Szukaj na tym blogu

wtorek, 30 grudnia 2014

Dzieci XXI wieku



       Czym się zajmowaliśmy, mając po trzy, cztery, pięć lat? Tyle już na ten temat powiedziano, ze nie warto drążyć dalej. Każda epoka ma swoich przedstawicieli. Ta obecna też...

*
       Mały Walduś prowadzi babcię do lodówki, żeby pokazać, gdzie jest mleko.
- To jest mleko z Biedhonki. Mama wczohaj kupiła - informuje z czteroletnią powagą. A po chwili namysłu dodaje: 
- www. biedhonka.pl

*
   Trzyletnia Ksenia znajduje ładowarkę do tabletu, zostawioną nieopatrznie przez roztargnioną ciocię.
-  To dopiero będzie tragedia! - stwierdza z przekonaniem.

*
   Sześcioletnia Kalinka jest świadkiem przedziwnego zachowania swojej kotki, która właśnie przechodzi pierwszą cieczkę. Boi się, że zwierzątko jest poważnie chore. Żeby rozwiać jej obawy, rodzice delikatnie wyjaśniają, o co w tym wszystkim chodzi.
- Aha, to znaczy, że ona szuka partnera - podsumowuje ich wywody uspokojona pierwszoklasistka. - I nie może wychodzić z domu? - upewnia się. - No to niech poszuka partnera w Internecie.

      O tempora, o mores... :-)

sobota, 15 listopada 2014

Interstellar

No i w końcu się wybrałam, sama, bo wśród moich znajomych chętnych na filmy science fiction raczej brak. A ja uwielbiam klimaty obcych planet i ludzką myśl pokonującą czas i przestrzeń...


Zachęciło mnie przede wszystkim nazwisko reżysera - Christophera Nolana, który nakręcił m.in. "Incepcję" i "Memento". Obsada, jak dla mnie, średnia - za żadnego z aktorów nie dałabym się żywcem pokroić: "najważniejsze, że jestem przystojny" - Matthew McConaughey, krowiooka (to komplement!) Anne Hathaway, zwyczajny jak kartofel (to nie komplement) Matt Damon, łzawy Michael Caine, sataniczny Wes Bentley, zmiennowłosa (zapamiętałam ją jako ognistą brunetkę) Jessica Chastain, czarnoskóry (autentycznie) David Gyasi...  Takie mam skojarzenia, pewnie na podstawie ich wcieleń w innych filmach, bo ludzi osobiście nie znam. Co nie znaczy, że są kiepskimi odtwórcami ról w "Interstellar", przeciwnie - dali radę, w każdym razie płakali bardzo przekonująco ;-)


Do rzeczy. Przed seansem przeczytałam recenzję jednej mądralińskiej, która uznała film za niegodny jej intelektu. Fizyka na poziomie kosmicznym to nie moja półka, ponadto nie oczekuję od produkcji masowej naukowego wykładu. Zresztą wszystko wyglądało niesłychanie realistycznie. Przyczepiłabym się tylko do jednej sceny: kiedy astrofizyk tłumaczy astronaucie, na czym polega zagięcie czasoprzestrzeni: dwa punkty na dwóch brzegach kartki w linii prostej są daleko od siebie, ale jeśli kartkę złożyć wpół, to się pokryją i odległość między nimi będzie zerowa. Taka łopatologiczna definicja tunelu czasoprzestrzennego jest mi znana od czasów podstawówki, chyba publikował ją "Młody Technik". Rozumiem, że film oglądają półgłówki a nawet ćwierćmózgi, ale byłoby prawdopodobniej, gdyby tę zawiłą kwestię tłumaczył ojciec dziesięcioletniej córce, a nie fachowiec fachowcowi. Taki ZONK...  

Natomiast sporo scen autentycznie wbiło mnie w fotel. Film trwa ok. 3 godziny i o ile pierwsza z nich na tyle się ciągnęła, że zeżarłam cały popcorn, to dwie następne przeleciały jak wicher. Wizja powolnej śmierci Ziemi była niezła, aczkolwiek nieco rozwlekła, ale jak już się zaczęła kosmiczna pustka, tunel przestrzenny, obce planety, względność czasów, katastrofy, czarna dziura, horyzont zdarzeń i czwarty wymiar, to były momenty, że trzymałam się fotela. Efekty wizualne porywające, a jeśli idzie o stopniowanie napięcia - to najlepszy ze znanych mi filmów Nolana. Łaska Boska, że ten popcorn się skończył, bo mogłabym się udławić. 


W warstwie ideologicznej dużo zaskakujących zwrotów akcji niosących całkowicie sprzeczne przesłania, takie do rozważenia przez widza. Co ważniejsze: człowiek czy ludzkość, więź z bliskimi czy przetrwanie gatunku, teraźniejszość czy przyszłość?  Czy to się wyklucza, czy da się pogodzić? Jak się ma człowieczeństwo do ludzkości? Trochę truizmów o miłości, która jest silniejsza niż, no właśnie... 

Szczególne znaczenie ma wielokrotnie, może nawet za często, cytowany w filmie wiersz, który przytaczam niżej. A przytaczam, bo jest pięknym manifestem niepoddawania się upływowi czasu, starości i bezradności. Jednak nie bardzo rozumiem, po co z takim uporem jest powtarzany - przecież rola kreatora nowego świata przypadła... dziecku, genialnemu, upartemu, dociekliwemu, spostrzegawczemu, nieznającemu barier.  Ta informacja nie jest żadnym trailerem, wnioski nasuwają się już po pierwszych scenach. 

Dylan Thomas: Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy.

Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy, 
Starość u kresu dnia niech płonie, krwawi; 
Buntuj się, buntuj, gdy światło się mroczy. 

Mędrcy, choć wiedzą, że ciemność w nich wkroczy - 
Bo nie rozszczepią słowami błyskawic - 
Nie wchodzą cicho do tej dobrej nocy. 

Cnotliwi, płacząc kiedy ich otoczy 
Wspomnienie czynów w kruchym wieńcu sławy, 
Niech się buntują, gdy światło się mroczy. 

Szaleni słońce chwytający w locie, 
Wasz śpiew radosny by mu trenem łzawym; 
Nie wchodźcie cicho do tej dobrej nocy. 

Posępnym, którym śmierć oślepia oczy, 
Niech wzrok się w blasku jak meteor pławi; 
Niech się buntują, gdy światło się mroczy. 

Błogosławieństwem i klątwą niech broczy 
Łza twoja, ojcze w niebie niełaskawym. 
Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy. 
Buntuj się, buntuj, gdy światło się mroczy

Zakończenie, co tu dużo mówić - amerykańskie. Oni zdecydowanie wolą propagować optymistyczną wizję świata i Wszechświata, niż z masochistycznym zadowoleniem nurzać się we wstydliwych wspomnieniach przeszłości. Polacy w tym czasie kręcą "Miasto 44", po raz kolejny ekscytując się narodową tragedią sprzed 70 lat, tym razem ukazaną w zwolnionym tempie z użyciem efektów specjalnych...

Idźcie do kina - gwarantuję trzy godziny dobrej rozrywki tym widzom, którym nie przeszkadzają uproszczenia, patos i  proste przesłania. Proste, to przecież wcale nie znaczy - złe...  

Interstellar - zwiastun

środa, 29 października 2014

Ekstremalne grzybobranie, czyli nie tylko borowiki są jadalne

       Borowiki, podgrzybki, maślaki... ileż można? Oswojony las lubiatowski okazał się na tyle łaskawy, że nawet podczas październikowej pełni księżyca odkrył przede mną spore okazy, których nie zdążyły zaatakować robale. Tak, tak, moi mili. Bo w pełnię grzyby owszem, rosną, ale choć z wierzchu wyglądają zdrowo, w środku najczęściej przypominają sito. Z dziesięciu znalezionych egzemplarzy przynajmniej połowa nie nadaje się do użytku. Ten na zdjęciach poniżej był, o dziwo, zdrowy, choć rozmiary miał monstrualne.

          
        Na leśnej dróżce spotkałam grzybiarza, który z braku innych grzybów zapełnił swój koszyk sarniakami dachówkowatymi (popularna nazwa tego gatunku to sarna lub kolczak - ze względu na charakterystyczny "dziobaty" spód).  Grzybasy miały pecha, bo 9 października zostały wykreślone z listy grzybów objętych ścisłą ochroną, na której były przez blisko dziesięć lat. Ciekawe, komu one smakują? Przed laty próbowałam coś z nimi zrobić, ale już sam duszący miodowo-korzenny zapach skutecznie mnie do nich zniechęcił. 


           W tym roku po raz pierwszy zetknęłam się z grzybem, którego wygląd mnie zachwycił. W dodatku jest on jadalny, a na ozdobę potraw nadaje się jak mało co. Popatrzcie sami. To dzieżka pomarańczowa. Nie można jej pomylić z niczym innym. Rośnie na ubitej ziemi - ta ze zdjęcia opanowała środek i pobocza uczęszczanej leśnej drogi. Jest bardzo krucha i delikatna, więc trzeba ją zbierać ostrożnie, na szczęście słabo trzyma się podłoża. Nie ma jakiegoś specjalnego smaku, choć ususzona przypomina chipsy. Za to można ją sparzyć i przyozdobić np. sałatkę.





          Na koniec gwóźdź programu, czyli tzw. czarcie jaja. Podobno wielki przysmak Niemców i Francuzów. No to jak nie spróbować? Tym bardziej, że w nadmorskich lasach występują w wielkiej obfitości, zwłaszcza na wszelkiego rodzaju porębach. 

Czarcie jaja wyglądają jak purchawki, ale pod wierzchnią cieniutką skórką znajduje się
żółtawa, oślizgła i klejąca galareta.  Brr...
A to czarcie jaja w przekroju. Jadalny jest wyłącznie środek, czyli zarodek grzyba.
Galaretę otoczoną z obu stron jasnymi błonkami trzeba usunąć i wyrzucić.
Czarcie jaja gotowe do dalszej obróbki. Teraz wyraźnie widać, że to grzybie "płody".
Ich zaletą jest zwarty miąższ oraz piękny wygląd w przekroju. 
Prawda, że czarcie jaja pięknie się prezentują w plasterkach?
Potrawa pierwsza - czarcie jaja smażone na chrupko.
Nie trzeba żadnej panierki. Na silnie rozgrzanym tłuszczu grzyby błyskawicznie osiągają
konsystencję grubych chipsów i naprawdę pysznie smakują.
Tu podane na grubym racuchu. Jadłam osobiście i potwierdzam - pyszne!
A tu wersja na ostro, czyli czarcie jaja w marynacie.
Jeden słoik już zeżarty, reszta czeka na Wigilię.

     Sugeruję jednakowoż, aby nazwę grzyba zachować w tajemnicy do samego końca, kiedy konsumenci już przełkną ostatnie kęsy.  Bo  przecież "jajo" to tylko etap w rozwoju. A co z niego wyrasta? Otóż, moi mili, właśnie zeżarliście dziecko sromotnika bezwstydnego, nie bez powodu zwanego po łacinie phallusem. Dorosłe osobniki rosną sobie gromadnie, śmierdzą padliną na odległość i albo budzą wstręt, albo cieszą oko i wyobraźnię - zależy od nastroju, przynależności partyjnej ewentualnie stadium zdewocenia obserwatora. Zainteresowanym mogę wskazać miejsce, gdzie jest tego cała polana ;-)



      Pozostaje mi życzyć dużo pozytywnych wrażeń przy konsumpcji. Bo nie wszystko wydaje się być takim, jakim jest na pierwszy rzut oka, a dziecko może się znacznie różnić od rodziców. 

        I jeszcze jedna, bardzo ważna uwaga. Ponieważ sromotnika bezwstydnego nie da się pomylić z żadnym innym grzybem, a czarcie jaja rosną "u stóp" dorosłych osobników przytwierdzone do ziemi długimi pasmami grzybni, więc ryzyko zebrania czegoś innego jest praktycznie zerowe.  W razie czego ostatecznym kryterium jest przekrój "jaja". Poza tym sromotnik nie ma nic wspólnego ze śmiertelnie trującym muchomorem zielonawym, niegdyś zwanym muchomorem sromotnikowym.


niedziela, 7 września 2014

Emocje jak na grzybach...

    "Ale emocje - jak na grzybach" - ironizuje przy rozmaitych okazjach Robert Górski z Kabaretu Moralnego Niepokoju. Widać, że nie złapał nigdy grzybowego bakcyla. Wie to każdy, kto choć raz w życiu wypatrzył pośród gęstej ściółki brunatny kapelusz dorodnego prawdziwka albo natknął się na stado grubiutkich okrągłych podgrzybków.  

      Z początkiem września kończy się sezon ogórkowy, a zaczyna sezon grzybowy, czyli raj dla emerytów :-) oraz tych nielicznych urlopowiczów, którzy przedkładają leśne ścieżki nad zatłoczone kurortowe promenady. W tym roku wszystko jest wcześniej, to i borowiki wyskoczyły jak diabeł z pudełka zaraz po corocznych obchodach bohaterskiej klęski na Westerplatte. W środku tygodnia las jest prawie pusty, nie trzeba lecieć na złamanie karku, żeby dopaść grzyba przed konkurencją. Nie trzeba zbierać wszystkiego, co popadnie, żeby tylko nie wracać z pustym koszykiem. Można spokojnie chłonąć piękno przyrody i od niechcenia nachylać się nad co piękniejszymi okazami.

Leśny staw zarośnięty rzęsą - krajobraz jak z "Hobbita"
     Jestem grzybiarką rowerową. Wolę ciągnąć rower przez chaszcze i wykroty, niż pokonywać per pedes hektary bezgrzybia, zanim trafię na odpowiednie miejsce. Lasy lubiatowskie są obszerne i zróżnicowane. Jeden typ borowika rośnie na wydmach, inny we wrzosach, jeszcze inny w trawach. W tej kotlince podgrzybki, w tamtym rowie rydze, na piaszczystych stokach tony miodówek, a na polankach i pagórkach - żółciutkie kurki. Jeśli chce się zajrzeć wszędzie jednego dnia - rower jest po prostu niezbędny, bo trzeba przemierzyć całe kilometry leśnych ścieżynek. Moja stara działkowa damka od lat daje radę, choć z roku na rok coraz bardziej zgrzyta :-)
      

     Dzień pierwszy (środa): Godzina 15.00-17.00. Rowerowy zwiad po okolicy zakończony niespodziewanym sukcesem. Same borowiki! Osiemnaście zdrowiutkich sztuk znalezionych mimochodem przy drodze. To znaczy były i inne gatunki, ale kto by je zbierał w takich okolicznościach. Emocje towarzyszące znalezieniu grzybowej rodzinki - bezcenne, panie Robercie. Gdzie bym nie zaparkowała roweru, tam uśmiechał się do mnie jakiś okaz.  A potem wieczorny rytuał obierania, suszenia, gotowania. Zapach, który można wręcz pokroić...


    Dzień drugi (czwartek): borowikowo-podgrzybkowy. Dwa rowerowe wypady w leśne ostępy i kolejne kosze pełne  grzybów. Pogoda plażowa, a tu znowu czyszczenie, krojenie itp. Dwie spore suszarki nie wyrabiają, trzeba dosuszać na słońcu. 


   Dzień trzeci (piątek): przykra niespodzianka. Nieliczni jeszcze grzybiarze wracają z lasu z pustymi koszykami. Czyżbym wyzbierała wszystko? Wprawdzie pierwszy apetyt zaspokojony, ale jutro przyjeżdża na grzyby synowa - czym ją uraczę? Na szczęście popołudniowy spacer w stronę morza odkrywa całe polany obrośnięte młodziutkimi miodówkami i płachetkami kołpakowatymi. Lepszy rydz niż nic. Lecę wzdłuż wydmy, ciągnąc wypchaną ciężką torbę. Najmniejsze okazy zostawiam na jutro - dla synowej. We wrzosach znajduję osiem grzybów, których dotąd nie znałam. Podobne do prawdziwka, ale znacznie jaskrawsze i trzon dziwnie pożłobiony. To borowik żeberkowany, który ostatnio awansował na to stanowisko, bo dotąd był znany jako podgrzybek żeberkowany. Ususzony jest żółciutki, a nie kremowy jak inne borowiki. 

Borowik żeberkowany - jak najbardziej jadalny.  
      Wieczorem obrabiam i gotuję dwa gary miodówek na sos - łącznie prawie trzy litry grzybów. Suszę też znalezione borowiki.

Miodówki i borowiki żeberkowane
     Dzień czwarty (sobota): wysyp weekendowych grzybiarzy, ale i grzyby się pojawiły. Synowa przyjeżdża dopiero po południu. Natychmiast dosiadamy rowerów i w chaszcze. Mamy mało czasu, więc z taką pewną nieśmiałością prowadzę ją nie na miodówki, ale w swoje prawdziwkowe miejsca. Może coś wyrosło i nie zostało odkryte przez innych? Są! Piękne młode okazy, jak z obrazka. Wprawdzie nie w ilościach hurtowych, ale wystarczająco dla osiągnięcia grzybowej satysfakcji. Warto było przedzierać się przez młodniki i ciągnąć rowery po skarpach :-)

Zdobycz wypatrzona na stoku przez synową
      Zapasy na zimę wystarczające, ale to może nie koniec grzybowej epopei. Wrzesień zapowiada się piękny i choć kleszcze atakują ze zdwojoną siłą, nadmorski las kusi mnie nieodmiennie...






poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Wakacyjne rozważania przy wentylatorze

    Tegoroczna kanikuła sprawiła nam niespodziankę, przynosząc temperatury godne Grecji, Włoch, a w porywach i Turcji. Żyć bez ociekania kroplistym potem da się jedynie po zachodzie słońca. Dnie spędzam zatem leniwie, głównie na lekturze i drzemkach przy włączonym wentylatorze, wszelką aktywność przenosząc na godziny wieczorne i nocne. Status emeryta jest mi w tym niesłychanie pomocny...


     Woda w morzu jak lekko przestudzona zupa, na szczęście podobieństwo dotyczy jedynie temperatury. Wizyta wnuka kilkakrotnie zobligowała mnie do odwiedzenia trójmiejskich plaż, gdzie ze zdumieniem skonstatowałam, że w tym roku nawet godzinne igraszki w falach Bałtyku zupełnie nie wychładzają organizmu. I nie jest to kwestia wyłącznie wyściółki tłuszczowej autorki niniejszych spostrzeżeń ;-). Preferuję wieczorne kąpiele, tak między godziną 18.00 a 21.00, kiedy woda i powietrze mają zbliżoną temperaturę - ok. 24 stopnie. Do kompletu w pakiecie wolne miejsca parkingowe, całkowicie wyeliminowane ryzyko udaru cieplnego i cudne zachody słońca. Opcja "Wieczór na plaży" jest moim absolutnym wakacyjnym faworytem...


    Polecam też wieczorne spacery po Gdańskiej Starówce. Na Trakcie Królewskim tłumy roznegliżowanych wczasowiczów okupują piwne ogródki (0,5 l Warki = 10zł) lub przemieszczają się leniwie od Bramy Wyżynnej do pięknie podświetlonej i otoczonej promenadą Wyspy Spichrzów. Ta inwestycja to naprawdę strzał w dychę. Żeby obejrzeć panoramę Długiego Pobrzeża i jachty na marinie, nie trzeba już drałować aż na Ołowiankę. Ławeczki okupują zakochane pary w zdumiewająco różnorodnym wieku, ale że klimat się zrobił południowy to i temperamenty się przystosowały. Romantyczną atmosferę zakłóca jedynie ogłuszająca muzyka z baru...
       Niewątpliwą, choć tylko chwilową, atrakcją wyspy jest wypożyczone do 7 września niemieckie koło widokowe, z którego w dzień i w nocy za jedyne 25 zeta/12 min. można sobie pooglądać Gdańsk z lotu spłoszonej kaczki domowej, czyli wysokości 55 metrów. Do tej pory podobne widoki kosztowały wprawdzie pięć razy mniej, ale trzeba było potruchtać na 82-metrową wieżę Kościoła Mariackiego (412 stopni) i do tego zdążyć przed godz. 17.00, bo kler wieczornych rozrywek nie pochwala... Cywilizacja rodzi wygodnictwo. Może wkrótce Kościół Mariacki dorobi się windy?


       Pokaz fajerwerków na otwarcie Jarmarku św. Dominika d... nie urwał.   Przede wszystkim zero informacji o miejscu tej niewątpliwej rozrywki, w efekcie tłum zgromadzony na koncercie Kayah pędził na złamanie karku z Targu Węglowego na chodnik przed LOT-em, bo strzelali z dawnej Gildii. Najlepszy widok mieli ludzie na przystankach tramwajowych, co nie jest chyba trafionym pomysłem. Nie było też żadnych efektów muzycznych, a efekty pirotechniczne nie przekroczyły standardu sylwestrowego w Bździszewie Górnym. Jednak wnukowi się podobało, więc nie będę wybrzydzać... 


     Niestety, klimat klimatem, ale południową Europą pachnie w Gdańsku, poza weekendami, tylko do godz. 23.30. O tej porze bowiem zamykane są kuchnie okolicznych lokali, a umęczone kelnerki ustawiają w malownicze stosy umeblowanie ogródków, niecierpliwie wyrywając krzesła spod zadków opieszałych klientów. Jarmarkowe stoiska już dawno nieczynne. Na posterunkach trwają do końca jedynie sprzedawcy smażonych oscypków, waty cukrowej i migających gadżetów. Tłumy zawiedzionych turystów wloką się w stronę przystanków. Nieco po północy wakacyjna stolica Polski pustoszeje... 

  

wtorek, 8 lipca 2014

Domowy twaróg i domowa ricotta - mniam!

    Twarogi domowe to ja ostatnio wytwarzam dosyć często najprawdopodobniej powodowana kryzysem wieku - hmm... średniego? Przypominają mi one bowiem studenckie czasy mojej młodości. W każdym akademickim pokoju małżeńskim wisiały węzełki z pieluch (nieużywanych!), wypełnione mlecznym skrzepem, z którego wolno kapała serwatka. A potem maluchy ze smakiem wcinały delikatny, mięciutki, niekwaśny twarożek.
     Produkcja domowego twarogu jest prosta jak drut. Nawet nie będę się silić na podanie dokładnych proporcji. Ja jednorazowo używam 4 l mleka, bo z takiej ilości wychodzi ok. 0,5 kg twarogu. Mleko musi być pasteryzowane albo prosto od krowy, nie UHT!  Trzeba je nastawić na zsiadłe albo takie kupić. Ja zakwaszam grzybkiem kefirowym. Można do słodkiego mleka dodać 1/2 l kwaśnej śmietany - co kto lubi.  
       
      Twaróg robimy dwoma sposobami:
1. Zsiadłe mleko delikatnie podgrzewam (ma być gorące, ale lepiej, żeby nie wrzało), aż zrobi się skrzep pływający w żółtawej przezroczystej serwatce.
2. Do mleka zsiadłego wlewam litr zagotowanego mleka słodkiego, mieszam  i też czekam na oddzielenie się serwatki (taki twaróg jest słodszy i delikatniejszy).
     Całość nieco lub zupełnie studzimy i powstały twaróg delikatnie przekładamy do durszlaka wyłożonego podwójnie złożoną gazą (apteka). Jak trochę obcieknie, zawiązujemy rogi gazy i wieszamy na całą noc nad garnkiem z serwatką, niech sobie skapuje. Rano gomółkę twarogu przekładamy do miseczki i przystępujemy do konsumpcji w dowolnej postaci. 

Pół kilo chudego twarogu domowego z mleka 2%

       Zostało nam mnóstwo serwatki. Robiłam już z niej zupy oraz popijałam "na surowo". I choć jakoś nie przepadam za tym smakiem, to żal po prostu wylać, bo tyle w niej pożytecznych składników. Poszukując rozwiązań, wpadłam na przepis produkcji serka ricotta, którego podstawą jest właśnie serwatka.

      Do letniej (ok 35 stopni) serwatki powstałej z 4 l mleka wlałam wszystkie resztki śmietany, jakie miałam w lodówce, czyli 0,5 l kwaśnej 18% i 1/2 szklanki tortowej 36%. Jeśli ktoś chce wersję odchudzoną - może być litr słodkiego mleka (oczywiście, nie UHT - bo się nie zsiądzie). Potrzymałam jakąś godzinę,  potem zaczęłam podgrzewać jak na twaróg. Kiedy zaczął się tworzyć skrzep, dodałam jakieś 3-4 łyżki octu 6%, wymieszałam trzepaczką i zostawiłam na całą noc. Rano bardzo delikatnie przełożyłam "gęste" do durszlaka wyłożonego gęstą płócienną ściereczką (gaza jest za rzadka). Naprawdę DELIKATNIE!,  czyli w żadnym wypadku nie przelewać naraz zawartości garnka, tylko przekładać łyżką, bo cząsteczki serka są tak małe, że rozpuszczone w serwatce po prostu przelecą nawet przez ścierkę. Serwatka początkowo musi skapywać wolno i bez żadnego nacisku. Dopiero kiedy serek zgęstnieje na durszlaku, można ściereczkę zawiązać w tobołek i powiesić, a nawet wydusić z niego trochę płynu, żeby było szybciej. Wyszło mi ok. 400 g serka.
       Smak ricotty - przepyszny, konsystencja - nie do opisania. Ten serek jest po prostu gładki jak masło, zresztą służy do smarowania, ale jest znacznie gęstszy i bardziej aksamitny niż jakikolwiek kupiony w sklepie. Polecam z całą odpowiedzialnością - przed dwiema godzinami zjadłam kolację i jeszcze się oblizuję na jej wspomnienie :-) Smacznego!

400 g domowego serka ricotta - uwaga: tu są kalorie, ale jakie smaczne :-) 

wtorek, 24 czerwca 2014

Emerytura, czyli straszny sen belfra



Od kilku lat mnie dręczył na jawie i we śnie
ponury i straszliwy, niczym czarna dziura,
szczerzący wyszczerbione żółte kły obleśnie
- czas spoczynku, co dumnie zwą EMERYTURA.

Nagle z centrum wydarzeń wypaść na margines?
Dziś być jeszcze kimś ważnym, jutro stać się nikim?
Na monotonną, nudną, starczą dreptaninę
zamienić ten codzienny wyścig szczurów dziki?

Na korytarzu szkolnym uczniów nie spotykać?
Nie mówić z przekonaniem: "Kocham swoją pracę!" ?
Nie patrzyć jak z małego pociesznego smyka
powolutku wyrasta mądry silny facet?

Nie pisać wynikowych planów aż do świtu?
Nie podrywać się z krzesła na każdy dźwięk dzwonka?
Nie wlec do domu stosu uczniowskich zeszytów?
Nie pytać psychologa, czemu Krzyś się jąka?

Nigdy więcej nie święcić Dnia Nauczyciela?
Od wdzięcznych wychowanków kwiatów nie dostawać?
Nie zdzierać swego gardła na szkolnych apelach,
by choć na chwilę ścichła niemilknąca wrzawa?

Złotej polskiej jesieni brzydko nie kojarzyć
z pracowniczą depresją (tą pourlopową)?
Ust w biegu wrzącą kawą więcej nie poparzyć,
mknąc na niespodziewaną lekcję nadliczbową?

Już nigdy nie zaczynać  spotkań z rodzicami
starym dowcipem, że  "żebranie" rozpoczynam?
Nie błagać, by łaskawie wsparli dotacjami,
szkołę, którą tak kiepsko finansuje gmina?

Nie pędzić z wywieszonym do pasa ozorem,
eskortując na basen pierwszaków gromadę?
Nie wstawać świtem bladym a wracać wieczorem,
gdy dyrekcja zarządzi szkoleniową radę?

Pod toaletą nie tkwić co dzień na dyżurze
pośród hałasu, zgiełku, pisku, smrodu, tłoku?
Nie robić dekoracji na starej tekturze?
I w czerwcu nie świętować zakończenia roku?

Nie wyjaśniać już zasad pisowni "gżegżółki"?
Nie zmuszać do czytania powieści "Krzyżacy"?
Przekonać się, dla której wiernej przyjaciółki
byłaś tylko przelotną koleżanką z pracy?

Nie cieszyć się, że urlop ma dni aż tak wiele?
(Czego nam zresztą ciągle zazdrości świat cały.)
Nie udowadniać światu, że nauczyciele
umieją znacznie więcej niż stawianie pały?

Nie tłumaczyć się gęsto z powziętych wyborów?
Zapomnieć, że to szef ma monopol na rację?
Nie mieć nigdy nad sobą żadnych dyrektorów,
za to do końca życia mieć ciągle wakacje?

Nie rumienić się więcej za przełożonego,
co tylko z opowieści zna słowo "kultura"?
Mieć nieco niżej pleców złe humory jego?

Nie taka znowu straszna ta emerytura :-)



piątek, 20 czerwca 2014

Skąd ja znam tę twarz, czyli aktorzy "Gry o tron" w innych wcieleniach

     To nie będzie pełna dokumentacja dokonań artystycznych wymienionych aktorów, tylko moje pierwsze skojarzenia po ujrzeniu ich w serialu. Może wy macie inne? Linki odsyłają do strony Filmweb.

LENA HEADEY - czyli okrutna i bezwzględna Cersei Lannister, zagrała bohaterską chłopkę Angelikę w filmie "Nieustraszeni bracia Grimm" (2005)



NIKOLAJ COSTER-WALDAU - czyli nieprzewidywalny Jaimie Lannister. Widziałam go w podwójnej roli braci w horrorze "Mama" (2013)



CHARLES DANCE  - czyli głowa rodu Lannisterów, zimny i nieprzystępny Tywin. Przed laty zagrał tytułową rolę okaleczonego muzyka Eryka w najlepszej wersji filmu "Upiór w operze" (1990) 




IAIN GLEN - czyli ser Jorah Mormont, zdradliwy i kochliwy doradca  Daenerys Targaryen. On z kolei zagrał główną rolę Józia w adaptacji "Ferdydurke" W. Gombrowicza wyreżyserowanej przez Jerzego Skolimowskiego (1991) 



SEAN BEAN - czyli szlachetny Ned Stark, to chyba najbardziej pracowity aktor z obsady "Gry o tron". W czym on nie grał! Ale dla mnie to przede wszystkim Boromir z "Władcy pierścieni" (2001-2003). W sumie prawie taka sama charakteryzacja.



ISAAC HEMPSTEAD-WRIGHT - czyli syn Neda Starka, Brandon (Bran), chłopiec wcielający się w zwierzęta, bo jest przecież wargiem. Miałam przyjemność oglądać tego młodego aktora w klimatycznym horrorze "Szepty" (2011).



KIT HARINGTON - czyli Jon Snow, bękarci syn Neda Starka. Widziałam go w drugiej części horroru "Silent Hill: Apokalipsa" (2012) w roli Vincenta. W obu częściach "Silent Hill" zagrał też jego filmowy ojciec (Shean Bean).



THOMAS BRODIE-SANGSTER - czyli Jojen Reed, młody wizjoner prowadzący Brana Starka za Mur śladami jednookiej wrony, też się w życiu sporo nagrał, mimo młodego wieku. Ja jednak zapamiętałam go jako psotnego Simona z zabawnego filmu familijnego "Niania McPhee" (2005). 



NATALIA TENA - czyli dzikuska Osha pomagająca młodym Starkom uciec z Winterfell przed Theonem Greyjoyem, to przecież Nimfadora Tonks, późniejsza żona wilkołaka Remusa Lupina,  występująca epizodycznie w czterech ostatnich częściach "Harry'ego Pottera" (2007, 2009, 2010, 2011).



MICHELLE FAIRLEY - czyli tragiczna Lady Catelyn Stark, mignęła przez krótką chwilę jako matka Hermiony Granger w przedostatniej części "Harry'ego Pottera" oraz zagrała epizodyczną, ale zauważalną rolę w słynnym horrorze "Inni"(2001).



 I tyle... Może jeszcze ktoś mi się rzuci w oczy :-)