Szukaj na tym blogu

piątek, 14 czerwca 2013

Skromny głos na temat reformy oświaty


I
    Przez gwarny i tłoczny szkolny korytarz przeciska się nauczycielka. Doświadczona, widać, że nie od dziś w swoim fachu. Życzliwie uśmiechnięta, żartuje z uczniami. Owszem, zdarzają się jeszcze takie, u których syndrom wypalenia zawodowego nigdy nie wystąpił. A może po prostu lubi swoja pracę?
- Czy możesz się trochę przesunąć? - zwraca się do ucznia I klasy gimnazjum zabiegającego jej drogę.
- Mogę to ja pani suty skręcić! - słyszy w odpowiedzi. W tle wulgarny rechot kilku wyrostków. Jeden z aprobatą klepie po plecach dowcipnisia. Ten dumnie pręży chuderlawy korpus: Ale fajny jestem! Za drzwiami dyrektorskiego gabinetu traci jednak rezon i obficie zalewa się łzami, dopiero teraz dostrzegając, że poważnie naruszył szkolne normy.  
    Patologia? Absolutnie nie. Trzynastolatek z przyzwoitej rodziny, wychowywany według jasnych zasad, rodzice w stałym kontakcie ze szkołą. Matka zażenowana, przeprasza i obiecuje poważnie porozmawiać z synem. Poinformowani o fakcie nauczyciele robią oczy jak spodki: 
- On?????? Niemożliwe, taki spokojny, grzeczny chłopak. Skąd u niego w ogóle takie zwroty?
II
      Sytuacja w klasie, tydzień później. 
- Wyjmij zeszyt i podręcznik! – zwraca się nauczycielka do ucznia, który właśnie rozłożył się na zestawionych krzesłach brzuchem do góry, z nogami na ławce i plecakiem pod głową. 
- P...l się, stara k...o! Ch... ci w d...! – oburzony zakłóceniem wypoczynku chłopak wybiega z klasy. Po drodze zrywa ze ściany plakat i podpala go wyciągnięta z kieszeni zapalniczką. 

      Patologia? Niewątpliwie. Wychowanek Domu Dziecka, zaburzenia w zachowaniu, jest na silnych lekach psychotropowych. Z pewnością lekkiego życia nie miał. Poradnia nie przedłużyła mu orzeczenia o nauczaniu indywidualnym, wychodząc ze słusznego skądinąd założenia, że dziecko trzeba resocjalizować w gronie rówieśników. Niektórzy z tego grona nawet nie przypuszczali, że tak się można odezwać do nauczyciela, w dodatku bez większych konsekwencji. Od dziś już wiedzą. Ciekawe, kiedy wypróbują...

III
- Podejdź do tablicy - pada polecenie na innej lekcji do innego ucznia. 
- A kto mnie zmusi? - pyta wyraźnie rozbawiony nastolatek.  
- Powtarzam, podejdź do tablicy! - nie ustępuje nauczycielka. Jeżeli nie będzie konsekwentna, kosz na głowie murowany.  A że pół lekcji zmarnowane? Potraktujmy to jako inwestycję w niepewną przyszłość.  
- A takiego!!! - tu następuje dokładna demonstracja gestu Kozakiewicza. 
- No, jeżeli się boisz... - użycie starego jak świat chwytu psychologicznego pomaga i uczeń w końcu kapituluje. To dobrze, manifestacja siły zakończona sukcesem. Na następnej lekcji będzie znacznie łatwiej. Po dzwonku na przerwę chłopak podchodzi do niej i nawiązuje rozmowę: 
- Widzi pani te ślady na ręku? - pyta. – To od wenflonu. Byłem w szpitalu. Miałem płukanie żołądka i kroplówkę, bo najadłem się psychotropów. Po co? A, chciałem zobaczyć, jak to jest.  
   Dlaczego to powiedział? Próba szantażu czy zwykła informacja? Chłopak ciągany po różnych placówkach wychowawczych, zaburzony, na silnych lekach uspokajających. Według poradni trzeba go, jakżeby inaczej, resocjalizować w gronie rówieśników. Może da im spróbować swoich prochów i  tym razem będzie jeszcze ciekawiej? Taki wspólny pobyt na OIOM-ie to musi być niezapomniane przeżycie...

     [Tu mała dygresja. Taką formę resocjalizacji uważam za wyjątkowo niebezpieczną. Zakaźna choroba wymaga kwarantanny w odpowiednich warunkach, a zdegenerowane osobowości tych dzieciaków - opieki wysokiej klasy psychoterapeutów i psychiatrów. Szkoła to ostatnie miejsce, gdzie dojdą do normy pod opieką konserwatywnej woźnej, wrażliwej polonistki czy cholerycznego wuefisty. W dodatku w gronie rówieśników niesłychanie podatnych na negatywne wpływy. Równie dobrze można by spróbować nowatorskiego eksperymentu leczenia dżumy - nie, jak dotychczas, izolując pacjenta, a przeciwnie - kontaktując go ze środowiskiem, żeby przekazywał śmiertelne bakcyle zdrowym ludziom. Czy pacjent przeżyje, jeszcze nie wiadomo, natomiast to, że inni się zarażą, jest pewne jak w szwajcarskim banku. W szkole widać już wyraźnie skutki, daj Boże - odwracalne, takich działań. Ale ktoś to jednak wymyślił, ktoś inny zatwierdził i prawdopodobnie skasowali jeszcze za to niezłe wynagrodzenie. Przy czym na pewno nie byli jakimiś wybitnymi uczonymi, bo ci najpierw wypróbowaliby metodę na szczurach doświadczalnych.]
IV
- Co wy tu robicie? - podczas przerwy nauczyciel wpada do męskiej toalety, z której unoszą się kłęby dymu. Grupa wyrostków nawet nie usiłuje schować papierosów. 
- Sramy - odpowiada ze stoickim spokojem jeden, demonstracyjnie dmuchając dymem w twarz belfra.
- A pan nas podgląda - dodaje drugi. - Za to można siedzieć.
- W domu wiedzą, że palę - uprzedza lojalnie trzeci. - Matka i tak nie przyjdzie, szkoda dzwonić.
     Środki wychowawcze? Ho, ho, ho! Szkoła ma ich cały wachlarz. W tym obniżenie oceny do nagannej, bo już z przeniesienia do innej klasy trzeba się tłumaczyć, że to nie za karę, lecz w trosce o dobro rozwydrzonego bachora. Istnieją wprawdzie zamknięte ośrodki wychowawcze,  ale przeznaczone dla ewidentnych bandziorów zagrażających bezpieczeństwu innych. Ci z toalety są tylko wulgarni i bezczelni, a wszystkie wyniki, punkty i inne osiągnięcia  mają w głębokim poważaniu. Ich rodzice zresztą też, dlatego do szkoły przychodzą tylko pod groźbą skierowania sprawy do sądu.  Usunięcie z listy uczniów zupełnie nie wchodzi w grę - to ich rejon.  Patologia? Oj, tak.
V
       Dziś szkołę nawiedził rzadki gość - osiłek z trzeciej gimnazjum, bandzior, co to w mordę może dać każdemu, więc lepiej go nie prowokować. Na szczęście wagaruje. Byleby tylko jakoś go skłonić do udziału w egzaminach końcowych i problem z głowy. Właśnie kroczy przez główny hol: łokcie odstawione od tułowia, jakby taszczył niewidzialne dynie, kark pochylony, ponure spojrzenie spode łba. Za nim dwa nieodłączne przydupasy zapatrzone w swego idola jak w bóstwo. Ten jak taran miażdży wszystkich, którzy mu wejdą w drogę, kopie ściany, trzaska drzwiami, wyrywa maluchom plecaki.
- Uważaj! - krzyczy nauczycielka, chroniąc przed upadkiem odepchniętego lekceważąco pierwszaka. - Nie jesteś tutaj sam. 
- Spier...j  k..wo, bo cię za...bię  - pada standardowa propozycja.
- Musiała go czymś zdenerwować - konstatuje wezwana do szkoły matka. Najprawdopodobniej za parę lat będzie nosić  synalkowi paczki do więzienia, o ile młodziana nie osadzą właśnie  z powodu zamordowania pobłażliwej rodzicielki. 
VI
Słoneczne czerwcowe popołudnie. Długa przerwa. Przy drzwiach wyjściowych aż dwie dyżurujące nauczycielki, bo przecież natychmiast po dzwonku tłum młodocianych nałogowców leci na złamanie karku puścić dymka w krzakach, więc trzeba ich zatrzymać. 
- O wy, k...wy jedne! – wrzeszczy zbuntowany nastolatek, razem z kolegami brutalnie odpycha kobiety i wybiegają ze szkoły. Na lekcje tego dnia już pewnie nie wrócą , po co mają wysłuchiwać kolejnego kazania.      

     Po przerwie jeden znanych szkolnych chuliganów "dla jaj" blokuje wejście do budynku. Kilkuset uczniów kłębi się na dziedzińcu, robi się niebezpiecznie. Nie pomagają prośby ani groźby. Wreszcie zniecierpliwiony nauczyciel spontanicznie łapie dryblasa za kołnierz i kolanem wpycha do  środka, żeby umożliwić innym przejście. Świadkami zajścia są jacyś rodzice. Następnego dnia dyrekcja litościwie daje nauczycielowi alternatywę: albo dobrowolne rozwiązanie umowy, albo zwolnienie dyscyplinarne za naruszenie nietykalności cielesnej dziecka.  Wybór jest oczywisty. A łobuz chodzi po szkole dumny jak paw, w glorii sławy bohatera, który załatwił belfra.  I to jest dopiero patologia!
VII
     W tym kontekście wygląd dziewcząt wydaje się być sprawą drugorzędną. A nie jest, bo często warunkuje ich późniejszy rozwój. Na głowie krucza czerń lub barowy blond,  skóra strzaskana na mahoń w osiedlowym solarium, zakrzywione tipsy czy inne akryle - co nawet z miss świata uczyniłoby wulgarną blacharę. Gołe pępki, biusty a często i pośladki,  nawet w trzaskające mrozy. Kolczyki, tatuaże, tandetna biżuteria i wyzywający makijaż - to znak rozpoznawczy polskich uczennic, dodajmy - nie tych z najwyższą średnią. Znam szóstoklasistki, które nie wyjdą z domu bez namalowania sobie twarzy, bo fachowy make-up to nie jest na pewno. Czy naprawdę średnio inteligentny rodzic nie ma choćby cienia wątpliwości, kiedy widzi  swoją córkę jako Lolitkę? Chyba że po prostu nie widzi. A szkoda. Na Facebooku -"słitaśnie" foty dwunastolatek mówią same za siebie.  Zamglone spojrzenie, rozchylone usta... Reklama dźwignią handlu.


    Opisane przypadki to nie scenariusz filmu amerykańskiego, tylko doświadczenia z jednego  tygodnia pracy w gdańskim gimnazjum, gdzieś tak około sześciu lat po wprowadzeniu reformy. W ośmioletniej szkole podstawowej nigdy nie było takiej lawiny bezczelności, chamstwa, prymitywizmu, braku jakichkolwiek zasad i granic, zresztą nie tylko wśród uczniów, ale i rodziców. Dzieci dziewięcioletnie dostawały się na pięć lat pod opiekę jednego wychowawcy, który prowadził je aż do osiągnięcia pierwszego stopnia dojrzałości, czyli ukończenia czternastu lat. Znał je się jak łyse konie, wiedział o nich wszystko, a przede wszystkim miał czas na wychowanie. Szczególnie trudne były zawsze klasy szóste, głównie ze względu na ogromne różnice rozwojowe między chłopcami i dziewczynkami, pierwsze hormonalne burze i najdurniejsze pomysły. Wśród najstarszych zdarzały się jeszcze pojedyncze przypadki chuligaństwa, ale na ogół nauczanie w klasach ósmych to była już czysta przyjemność. Trafiały się i sytuacje ekstremalne, patologie, wiadomo, ale kilka w całej szkole, nie w każdej klasie. Ktoś się upił, ktoś powąchał klej, ktoś inny ukradł koledze buty. Samo życie.  
    Obecnie nauczyciel, zwłaszcza niedoświadczony, do większości klas gimnazjalnych wchodzi jak na ścięcie.  Jeśli go nie zaakceptują, wszystko może się zdarzyć. A przecież dzisiejsze drugie klasy to dawne ósme. Co się stało? Ano, moi mili, zbieramy owoce reformy oświaty z 1999 r., kiedy to dwunastolatkom dano do zrozumienia, że właśnie przekraczają próg dorosłości, bo zaczynają nowy etap kształcenia w gimnazjum. Dzieciaki w najbardziej buntowniczym etapie swego rozwoju, ujmijmy to dosadniej - po prostu kiedy są najgłupsze -  przenosi się w nowe środowisko, do nowej szkoły, pod opiekę nieznanych nauczycieli. Nawet jeśli się uczą w tzw. zespołach szkół, czyli pozostają w tym samym budynku, to zmieniają wychowawcę, przedmiotowców, kolegów. I włóżcie między bajki informacje, że dawni nauczyciele przekazują kolejnym wiadomości o uczniach Takie przypadki są sporadyczne. Kiedyś w arkuszach ocen pisano obszerne opinie o absolwentach, dziś w zamian tworzy się sterty papierów potwierdzających z góry narzucone standardy, które musi spełniać szkoła, bo co roku trzeba udowodnić na piśmie, że jest bezpiecznie i zgodnie z przewidzianymi normami. A papier, jak powszechnie wiadomo, wytrzyma wszystko. Uczeń to tylko numer ewidencyjny zakodowany na formularzu testu egzaminacyjnego. Szkoła nie przejmuje się Kowalskim, który ma problemy z czytaniem, liczą się mediany, dominanty, kwartyle i inne statystyczne parametry. Nauczyciel nie ma czasu poćwiczyć z uczniem, bo musi napisać program naprawczy, czyli stworzyć kolejną dupokrywkę na wypadek wizytacji.  
       Tymczasem żeby efektywnie oddziaływać na nowego wychowanka, należy go obserwować w różnych sytuacjach więcej niż pół roku, poznać też jego rodzinę i to nie w ciągu czterech wywiadówek rocznie. Sześć miesięcy wydartych z zaledwie trzydziestomiesięcznego cyklu wychowania. Okres utrwalania zasad beztrosko zastąpiono okresem rozpoznawania kto i jakie zasady ma i czy w ogóle je ma. A czasu zatrzymać się nie da. Żeby było śmieszniej, autorzy tego rewolucyjnego pomysłu są ciągle na wolności, a w więzieniu z kryminalistami siedzi np. upośledzony umysłowo mężczyzna, który  "pożyczył" niczyj, jego zdaniem, rower stojący na ulicy. Facet nie zna swego nazwiska, adresu, nie wie nawet, jaki mamy rok. Kocham cię, Polsko! 

     Już od pradziejów ciężar wychowania przerzucono na szkołę. Rodzice nie mają do tego głowy, bo trzeba kupić lepsze auto, albo się napić, żeby świat poróżowiał, albo wykarmić potomstwo... W dodatku oni też, niejako odruchowo, uznali, że skoro dwunastolatki to już nie dzieci, tylko osoby odpowiedzialne i samodzielne, więc niech same decydują o priorytetach: jak się uczyć, jak się ubierać, z kim się przyjaźnić, jakie wartości cenić. W końcu nie są już w podstawówce. Byleby tylko nikt obcy nie podnosił na nie ręki ani głosu, reszta jakoś się ułoży. No i porobiło się. Rośnie pokolenie, które już wkrótce odpłaci nam wszystkim za błędy wychowawcze. Mamy dziś niedokształconych polityków, bezdusznych dziennikarzy, tępych dyrektorów, sprzedajnych sędziów, nieudolnych sportowców, rodziców mordujących własne potomstwo, dzieci gotowe zabić za nową komórkę? To jeszcze nic... Winter is coming!






wtorek, 11 czerwca 2013

Wiosenne przyrosty 2013

W tym roku, oprócz stałych sprawdzonych roślinek, na mój balkon trafiły różne sadzonki eksperymentalne. Dziś pokażę wam, jak  urosły w ciągu miesiąca i jakie nadzieje z nimi wiążę.


Borówka amerykańska. Mam wczesną odmianę - dwa buecropy i jeden bluejay. Wyczytałam, że można spróbować hodowli na balkonie i w zeszłym roku posadziłam dwa małe krzaczki. Przezimowały dobrze, ale bluejay się rozrósł, a bluecrop marniutki i nawet nie zakwitł. Za to te okazałe jagody są z nabytego w tym roku na rynku krzaczka dwuletniego. Wniosek - nie oszczędzać na małych sadzonkach, tylko kupować od razu konkretne. Te największe kosztują ok. 30 zł.

Poziomka. To zeszłoroczne krzaczki. Jak widać radzą sobie nieźle i już mam pierwsze zbiory. Z koszykiem po plony nie chodzę, ale to duża frajda skubać poziomki z własnego balkonu. Polecam, są słodsze i odporniejsze niż truskawki, nie boją się ostrego słońca i przesuszenia. 


Pomidor. Mój tegoroczny eksperyment. Balkon mam od południa, więc czemu nie. Wybrałam odmianę drobnoowocową, chyba typu koralik. Kwitnie jak durny i już widać małe zielone kulki. Nie wiem, czy  będą smaczne, ale na pewno zieleni mam od cholery a jak jeszcze czerwone się pokaże, osiągnę pełnię szczęścia.

  

Petunia, komarzyca i uczep. Stały zestaw, jak w zeszłym roku. Tydzień i miesiąc po posadzeniu. Wyraźnie widać tempo przyrostu. Ze skrzynek aż kipi. W ciepłe dni muszę podlewać dwa razy. Tylko patrzeć, jak komarzyca wypuści długie pędy. Ten błękit paryski na petuniach to czysta złośliwość aparatu, w rzeczywistości mają one piękny głęboki fiolet, taki bratkowy.


Bez miniaturowy.  Polecił mi go ogrodnik, kiedy wydawałam okrzyki zachwytu nad jakimś pokaźnym lilakiem, żałując, że nie mogę go mieć na balkonie. Kolor kwiatów może niezbyt atrakcyjny, ale zapach można pomacać. No i kwitnie wtedy, kiedy po innych bzach pozostaje już tylko wspomnienie. Niestety, właśnie usunęłam ostatnie kiście kwiecia. Do następnego roku.


A to rzut oka w lewo od wejścia na balkon - z przykucu i na stojąco. Nawet szczypiorek się załapał. Ta mizerota w szarej doniczce to bluszcz hedera - ma bojowe zadanie opleść tę ściankę z oknem. Już wypuścił takie śmieszne szczoteczki, oby mu się udało.


I na koniec mój piękny clematis po porannym prysznicu. Niedawno wypuścił pierwsze kwiaty. Dobrze nawożony pozwala cieszyć się nimi do późnej jesieni. Mam w donicy trzy gatunki kwitnące w różnych miesiącach. Polecam odmiany ciemne, bo na balkonie prezentują się atrakcyjniej od jasnych.

Za miesiąc kolejna kwietno-owocowa relacja.