Tym razem jednak Dorota nie zdążyła ust otworzyć. Rozległ się zgrzyt hamulców i autokar stanął  na skraju szosy pośród gęstego lasu. Za oknem ciemność. W nagłej ciszy dał się słyszeć donośny głos kierowcy.
- Słuchajcie, małe czorty! Ja do tej pory milczałem, ale miarka się przebrała. Wszyscy bez wyjątku mordy w kubeł. Do Gdańska jeszcze sześćdziesiąt kilometrów. Jak usłyszę, że ktoś głośniej oddycha, natychmiast zatrzymuję się i wywalam go z pojazdu, jasne? Będziesz jeden z drugim piechotą wracał. Do rana może dojdziesz. A ciebie to tak śmieszy? Uważasz, że to żart? To już, wysiadaj! – po czym otworzył drzwi i wystawił zdumionego szóstoklasistę na pobocze. – Tylko idź lewą stroną, zgodnie z przepisami – doradził życzliwie – bo jak ojciec będzie po ciebie jechał, to może nie zauważyć.
     Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Zapanowało trwożne milczenie. Nauczycielki przez dobrą chwilę trwały w stanie kompletnego zbaranienia, dopóki nie zauważyły porozumiewawczego mrugnięcia. Uff! Znaczy, kierowca nie oszalał, zastosował tylko niezmiernie skuteczne środki wychowawcze, na które one żadną miarą nie mogły sobie pozwolić. Podjęły więc grę i rozpoczęły ”negocjacje”, w wyniku których banita został wpuszczony do środka i z widoczną ulgą zajął swoje miejsce. I już do końca podróży trwała cisza tak głęboka, że całe towarzystwo zdążyło usnąć, więc o godzinie 22.30 oczom stęsknionych rodziców ukazał się sielski widok rozespanych aniołków.
- I jak było? Dobrze się sprawowali?
- Najważniejsze, że dowiozłam ich żywych - skwitowała krótko Dorota. – Wszystkich szczegółów dowiedzą się państwo na jutrzejszej nadzwyczajnej wywiadówce. Obecność obowiązkowa.
       Po czym noga za nogą poczłapała do domu. Jutro ma dyżur przed szkołą o 7.40...

Audiencja u specjalisty

     Kowalska nie jest, bynajmniej, hipochondryczką, wręcz przeciwnie.  W domowej apteczce trzyma ibuprom, rutinoscorbin i okazjonalnie jakieś witaminy. Do kwestii medycznych podchodzi jak pies do jeża, a na zwolnieniu lekarskim była kilka razy w życiu, włączając w to oba porody, zapalenie płuc i otwarte złamanie nogi. Na widok ludzi łykających garściami tabletki, puka się znacząco w czoło, w dożywotnich terapiach wietrząc spisek farmaceutów.
      Tak się szczęśliwie złożyło, że dotychczas  los oszczędził jej chorób i cierpień. Ale doczekała w końcu takiego wieku, kiedy coś musi zaszwankować, bo w tym względzie cudów nie ma. Podobno jak człowiek po pięćdziesiątce budzi się bez żadnego bólu, to znaczy, że podczas snu przeniósł się na tamten świat.
      Zaczęło się od kręgosłupa. Po nocnym wypoczynku ból lędźwi nie pozwalał normalnie funkcjonować, trzeba było przynajmniej kilku godzin na rozruch. Do tego doszły duszności, objawiające się zwłaszcza podczas ambitnego wciągania na trzecie piętro siat z zakupami.  Trudno i darmo, trzeba odwiedzić lekarza pierwszego kontaktu.
       Okazało się, że bardziej trudno niż darmo. Dodzwonienie się do przychodni o siódmej rano jest równoznaczne z wygraniem szóstki w totolotka. Chwilę później już nie rejestrują telefonicznie. Wstać i doczołgać się do okienka osobiście - niewykonalne, chyba że w ogóle nie kładłaby się spać. Kiedy wreszcie udało jej się dostać na listę szczęśliwców, zachorowała pani doktor. W sumie minęły trzy tygodnie...
     Pani doktor przepisała na kręgosłup wielgaśne i bolesne zastrzyki. Dobrze, że trafiła się delikatna i cierpliwa pielęgniarka o humanitarnym podejściu do pacjenta. Dziesięciodniowa kuracja powoli zaczęła przynosić skutki. Podreperowana na zdrowiu Kowalska wykonała szereg zleconych badań. I tu dopiero zaczęła się polka galopka!
    Po pierwsze:  zmiany przeciążeniowe w kręgosłupie - skierowanie do neurologa. Bezpłatną audiencję udało się uzyskać zaledwie po trzech tygodniach, bo załatwiła jej to zaprzyjaźniona rejestratorka. Kowalska poszła na wizytę jedynie z wrodzonej uprzejmości, bowiem po kuracji zastrzykami właściwie nic już ją nie bolało. Specjalista nie chciał obejrzeć zdjęcia rtg, przeczytał pobieżnie jego opis, puknął w kolano i potwierdził: - Jest pani zdrowa. Proszę dbać o siebie. - Wizyta trwała całe sześć minut. Wyszło siedemnaście sekund na jeden dzień oczekiwania. Może warto było jednak uzbroić się w cierpliwość i poczekać przynajmniej rok? 
      Po drugie: bardzo silna alergia o nieznanym źródle i astma oskrzelowa - skierowanie do alergologa i pulmonologa. Pulmonolog przyjmuje wprawdzie codziennie, ale za gotówkę, na wizytę z Kasy Chorych trzeba czekać średnio trzy miesiące. Na szczęście ktoś zrezygnował, dlatego Kowalska  załapała się już po dwóch tygodniach ciągłego wydzwaniania.  Bogu dzięki, bo okazało się, że z jej astmą nie ma żartów i musi przyjmować stały lek refundowany. Jeśli chodzi o alergologa, to wszystkie terminy w tym roku dotyczą wyłącznie wizyt prywatnych, więc jeśli to jej nie odpowiada, musi po prostu unikać wszelkich (?) alergenów. Kowalska planuje zatem kupno kosmicznego skafandra, ale z braku wolnych środków ograniczy się prawdopodobnie do maski przeciwgazowej i codziennych modlitw o deszcz.
       Po trzecie: badanie krwi wykazało nadczynność tarczycy - skierowanie do endokrynologa.  Pani doktor kazała potraktować sprawę jako bardzo pilną. Kowalska obdzwoniła zatem wszystkie przychodnie i uzyskała jednoznaczną odpowiedź: TYLKO PRYWATNIE - wizyta od 100 do 170 zł. Na NFOZ będą rejestrować dopiero za cztery lata!!! Jeżeli Kowalska nie zainwestuje w płatne leczenie, dorobi się poważnych kłopotów z sercem, jeżeli z braku kasy nie będzie się zdrowo odżywiać - z żołądkiem. Cóż, zawsze to jakiś wybór...
        Po czwarte: wyraźnie wyczuwalny bolesny guzek na piersi. Na szczęście onkolog przyjmuje bez skierowania. I tu ZONK! Czeka się w długiej kolejce na podstawowe badania, typu mammografia, USG czy biopsja. Kowalska z dumą zapłaciła, bo kto bogatemu zabroni, i zbadano ją jeszcze tego samego dnia, a wyniki dostała do ręki. Poszła na wizytę z gotowcami. Przemiła pani doktor poinformowała ją, że wszyscy pacjenci dzisiaj to sromotne przypadki, ale z nią nie jest najgorzej, po czym wypisała skierowanie do chirurga. Na zabiegi onkologiczne są zapisy RAZ W MIESIĄCU, ale oczywiście za jedyną stówę doktor z przyjemnością obejrzy ci cycek, choćby zaraz.
     Z tej medycznej pielgrzymki Kowalska wyniosła jedną podstawową naukę. W XXI wieku, mimo rozwoju medycyny, nadal trwa walka o przetrwanie, w której wygrywają najsilniejsi fizycznie, psychicznie albo ekonomicznie. Dostanie się do lekarza specjalisty jest obwarowane tyloma utrudnieniami, że ludzie wolą umrzeć niż przechodzić tę Golgotę. Już z końcem marca wszystkie placówki medyczne wyczerpują roczny limit budżetowy. Przypadki medyczne ocenia się nie jako ciężkie, przewlekłe czy zagrażające życiu, ale jako opłacalne i nieopłacalne!!! Człowiek został zredukowany do kosztów swojego leczenia...
    Uczeni od dawna wieszczą zmiany klimatu. Pierwsze objawy zaobserwować można właśnie w polskiej służbie zdrowia. Tu mamy już swoją własną Afrykę: dla zwykłego czarnucha jest etiopska nędza, dla arabskiego szejka - wszystko, co tylko jest w stanie sfinansować. 
     Ale przecież Kowalska niczego nie chce za darmo. Przez całe swoje dorosłe życie sumiennie płaciła składki za opiekę  zdrowotną, prawie wcale z niej nie korzystając. Ofiarowała WOŚP wszystkie swoje złote pierścionki, czas i coroczne datki. Prowadzi zdrowy tryb życia, nie narażając państwa na koszty leczenia skutków alkoholizmu, nikotynizmu, narkomanii czy otyłości z przeżarcia. Nie rozumie więc, czemu teraz nie dostaje na tacy tego, co jej się należy jak psu gnat. Uważa, że tacy pacjenci jak ona, powinni być premiowani na starcie do należnych świadczeń, bo jawną niesprawiedliwością jest dla niej na przykład fakt darmowego leczenia pacjentów świadomie i konsekwentnie rujnujących własne zdrowie. Gdyby nie to, może kolejki byłyby mniejsze?
   Tę zawiłą sytuację wytłumaczył jej Kowalski. Jego zdaniem w interesie państwa nie leży bynajmniej propagowanie zdrowego stylu życia. To przecież armia czerstwych staruszków naraża ZUS, Kasę Chorych i w ogóle budżet na ogromne i zgoła niepotrzebne wydatki. Jaka jest średnia długość życia? No właśnie. A oni żyją sobie w najlepsze, jeżdżą środkami komunikacji miejskiej za darmo, sumiennie leczą choroby wieku podeszłego, przedłużając w nieskończoność termin odejścia w zaświaty i, otóż to... pobierają emeryturę, jaka by ona nie była. Tymczasem dla rządu ideałem obywatela IV RP jest pięćdziesięciokilkulatek spędzający wolny czas przed telewizorem, koniecznie w obłoku dymu, z piwkiem i paczką chipsów XXL. Jak widać - samowystarczalny i nieźle sytuowany, skoro go stać. Taki z reguły spełnił już obowiązek wobec państwa, czyli wyprodukował potomstwo i wypracował świadczenie dla jakiegoś emeryta, o własnym zasiłku pogrzebowym nie wspominając. Swojej emerytury raczej nie dożyje, bo wkrótce dopadnie go wylew, zawał albo rak płuc. Murzyn zrobił swoje...

piątek, 24 maja 2013

Rozdział II (Obyś cudze dzieci uczył)


     Pierwszy dzień września zwyczajowo przywitał wszystkich wakacyjną pogodą, wzmagając tęsknotę  uczniów i nauczycieli za utraconą właśnie wolnością. Niedługo przed godziną  9.00 granatowo-białe grupki uczniów zaczęły się ustawiać na szkolnym dziedzińcu. W głębi, pod płotem, kłębił się tłum lekko wypłoszonych pierwszaków, niezdarnie wspieranych przez  spanikowane rodzicielki. Pierwsze wyszły z budynku wychowawczynie klas pierwszych, każda zaopatrzona w tabliczkę z numerem klasy i listę uczniów. Tłumek krasnoludków zafalował i zaczął się przemieszczać w czterech kierunkach, koncentrując wokół postaci czterech nauczycielek. Reprezentowały one skrajnie różne osobowości, które w ofercie szkolnej uczniowie mogliby określić dosadnym stwierdzeniem „pełen wypas”.
     Elżbieta Talarczyk (147 cm wzrostu/45 kg wagi) wkrótce przestała być widoczna, ale jej obecność wyraziła się ponad wszelką wątpliwość w błyskawicznym okiełznaniu grupy, która już po minucie stała zwarta i gotowa na wyznaczonym miejscu: szczawiany na baczność z przodu, mamuśki krok z tyłu, nie przekraczając wyimaginowanej linii. Elka jeszcze nigdy na nikogo nie podniosła głosu, przeciwnie, im ciszej mówiła, tym większy budziła respekt. Jeden ruch jej drobnego paluszka, drgnięcie brwi, skinienie głową - i dzieci chodziły jak szwajcarskie zegarki. Rodzice zresztą też, bowiem słynęła ze swojej skuteczności w wychowywaniu nie tylko uczniów. Jeden krótki telefon do matki, która ośmielił się nie przybyć na wywiadówkę bez odpowiednio ważnego powodu i nieszczęsnej aż do matury potomka podobny pomysł więcej nie przyszedł do głowy. Swoich fanów rekrutowała głównie spośród byłych wychowanków i ich rodzin, a pewność zatrudnienia miała tak długo, dopóki owe rodziny się rozmnażały.
      Obok nich sytuowała się właśnie klasa I b, której  wychowawczyni, Milena Drożdż, przypominała, nomen omen, właśnie paczkujące drożdże. Dzieciaki uczepiły się wszystkich wystających części ciała i fragmentów zwiewnej odzieży, zaglądając pani miłośnie w oczy i kompletnie lekceważąc objawy zazdrości rodziców. Milenę kochała bezinteresownie cała populacja maluchów, każde jej słowo było święte, a uśmiech i pochwała stanowiły najwyższą nagrodę. Taka wrodzona charyzma miała i swoje negatywne strony, gdyż wolność osobistą nauczycielki  sprowadzała jedynie do trzech minut pobytu w toalecie, gdzie i tak po zewnętrznej stronie drzwi dreptała delegacja klasy zniecierpliwiona zbyt długą nieobecnością umiłowanej pani.  Nic dziwnego, że Milena, zapytana kiedyś przez jednego z maluchów, co oznaczają literki wc na drzwiach przybytku,  odpowiedziała z głębokim westchnieniem:
- Na świecie to skrót angielskiej nazwy water closet, w naszej szkole to po prostu wolna chwila
        Małgorzata Brzozowska z właściwym sobie dystansem trzymała grupę nie mniej i nie więcej, tylko dokładnie siedemdziesiąt centymetrów od siebie. Być może dysponowała osobistym polem ochronnym, bo nigdy jeszcze nie widziano, aby jakikolwiek uczeń czy rodzic ośmielił się przekroczyć tę granicę. Kontakt bezpośredni z nauczycielką sprowadzał się wyłącznie do krótkiego uścisku dłoni. Bukiety na koniec roku odbierał specjalnie powołany do tego celu członek Komitetu Rodzicielskiego, który następnie osobiście odwoził  je do domu wychowawczyni. A było tego kwiecia zawsze tyle, że bagażnik poloneza wypełniało po samą klapę. Do klasy Gośki zapisy robiono rok wcześniej. Marzena zastanawiała się nawet, czy to aby nie syndrom dzisiejszych czasów, wyraz jakiejś podświadomej obawy rodziców przed wszechobecnym molestowaniem, które tutaj z pewnością nie mogło mieć miejsca. Wysoki poziom kultury, traktowanie uczniów jak przyszłych prezydentów i premierów, wyraźnie postawione wymagania i żelazna konsekwencja w ich rozliczaniu - to była zasadnicza oferta I c. Gdyby jednak jakiś rodzic nieopatrznie oczekiwał wobec swojego dziecka  matczynej czułości, znalazłby ją prędzej w jednostce szkolącej komandosów.
       Ostatnia z czwórki, Aniela Gryczana, imienia i nazwiska używała jedynie w okolicznościach oficjalnych, gdzie nie wypadało posługiwać się ksywką Babcia. Powiadano, że Babcią była od zawsze, niewykluczone, że jeszcze przed własną maturą. Obecnie liczyła sobie lat sześćdziesiąt cztery, ale daj Panie Boże każdemu taką formę i zapał. Kiedy w zeszłym roku grono zafundowało sobie trzydniową wycieczkę w Beskidy,  Babcia, idąca  początkowo nieco z tyłu, przywitała zdumionych turystów na wierzchołku Baraniej Góry. Jak potem wyjaśniła, znudził się jej wytyczony szlak, więc zdobyła szczyt na skróty, wdrapując się na czworakach po stromym zboczu. Jej serwy w siatkówce przypominały strzał armatni i nawet młodzi sprawni wuefiści nie ośmielali się ryzykować ich odebrania. Respekt budziła też wśród okolicznej chuliganerii, która na jej widok z szacunkiem szastała nóżką, ukrywając za plecami butelki z piwkiem. Jeździła samochodem jak rajdowiec, rowerem jak mistrz Tour de France, a tuż przed wakacjami zapisała się nawet na karate, twierdząc, że kości jej trochę zardzewiały. W kompletnej sprzeczności do wymienionych kwestii pozostawał wygląd Babci, któremu zapewne zawdzięczała swój pseudonim. Z ogromnym upodobaniem przyodziewała się w zamaszyste spódnice, kwieciste bluzki i bure rozpinane swetry wykonane samodzielnie na drutach, na głowie zaś nosiła siwy koczek. Wypisz, wymaluj: Mrs.Doubtfire z filmu z Robinem Williamsem. Kwestia emerytury w jej przypadku nie wchodziła  w ogóle w grę, nawet kuratorium umywało ręce, pozostawiając Babci wybór terminu przejścia na zasłużony odpoczynek, do czego ta zresztą w ogóle się nie kwapiła. Jej uczniowie łapali bakcyla aktywności fizycznej już w pierwszym miesiącu nauki, a rodzicom spadał z głowy problem, co zrobić z dziećmi w weekendy, bo Babcia właśnie wtedy wykazywała największą aktywność i pomysłowość. To właśnie spośród klas wychowanych przez nią rekrutowały się późniejsze zwycięskie drużyny sportowe, przynoszące szkole chlubę oraz tony medali i pucharów.          
           Na plac powoli zaczęli nadciągać starsi uczniowie. Drugoroczny  gimnazjalista Olaf z II c po przywitaniu z kolegami naprędce zorganizował grupkę młodocianych nałogowców i śmignął z nimi w chaszcze za salą gimnastyczną w celu puszczenia dymka, ale konserwator był czujny. Pogonił ich stamtąd przy użyciu starej miotły, kilku niecenzuralnych okrzyków oraz groźby powiadomienia dyrekcji. Papierosy zwyczajowo skonfiskował, traktując zdobycz jako premię uznaniową za działalność wychowawczą.
        Przewodnicząca samorządu próbowała ustawienia mikrofonu. ”Rassss, dwa, tszszszy...”  niosło się echem po okolicy. Gromadka szóstoklasistek piskliwie opowiadała sobie jakieś niewiarygodne wakacyjne przygody z nowo poznanym super-chłopakiem w roli głównej. Pomiędzy tłumem krążyła informatyczka, Balbina, robiąc zdjęcia do szkolnej kroniki. W powietrzu co chwila wibrował jej donośny głos z lekko wschodnim akcentem:
- I co tak się chowasz jak dziki Pigmej? Duszę ci wydrę tym aparatem? A ty czemu twarz zakrywasz? Listy gończe za tobą rozwiesili? I potem mam setkę fotek, z których nic się nie da wybrać, bo w centrum ciągle jakiś nawiedzony kuca albo łeb do torby chowa!!! 
      Nauczyciele grupami wychodzili ze szkoły, dyskutując o czymś zawzięcie. Felicja w zielonej obcisłej sukience prezentowała swoją nieodmiennie zgrabną figurę. Wakacyjny luzik, piwko i grillowane kiełbaski nie przydały jej ani kilograma. Anglistka Daria o przewrotnym nazwisku Polak, artystycznie owinięta nieodłącznym jedwabnym szalem, szła pod rękę z korpulentną matematyczką Baśką. Obie najwyraźniej świeżo po wizycie u fryzjera. Z tyłu malownicza grupka wuefistów. Ci jak zawsze trzymają się razem. Za nimi zakonnica w przebraniu, czyli katechetka Zofia Bielecka, w niebotycznych czerwonych szpilkach i spódniczce mini łamiącej wszelkie zasady nauczycielskiego uniformu.
         Marzena przyglądała się im z okna swojego gabinetu.  Pewnie rozmawiają o nowej dyrekcji. Ona ze zmianami już się zdążyła oswoić, w końcu Halina od początku sierpnia przejmowała swoje dyrektorskie obowiązki i jak dotąd wszystko wskazywało na to, że traktuje je bardzo odpowiedzialnie. Z każdym dniem obserwacja jej poczynań utwierdzała wice w przekonaniu, że dokonali dobrego wyboru i będą mieć  szefową kompetentną, obowiązkową, energiczną i pełną inwencji, a przede wszystkim piekielnie inteligentną. Kolejne jej posunięcia tylko umacniały tę opinię. Kilka dni przesiedziała z księgową, analizując plan finansowy i umowy wynajmu pomieszczeń szkolnych. Na koniec września zaplanowała zakup komputerów do wszystkich pomieszczeń administracji i gabinetów dyrekcji, na październik wymianę umeblowania swojego gabinetu, gdzie straszyły jeszcze graty z epoki bardzo wczesnego Gomułki. Obejrzała wszystkie pomieszczenia, zapisując liczne uwagi w wielkim, oprawnym w skórę kalendarzu. Sporządziła plan napraw bieżących i poważnych prac remontowych, a do tego od razu znalazła pierwszego sponsora, który obiecał aż 40 tysięcy złotych polskich dotacji. Asystowała przy tworzeniu planu zajęć i chociaż widać było, że to dziedzina kompletnie jej obca, rzuciła kilka całkiem sensownych sugestii. Przejrzała akta personalne całej kadry, zastanawiając się nad skompletowaniem zespołu doradczego i przydziałem różnych zadań. Pierwsze zebranie Rady Pedagogicznej poprowadziła sprawnie, wykazując się niezłą znajomością  nie tylko prawa oświatowego, ale i rozmaitych szkolnych niuansów. Trwało ono może trochę zbyt długo, ale przecież przedstawiła koncepcję zarządzania i każdy mógł do niej dodać swoje trzy grosze. Początki naprawdę obiecujące…
      Mimo roku spędzonego w tej szkole, Halina nie miała wcześniej okazji poznać się z większością pracowników. Zatrudniona na etacie terapeutki i świetliczanki, prawie nie wychodziła na przerwy, a jej popołudniowe dyżury pokrywały się często z zebraniami Rady Pedagogicznej. Wielu nauczycieli nie wiedziało nawet o istnieniu takiej osoby. Zainteresowanie wzbudziła dopiero, gdy zgłosiła swoją kandydaturę do konkursu. Wtedy zaczęto ją baczniej obserwować  i oceniono dość pozytywnie, jako elegancką, spokojną, wyważoną w słowach i sądach panią, która nawet w świetlicowym kotle zachowywała zawsze rozwagę, opanowanie i klasę. Z nikim nie była bliżej, nikt nie potrafił powiedzieć nic o jej życiu osobistym, chodziły tylko słuchy, że ma męża biznesmena i pracowała jako pedagog w jednej z tych wielkich szkół na Morenie, Przymorzu czy Zaspie,  a może nawet poza Gdańskiem.
      „Szanuj szefa swego, możesz mieć gorszego” - to przysłowie dźwięczało w szkolnych murach od marca, kiedy rozniosła się wieść o planowanych zmianach. Nawet najzagorzalsi przeciwnicy starej szefowej obgryzali pazury do łokci w obawie przed nimi. Duże zainteresowanie konkursem i długa lista kandydatów do dyrektorskiego fotela tylko zaciemniły sytuację.  Nadmiar możliwości wcale nie jest wskazany w takich sytuacjach, zwłaszcza, jeśli decyzje podejmuje głównie płeć nadobna. Z ośmiu par butów można wybrać tylko jedne i to aż na cztery lata. Mają być solidne, wygodne, eleganckie, ale zadecydować o tych walorach można jedynie na oko, bez uprzedniego przymierzenia. Niewykonalne!
     Halina konkurs wygrała w cuglach, bo była jednocześnie i swoja, i obca. Dostała poparcie obu związków a także nauczycieli i rodziców,  kompletnie zresztą  zdezorientowanych zaistniałą sytuacją. Marzena również kibicowała jej w duchu, chociaż w gruncie rzeczy bała się jedynie wygranej niejakiego Jerzego Gucia, byłego szefa likwidowanej zawodówki, o którego legendarnym chamstwie i złośliwości niejedno słyszała. Podobno kiedy poinformował swoją kadrę o planowanym zamknięciu szkoły, nikt nie wpadł w rozpacz, bo wszyscy już dawno zaklepali sobie pracę w innych placówkach. Gdyby, cudem jakimś, likwidację odwołano, uczniów we wrześniu przywitałaby całkowicie nowa kadra składająca się  albo z niczego nieświadomych kosmitów, albo z desperatów gotowych dla zdobycia etatu poddać się sadystycznym praktykom dyrektora.         
        Pozostałych kandydatów Marzena  nie kojarzyła, nie licząc, oczywiście,  tych ze szkoły. Z owej trójki wybór wydawał się oczywisty: wiecznie nieprzytomny, potykający się o własne nogi  muzyk, wuefistka - nawiedzona działaczka związkowa zajmująca się po godzinach sprzedażą ubezpieczeń, no i Halina: dwa fakultety, zrównoważona, kompetentna, wytworna…
      Marzena jeszcze raz przejrzała swoje zapiski. Przed godziną zaledwie została zaskoczona nagłą decyzją przełożonej:
-  Jestem zbyt zdenerwowana, żeby przemawiać przed tym całym tłumem.  W dodatku zostawiłam tekst w domu. Zastąp mnie dzisiaj, to znaczy przywitaj wszystkich, złóż życzenia i wygłoś te wszystkie oficjalne formułki. A potem mnie przedstaw i ja wtedy powiem kilka słów o sobie. Mam nadzieję, że nie będzie nikogo ważnego. Albo napisz mi, co mam mówić... O Boże, jestem jak galareta... Pani Aniu, poproszę kawę, mocną, z odrobiną mleka. Trzeba kupić ekspres i filiżanki. Całą noc nie zmrużyłam oka. Pewnie mam sińce po oczami.
     Wygląd zewnętrzny szefowej absolutnie zaprzeczał jej słowomMarzena z podziwem przyjrzała się nienagannej sylwetce w szykownym lnianym kostiumie i nowiutkich włoskich szpilkach. Kruczoczarna modna fryzura korzystnie podkreślała opaleniznę i szmaragdową zieleń soczewek kontaktowych. Gustu jej nigdy nie brakowało, ale dziś wyglądała naprawdę wyjątkowo. No proszę, jak to pozory mylą. Ale w końcu nawet taka przebojowa Halina może nie lubić publicznych wystąpień.
-  Daj spokój, wyglądasz świetnie Oni nawet nie będą słuchać, skoncentrują się na patrzeniu - polukrowała na wszelki wypadek i udała się w zacisze swego gabinetu popracować nad tekstem przemówienia. Tymczasem połechtana komplementem szefowa  poprawiła się w fotelu i podniosła do ust porcelanową filiżankę dostarczoną skwapliwie przez sekretarkę. W tym samym momencie do sekretariatu zajrzała Agnieszka, swoim zwyczajem wsadzając tylko głowę, a odwłok pozostawiając na korytarzu.
-  Można? Ja tylko na chwileczkę. Pani Aniu, szefowa u siebie?
-  Proszę, proszę. Pani Agnieszka, o ile pamiętam? – dyrektorka otworzyła uchylone drzwi i okrągłym gestem wskazała krzesło. – Zapraszam do gabinetu. Na razie tu mało reprezentacyjnie, ale do czasu. Co panią sprowadza?
    Polonistka wciągnęła odwłok do środka i wyprostowała figurę na tyle, by nie utracić nic z postawy szacunku i uniżenia wobec zwierzchnika.
-  Pani dyrektor – zaczęła uroczyście – chciałam tylko złożyć swoje uszanowanie nowej szefowej. Ja cieszę się bardzo z tej zmiany. Bardzo! – podkreśliła znacząco. – Kiedy się tylko dowiedziałam, kto wygrał konkurs, to jakbym skrzydeł dostała.
-  Miło mi to słyszeć.
-  Czy moje widokówki z wakacji doszły?
-  Naturalnie. O ile nie było ich więcej niż osiem. Wiszą na tablicy w sekretariacie.
- Tak, to chyba wszystkie. Lubię się dzielić z ludźmi swoją radością. Nie mogłam się oprzeć, zwłaszcza w Wenecji. Boże, jak tam pięknie! Przywiozłam pamiątki, dla pani dyrektor w pierwszym rzędzie - Agnieszka wysunęła zza pleców rękę z  dość pokaźnym pakunkiem. - To takie drobiazgi: maska na ścianę, koronkowy wachlarz, kolczyki z weneckiego szkła i butelka oryginalnego limoncello. Na początek dobrej współpracy.
-  Pani Agnieszko, doprawdy,  i po co się pani narażała na koszty?  Trzeba było iść na dobrą kawę i lody. Zresztą co roku bywam w Wenecji w drodze na południe Włoch... Naprawdę się tam pani podobało? Upał, brud, smród, hałas, ścisk, drożyzna i te kilka zabytków na kupie? Dla mnie Włochy to wyłącznie buty i oliwa, no, może jeszcze kawa. Cóż, dziękuję, ale nie trzeba było.
     Agnieszka chętnie podyskutowałaby z szefową na temat uroków Wenecji, natychmiast skłonna zmienić swoje stanowisko na skrajnie odmienne, ale ta już odprowadziła ją do drzwi. Marzena w międzyczasie zrejterowała do toalety, słusznie przewidując, że i ona się załapie na jakąś durnostojkę. Sytuacja powtarzała się co roku. Nauczycielka trwała w niezłomnym przekonaniu, że dyrekcji bezwzględnie należy przywieźć haracz z wakacji. Póki w grę wchodziły gadżety typu jednorazowy długopis w kształcie wieży Eiffla, nikt się specjalnie nie szarpał, tym bardziej, że „darowiznę” można to było zaliczyć do akcji wspomagania szkoły materiałami piśmienniczymi, ale tu norma została zawyżona i to kilkakrotnie!
-  Marzena!!!! – ryk Haliny wyrwał wice z azylu toalety. Zaskoczona dotarła za głosem do swego gabinetu, gdzie za jej biurkiem siedziała roześmiana dyrektorka w masce na twarzy, wymachując z gracją koronkowym wachlarzem.
- Słuchaj, co to za jedna ta Agnieszka?  Ona zawsze tak? Wazelina straszna! Patrz, ile suwenirów tu naniosła. A jak się krygowała, kucała, rączki składała, no, cyrk po prostu. Ciekawa osobowość, zaproponuję ją do zespołu doradczego. Więcej takich nie macie? Torebkę miała niezłą, zauważyłaś? I włosy dobrze obcięte. Ale buty fatalne, zupełnie ścięte obcasy. Chcesz może te wsiuńskie kolczyki? Nie? To wyrzucę. Masz przemówienie?
   Miała, a jakże. Zwyczaj przechowywania ważnych notatek zaowocował, a przemówienia byłej dyrekcji sprzed trzech lat na pewno nikt nie pamięta. Halina zerknęła pobieżnie na tekst i nie próbując nawet doczytać go do końca, stwierdziła beztrosko:
-  A tam, jakoś to będzie. Dajcie tylko listę wychowawców.
-  To co, idziemy?
-  Zaraz, dopiję tylko kawę. Przecież beze mnie nie zaczną.
   Faktycznie, nie było źle. Poza kilkoma zaledwie pomyłkami w odczytywanych nazwiskach i nieznacznym zacukaniu się w zbyt zawiłym tekście tworzonych na poczekaniu życzeń, mowa powitalna Haliny wypadła całkiem znośnie. Sekretarka dostała delikatny wytyk, że kiedy szefowa ma zielone tęczówki, to wszelkie teksty do czytania trzeba jej drukować osiemnastką. Wenecka maska zawisła w sali geograficznej z adnotacją: „Dar od Agnieszki Łutkiewicz”, a wzgardzone przez wice kolczyki...
-  Ostatecznie wezmę dla Julii, ona jeszcze nie ma wyrobionego gustu, to się ucieszy. Zresztą nie są aż takie złe, w sam raz dla czternastolatki.

***

     Marzena wróciła do domu całkiem kołowata. Scena z Agnieszką wytrąciła ją z równowagi. Czy coś jest nie tak z moim poczuciem humoru? – myślała, obrywając dojrzałe winogrona. - Co w tym śmiesznego, że ktoś jest wazeliniarzem? Obrzydliwe raczej. No dobrze, może nawet sytuacja była zabawna, ale po co przyjmować prezenty a potem z nich kpić? Jakieś to dwuznaczne moralnie. Z drugiej strony należało się lizusce takie potraktowanie. Tylko co z tego wynikło?  Przecież ona nawet nie wie, że ktoś ją wyśmiał. Dalej będzie przynosić te swoje dowody służbowej zależności. W sumie Halina trafnie ją oceniła, zna się kobieta na ludziach. Chyba jednak wolałabym, żeby nie komentowała przy mnie, w końcu znamy się bardzo krótko, prawie wcale. Niby nic się nie stało, ale mam taki dziwny niesmak...
   Koszyk powędrował do kuchni, gdzie Marek zajął się przerabianiem winogron na niskoprocentowy napój alkoholowy zwany szumnie domowym winem.
-  I jak pierwszy dzień w szkole? Szefowa ciągle wzbudza twój entuzjazm?
-  A co to za dziwne pytanie?  Do czego zmierzasz?
-  Do tego, że nie znasz życia, myszko. Dziesięć lat pod jedną dyrekcją i to ze starej nomenklatury. Ja przerobiłem już kilku szefów i na pierwszy rzut oka wiem, jaki będzie ten nowy. W końcu typów osobowości nie jest aż tak wiele. A ideałów po prostu nie ma. Dobrze wiedzieć, kto jest nad tobą, bo od tej wiedzy bardzo wiele zależy. Od czego zaczęła? No, skup się...
-  Chyba od ... zmian w gabinecie. Przeniosła drzwi na inną ścianę, przestawiła biurko, już zamówiła nowe meble.
-  E, to jeszcze o niczym nie świadczy, każdy nowy grodzi po swojemu. Książkowa sytuacja. A jakichś dwuznacznych zachowań nie było?
-  To znaczy?
-  No, takich, że nie bardzo wiesz, jak je ocenić.
-  Ech, ty psychologu domorosły! - Marzena rzuciła w mężczyznę ścierką, unikając bezpośredniej odpowiedzi. - Chcesz jajecznicę czy omlet?
-  Jedno i drugie. Możesz też dołożyć ze dwa na twardo, w majonezie najlepiej. Widzę, że chcesz mnie osłabić, ale moje hormony póki co są odporne na zmasowany atak cholesterolu. A pódźże tutaj, samico!
    Kwestia jajecznicy zeszła chwilowo na drugi plan. Produkcję wina też przesunięto na późniejszy termin. A i sprawy zawodowe odpłynęły gdzieś hen, daleko, na granicę nocy i świtu...

czwartek, 23 maja 2013

Piąta rocznica LEŚNEGO ZAKĄTKA




Z okazji piątej rocznicy bloga LEŚNY ZAKĄTEK składam jego sympatycznej Autorce najserdeczniejsze życzenia wszelkiej pomyślności i wznoszę toast szampanem. Sto lat!

Droga Danciu!

Nie mogę lepiej uczcić jubileuszu LEŚNEGO ZAKĄTKA, niż pokazując, do jakich kulinarnych wyczynów Twój blog zdołał mnie zainspirować. W ciągu miesiąca nauczyłam się od Ciebie więcej, niż od innych ludzi przez całe lata, a gotowanie znowu zaczęło sprawiać mi radość. A oto namacalne dowody:


Zaczęło się niewinnie. Według Twego przepisu na paschę zrobiłam przepyszny twaróg. Od tej pory powtarzam tę czynność cyklicznie, bo rodzina i znajomi nie mogą się go nachwalić. Podobny w smaku do serków typu włoskiego, jest delikatny i zupełnie pozbawiony kwasu. Czasem robię go bez jajek, ale z nimi jest żółty i bardziej zwarty. Jego największa zaleta to moja świadomość, że nie pływał w wielkiej kadzi razem z... pomińmy resztę milczeniem. Kiedyś zamierzam zrobić z tego twarogu ser koryciński - dodam do środka czarnuszki i wymoczę w solance.


Dzięki tobie zostałam domowym piekarzem. W mojej lodówce znalazł się zakwas żytni, który krok po kroku pomogłaś mi zrobić. Już jest na tyle mocny, że radzi sobie z różnymi rodzajami chleba. Obok niego zakwas na żurek, który ma zaledwie dwa dni, więc jeszcze trochę musi poczekać, żeby powstała pyszna, odżywcza, tradycyjna polska zupa. A ja już kupiłam mięso na białą kiełbasę :-) Odkąd w mojej ulubionej odkryłam całą tablicę Mendelejewa, postanowiłam zabawić się w masarza.


Kolejny Twój przepis, z którego skorzystałam, to deser jogurtowy. Nie wygląda tak pięknie jak ten z LEŚNEGO ZAKĄTKA, ale zapewniam, jest równie smaczny. Wciągnęliśmy go w jeden dzień, a konsumentów wcale nie było aż tak wielu.


A to mój pierwszy samodzielny chleb na zakwasie upieczony pod Twoim czujnym okiem. Sama wymyśliłaś przepis, żeby młodziutki tygodniowy zakwas dał sobie radę. Siedziałyśmy obie przyklejone do komputera, a Ty cierpliwie tłumaczyłaś mi tajniki pieczenia, odpowiadając obszernie na najbardziej debilne pytania, pełna troski o mój sukces. Czekałyśmy obie z niecierpliwością, żeby się przekonać, czy chleb, przyzwoicie wyglądający z zewnątrz, ma równie atrakcyjne wnętrze. Kiedy go pochwaliłaś,  poczułam się w siódmym niebie. Komplement od takiej mistrzyni!  Od kiedy poczułam zapach domowego chleba na zakwasie,  nie smakuje mi już żadne pieczywo ze sklepu.


Zachęcona sukcesem upiekłam kolejny chleb według Twego przepisu - tym razem żytni z tartym jabłkiem. Tak precyzyjnie określiłaś pożądaną gęstość ciasta, że do teraz nie mam żadnego problemu z dodawaniem do niego wody. Wiem, że muszę trzymać się ściśle jedynie ilości i rodzaju mąki oraz zakwasu. Nie muszę już zamrażać pieczywa, żeby było jadalne na drugi dzień. Ten chleb można jeść przez tydzień - nie sczerstwieje i nie będzie się kruszyć. Jest pyszny!


A to chleb orkiszowy, który eksperymentalnie upiekłam podczas Twojej nieobecności wg przepisu znalezionego w Internecie, bo na Twojej stronie takiego nie było. To mniejszy z dwu bochenków. Niestety, nie udało mi się uformować okrągłego, bo ciasto było ciągle za rzadkie, mimo dosypania mąki grubo ponad ilość z przepisu. Skorzystałam więc z foremek. Faktycznie, ostrzegałaś mnie, że nie wyrośnie za wysoko. Jest znacznie twardszy od twoich, ale na smaku mu nie zbywa. Nadaje się do krojenia w cienkie kromeczki , więc jako kanapka na przyjęcia jak znalazł. Sama siebie podziwiam za odwagę i samodzielność, lecz to poprzednie udane wypieki zachęciły mnie do tej próby.


Galaretka z nóżek to kolejna potrawa, którą wykonałam, korzystając z Twoich porad. Nóżki wymoczone w occie rzeczywiście są jasne, a galareta klarowna i bardzo smaczna. Wprawdzie w trosce o swoją zbyt zaokrągloną figurę nie będę nadużywać tego przepisu, ale "raz nie zawsze". Aż szkoda, że takie to pyszne... Z chrzanem lub cytrynką, jak kto woli.


I mój ostatni w kolejności chleb, tym razem żytnio-orkiszowy ze smażoną cebulką, pożarty na gorąco natychmiast po wyjęciu z piekarnika. Przeżyliśmy! Wymyśliłaś przepis specjalnie dla mnie, bo zamarzył mi się chleb smakowy. Chciało Ci się poświęcić czas obcej osobie, która właśnie złapała kuchennego bakcyla...

Zrobiłam również Twój fantastyczny omlet z dodatkiem czerstwego chleba, ale z przyczyn estetycznych nie zamieszczam fotografii. Może patelnia mnie zawiodła, bo nijak nie dał się przewrócić. Za to smak wspaniały, kolory przyciągają oko i wzmagają apetyt, a wykorzystanie starego chleba naprawdę godne pochwały.



Uff, zdążyłam!!! Zdjęcie sprzed chwili. Wczoraj przygotowałam mięso, a dziś rano zrobiłam białą kiełbasę. Mam 7 kg własnej, osobistej, bez żadnych konserwantów, much i innych tego typu dodatków. A właśnie zaczął się sezon grillowy.

Skoro ja tyle skorzystałam zaledwie w miesiąc, mogę sobie wyobrazić, jaki znaczący wpływ wywarłaś na życie innych ludzi przez pięć lat. Dziękuję, że jesteś :-) Dzięki Tobie można w tym zwariowanym świecie trochę zwolnić, by odnaleźć sens zwykłych prostych czynności. I przypomnieć sobie, że barszcz robi się z buraków, a nie z proszku...





środa, 22 maja 2013

Chleb żytnio-orkiszowy ze smażoną cebulką

Donoszę z dumą, że to jest chleb wg przepisu sporządzonego specjalnie dla mnie przez dancię.

Zaczyn: (odstawić na 12 godz. do wyrośnięcia)
70 g zakwasu wczorajszego prosto z lodówki (nakarmiony dzień wcześniej)
200 g mąki żytniej typ 720
200 g wody

Ciasto właściwe: (czas rośnięcia ok. 3 godz.)
cały zaczyn
260 g mąki orkiszowej
340 g mąki żytniej typ 720
(Dancia podała proporcje 400 g mąki orkiszowej / 200 żytniej typ 720, ale mnie w międzyczasie ubyło tej orkiszowej, więc zmodyfikowałam przepis)
1 łyżka płynnej melasy
1 łyżka octu balsamicznego
20 g soli morskiej
400 g wody
1 średnia cebula zeszklona na łyżce oleju
pieprz mielony do smaku

Mieszamy składniki w kolejności łyżką . Na koniec wkręcamy cebulkę i pieprzymy do smaku.
Pieczemy ok godzinę w nagrzanym piekarniku w malejącej temperaturze od 220 (10-15 min.) do 190 stopni.

Trzeba bardzo pilnować rośnięcia ciasta albo wstawić je do lodówki, gdzie będzie rosło znacznie wolniej. Ja nie zdążyłam na czas do domu i miałam trochę problemów, bo robiłam wszystko w pośpiechu. Nagrzewałam piekarnik dmuchawą i rożnem, żeby było szybciej, a potem zapomniałam przełączyć na funkcję "góra-dół" . Chleb poszedł do góry jak burza, ale tylko w połowie, reszta upiekła się normalnie. 

Muszę się do czegoś przyznać. Miękisz chleba wygląda trochę dziwnie, jak niedopieczony, ale to nie zakalec. Po prostu dokonałam profanacji - przekroiłam bochenek na pół i zeżarliśmy tę wyższą część na gorąco, z takim płynącym po kromkach masłem... Ludzie! Co ja wam będę mówić... Mam nadzieję, że wątroba wytrzyma, a dancia nie prześwięci mnie chochlą :-)

wtorek, 21 maja 2013

Moi kuchenni pomocnicy

     Każdy człowiek ma jakieś upodobania. Ja uwielbiam kuchenne gadżety. Jeśli miałabym wybrać między dobrym kosmetykiem a kolejnym "przydasiem", z pewnością zakupię to ostatnie.
     Nie mówię tu, oczywiście, o podstawowych sprzętach kuchennych, takich jak np. zmywarka czy dobry piekarnik, że o lodówce z dużym, najlepiej osobnym, zamrażalnikiem nawet nie wspomnę. Jeszcze parę lat temu sama uważałam, że zmywarka to wymysł dla leni. I kto ma tyle naczyń, żeby je zbierać przez cały dzień? A fuj, a be, ależ to musi śmierdzieć! Dziś to sprzęt montowany nawet w domkach kempingowych, a ja żałuję, że nie kupiłam większej, kiedy nie mieści mi się do niej ostatnia szklanka. Po obfitym obiedzie nie muszę stać na baczność przy zlewie lub ustawiać w nim stosy talerzy, salaterek, garnków, kubków i sztuców, które potem jeszcze trzeba powycierać. Delektuję się wonną kawką, podczas gdy moja "Marcysia" cichutko zmywa cały ten bajzel w jednym wiaderku wody. Tak, tak, bo względy ekonomiczno-ekologiczne też nie są bez znaczenia. Szacuje się, że zmywanie ręczne wymaga od kilkudziesięciu do kilkuset litrów wody więcej. Codziennie. Razy 365 dni.
       Z kolei kuchnia bez piekarnika, za którego szybą rumieni się pachnący chlebuś albo skwierczy kaczka z jabłkami (a dla dbających o linię warzywne szaszłyki), to dla mnie jakiś wybryk natury spowodowany  najczęściej koniecznością życiową. Dziś piekarnik jest odpowiednikiem dawnego pieca z płytą żeliwną, przy którym gromadziła się cała familia. To serce kuchni. Nie zastąpi go żadna mikrofalówka.

     Przejdźmy jednak do drobiazgów, które może nie są absolutnie niezbędne, ale mnie znacznie ułatwiają i urozmaicają kulinarne przedsięwzięcia.Przedstawiam te, których używam najczęściej.


Po pierwsze: waga kuchenna, koniecznie z funkcją tarowania, bardzo przydatna i przy odchudzaniu, i przy testowaniu nowych przepisów. Ja wiem, że można na oko - szklanką, kieliszkiem, łyżką. Tylko po co robić sobie bałagan i latać w poszukiwaniu kilku potrzebnych przedmiotów, kiedy można wszystko precyzyjnie odmierzyć przy pomocy jednego? A czy przeciętny człowiek potrafi dokładnie ocenić, ile to jest 100 gramów sałatki jarzynowej z majonezem albo 150 gramów szarlotki? Tylko waga nas ostrzeże, że ten "niskokaloryczny" posiłek, który właśnie zamierzamy spożyć, to w dodatku potrójna porcja...


To gadżet wyłącznie dla kawoszy - ekspres do kawy. Ze średniej półki, nie jakiś wypasiony za kilkanaście tysięcy. Parę lat temu kosztował około 600 zł. Nie ma młynka, ale poza tym jest w pełni zautomatyzowany i robi naprawdę świetne espresso. Jestem do niego tak przywiązana, że kiedy się zepsuł, zainwestowałam kupę kasy w naprawę, zamiast za tę cenę kupić nowy.  Zastępuje z powodzeniem tych facetów z reklam, co to rano wabią nas aromatem kawy, a potem trzeba im za to robić śniadanie i prasować koszule.


Jako znana gadżeciara mam naturalnie mikser, malakser i inne takie tam, ale przeważnie zdejmuję je z półki, gdy spodziewam się gromady gości. Na co dzień używam kilku podręcznych siekaczy. Przetestowałam ich wiele, te przedstawione poniżej uważam za najlepsze (w swojej klasie):

Ta biała zjeżdżalnia to szatkownica - trzymam ją zawsze pod ręką. Ma kilka wymiennych ostrzy, regulowaną grubość cięcia i wysuwane spod spodu noże, które umożliwiają krojenie w paski. Służy mi do błyskawicznego (naprawdę!) zrobienia mizerii, pokrojenia cebuli w plastry, poszatkowania kapusty czy marchwi bezpośrednio do garnka. Uwaga na palce, jest super ostra. Bezpieczniej używać specjalnego chwytaka. Po użyciu  tylko płuczę pod kranem. Kosztowała w Lidlu jakieś 40 zł, ale warto było.


 Tego zielonego urządzenia (fabryczna nazwa Nicer Dicer Plus) używam rzadziej, przeważnie kiedy robię sałatkę jarzynową. Pięknie kroi ugotowane warzywa czy jajka w kostkę, słupki plasterki lub paski. Trochę trudniej z surowizną, ale to tylko kwestia wprawy. Pojemnik służy do przechowywania części zamiennych lub jako miska na pokrojone produkty. Oryginał kosztuje 250 zł, na Allegro można kupić identyczny za 100 zł.



Te dwa narzędzia to rozdrabniacze. Zielony z lewej służy do posypywania ziołami potrawy bezpośrednio na talerzu. Wkładasz do środka gałązki pietruszki, kopru, tymianku czy innego zielska, delikatnie kręcisz i leci drobniutko posiekana świeża przyprawa. Dostępny na Allegro za grosze. Obok leży (też zielona) obieraczka do warzyw - element z "Nicera". Genialna rzecz - obiera nawet skórkę z pomidora. W ogóle nie potrafię już obrać niczego nożem - uwsteczniłam się pod wpływem cywilizacji.
Po prawej stronie elektryczny rozdrabniacz z Lidla (ok.50 zł) Używam go, kiedy chcę drobno posiekać większą ilość pietruszki do zamrożenia albo cebulkę do tatara. Genialnie też ubija śmietanę - potrzebuje do tego tylko kilkunastu sekund. Kruszy lód. Nadaje się znakomicie do robienia włoskich sosów pesto.


Silikonowe rękawice - niezbędne dla naszego bezpieczeństwa w kuchni. Sięgają prawie do łokcia. Policzcie swoje blizny po oparzeniach spiralą piekarnika.  Tanie nie były (ok. 50 zł), ale  mam je już trzy lata i brak na nich śladów używania. Mogą być więc prezentem przechodnim. Kupiłam w Tchibo. Można w nich wyjmować jajka z wrzątku, śmiało sięgać w głąb rozgrzanego piekarnika i wyciągać gorące blachy z ciastem, odlewać wodę z ziemniaków. Może do pracy w hucie się nie nadają, ale w mojej kuchni sprawdzają się rewelacyjnie.


Na szczęście jaj z wrzątku ręką wyjmować nie muszę, bo mam tzw "jajcarnię", czyli maszynkę do gotowania jaj na parze. Nastawiam czas i idę podłubać w nosie - sygnał poinformuje mnie, że jaja są ugotowane na miękko, półtwardo lub twardo. Z metod tradycyjnych korzystam wyłącznie, gdy gotuję więcej niż siedem sztuk naraz albo gdy nie ma prądu...


Ta maszynka do prażenia kukurydzy to świetny gadżet na kinderbale i przyjacielskie pogaduchy do rana. Nie trzeba pilnować, nic się nie przypali. Wystarczy tylko podstawić szeroką miskę. Kukurydza pod wpływem gorąca pęka i puchnie, a dmuchawa wyrzuca ją na zewnątrz przez wąski otwór. Tylko posolić i smacznego!


W kuchni zawsze się coś kruszy. Użycie odkurzacza to za duża fatyga, ale od czego zmiotka-leniuch.  Nie trzeba fatygować kręgosłupa przy pochylaniu. Długie sprężyste włosie wejdzie w każdą szparę i wygarnie okruchy prosto na szufelkę. Szufelka odchyla się do pionu i ma na obudowie zęby służące do czyszczenia zmiotki z przyklejonych śmieci. W rączce jest mała szczoteczka, którą można od czasu do czasu dokładnie oczyścić włosie. Świetny sprzęt i bardzo porządnie wykonany. Kosztuje ok. 50 zł na Allegro.

Bez tych sprzętów pewnie bym żyła dalej, ale o ileż mniej wygodnie. Jednak nie wszystkie zakupy zaliczam do udanych. W następnym tekście przedstawię gadżety,  które okazały się nabytkiem kompletnie zbędnym.