Szukaj na tym blogu

wtorek, 29 kwietnia 2014

Mój głos w sprawie nietrafionych relacji międzyludzkich



   W nawiązaniu do rozmowy z absolwentami szukającymi swojej drogi, napisałam felietonik będący owocem przemyśleń o ludziach w naszym życiu. Tych ludziach, którzy sprawili nam ból i pozostawili złe wspomnienia... Czy zawsze jest to ich wina? A widziały gały, co brały?

    Ludzie się nie zmieniają, zmieniają się tylko okoliczności. Co w prostym tłumaczeniu znaczy, że egocentryk zawsze pozostanie egocentrykiem, kłamca kłamcą, intrygant intrygantem, niechluj niechlujem, oszust oszustem, dusigrosz dusigroszem, rozrzutnik rozrzutnikiem, seksista seksistą, leń leniem... To nie muszą być zresztą wady, tak jakoś po polsku poleciało. Na pewien czas można się, oczywiście, przyczaić, bo wygodnie i bezpiecznie, ale w zupełnie nieoczekiwanym momencie prawdziwa natura wylezie na wierzch jak brudny paluch z dziurawej skarpetki. Przykre tylko, że ludzie tak  łatwo nabierają się na pozory. Potem rozczarowania, gorycz porażki, rozstania, rozwody, porzucone dzieci, stracone złudzenia...

    A wystarczyłoby tylko poobserwować osobnika w codziennym działaniu, niejako przy okazji. Parę punktów zaczepienia, nie więcej.  Nie da się całą dobę grać kogoś innego. Skupcie się na przykład na takich oto problemach:
     Z czego czerpie swoją wiedzę o świecie? Jak się wypowiada o gorszych i słabszych od niego? Jak dowodzi swoich racji? Co go rani? Jaki ma stosunek do zwierząt? Jak często zmienia ubranie? Czy łamie przepisy i zakazy? Czy dotrzymuje obietnic? Jak i na co najchętniej wydaje pieniądze? Z czego za nic nie potrafi zrezygnować? Jaki wpływ mają na niego inni? Kim są jego znajomi? Czy istnieją jakieś wartości wspólne dla was obojga? To tylko kilka pytań w kwestiach ważnych akurat dla mnie; każdy może stworzyć swoją listę. I nie pytać, tylko patrzyć i wyciągać logiczne wnioski!

    W pierwszej fazie znajomości niemal każdy człowiek fascynuje swoją innością, dlatego ciekawe i zabawne mogą być nawet jego przywary. W stadium zakochania, kiedy opuszcza nas rozum, nawet najcięższy charakter partnera wydaje się możliwy jeśli nie do zmiany, to chociaż do zaakceptowania. Przyjaźń też potrafi nas zaślepić - potrzebujemy jej, więc nazywamy przyjacielem każdego, kto jest dla nas miły. Podsumowując: często nie zwracamy uwagi lub opacznie tłumaczymy różne niepokojące sygnały, byle tylko jak najdłużej zachować złudne przekonanie, że jesteśmy dla kogoś centrum Wszechświata.

     Tymczasem szare życie weryfikuje wszelkie złudzenia. Ale nie skupiajmy się tutaj na sądzeniu innych.To nie ludzie zawodzą, to nasza głupota i naiwność zbiera swoje, jakże oczywiste, owoce. Przecież widzieliśmy, jacy są, choć nie chcieliśmy tego przyjąć do wiadomości. Czy ktoś o zdrowych zmysłach kupiłby świadomie popsutą żywność, przerdzewiały rower, wściekłego psa, grzejącą lodówkę, telewizor bez ekranu? Bo co? Bo aż tak nie śmierdzi? Bo chociaż koła mu się kręcą? Bo tak ładnie mu z pianą na pysku? Bo dobrze wygląda w kuchni? Bo da się przerobić na gustowną szafeczkę?

    Dlaczego więc w wyborze ludzi, którzy mają uczynić nasze życie lepszym, stosujemy kryteria godne kretyna? Powierzamy sekrety plotkarzowi,  wymagamy hojności od skąpca, poświęcenia od sobka, a lojalności od kundla, który zawsze poleci tam, gdzie pełna micha. Zakładamy rodzinę z lekkoduchem. Jesteśmy przekonani, że zdeklarowany alkoholik nauczy się kontrolować picie, a kombinator rzuci dla nas swoje geszefty. Oczekujemy szacunku dla siebie od pyszałka traktującego bliźnich jak motłoch. Wierzymy, że możemy być najważniejsi dla kogoś, komu inni służą wyłącznie za narzędzia do osiągnięcia celu. Jednym słowem szukamy magicznego połączenia ognia z wodą, a to utopia.

     Na szczęście sami również mamy wady, nie ma ludzi ich pozbawionych. I z pewnością inni też nas oceniają, nie zawsze pozytywnie. Ich prawo. Nie w tym rzecz, żeby się biczować i szukać winnych. Znacznie lepiej zapobiegać niż leczyć. Zatem apeluję, żeby oprócz emocji używać i rozumu, choćby od czasu do czasu, a w kwestiach oczywistych, sprawdzonych przez całe wieki praktyki, nie liczyć na szczególne względy u Stwórcy.  Nie pchajcie się w chore relacje tworzone ze strachu, litości, snobizmu, obowiązku, czy wdzięczności. To zawsze komuś wyjdzie bokiem. Zdrowa relacja to taka, w której każde z partnerów ma poczucie bycia kimś ważnym i niezastąpionym we wszystkich okolicznościach życia, nie tylko od święta albo w czarnej godzinie.

      Oczywiście, nie da się normalnie funkcjonować w atmosferze wiecznej podejrzliwości, obwąchiwać nieufnie każdego ewentualnego partnera i uciekać z wrzaskiem, jeżeli tylko zauważymy coś podejrzanego. Nie każde potknięcie jest od razu dowodem na regułę. Ktoś, kto na randce zafundował nam tylko wodę mineralną bez gazu oraz przejazd tramwajem, mógł mieć po prostu przejściowe problemy finansowe. Jeden seksistowski kawał nie musi oznaczać, że po ślubie zostaniemy przykute do zlewozmywaka, a odwołanie spotkania uzasadnione pilną sprawą w pracy - to niekoniecznie zdrada.  Dlatego istnieje coś takiego jak kredyt zaufania. Możemy nim obdarzyć każdego napotkanego człowieka i dać sobie oraz jemu szansę na piękną relację. Ale ten kredyt nie jest niewyczerpalny...

      Związek dwojga ludzi to poważna rzecz - trzeba przewidzieć, przemyśleć i przeżyć wiele spraw, zanim ze zwykłej znajomości przekwalifikujemy go w koleżeństwo, miłość czy przyjaźń.  A wtedy, jak mawiał Lis z opowieści o Małym Księciu: "Jesteś na zawsze odpowiedzialny za to, co oswoiłeś."  

    Na zakończenie kilka pięknych cytatów o przyjaźni, bo jest to, w moim przekonaniu, najwyższa forma relacji międzyludzkich, i szczęście ma ten, kto kiedykolwiek jej doświadczył... Wybrałam te, które najbardziej do mnie przemawiają:


Czas osłabia miłość, lecz wzmaga przyjaźń.
Prawdziwy przyjaciel jest przy tobie zawsze, a nie tylko wtedy, kiedy mu pasuje. 
Przyjaźń nie polega na tym, aby być nierozłącznym, lecz na tym, by ta rozłąka nic nie zmieniała.
Nigdy nie walcz o przyjaźń - o prawdziwą nie musisz, a o fałszywą nie warto.
Trzeba wielu lat, by zdobyć przyjaciela, wystarczy chwila, by go stracić.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Balkonowe poletko w końcu kwietnia

     Ale mam frajdę :-) Przestawiam z tyłu do przodu i z prawa na lewo, przesadzam, dosiewam, podlewam i spełniam się w roli balkonowej ogrodniczki.
     Stan balkonu o tej porze jest zaskakujący, bo dochowałam się już burzy zieleni, a to przecież dopiero koniec kwietnia.  Poniżej prezentacja tego, co już dorodne i oko cieszy.


     Przede wszystkim truskawki już w pełnym rozkwicie. Te w doniczkach mają ładniejsze liście, te w planterach więcej kwiatów i pięknie zawiązane owoce. Poziomki też kwitną, ale są mizerniejsze. Może jeszcze nadgonią.




   Bluszcz hedera puszcza nowe pędy i niedługo, mam nadzieję, oblepi ścianę. Bez miniaturowy (w doniczce) na końcu każdej gałązki ma sporą kiść pąków kwiatowych. Clematis na pierwszym planie też obsypany pąkami, więc wkrótce zapewne pochwalę się jego urodą. A w doniczce z bzem coś mi się urodziło i to może być rozwar, bo tam siedział w zeszłym sezonie. Super! 



   Ogródek ziołowy wzbogacił się o parę okazów i ma się dobrze. Dosadziłam miętę, lawendę, szczypiorek (ten cienki - z nasion), stewię, zresztą szczegóły zawiera post "Mój ziołowy ogródek". Podzieliłam zioła na słońco- i cieniolubne, na doniczkach machnęłam pisakiem ściągi, czego które potrzebuje i, póki co, mam doniczki pełne intensywnej pachnącej zieleni. Toskanią zalatuje...


    Borówka obsypana kwiatami (taki stan w zeszłym roku miałam dopiero w czerwcu). Niestety, dotyczy to tylko jednego krzaka. Na drugim trochę kwiatów, a na trzecim wcale. Hmmm... Natomiast na wszystkich trzech krzakach jagody kamczackiej kwiecia było mnóstwo, większość już opadła, ale zawiązane owoce można na palcach jednej dłoni policzyć. Nic to - same krzaki też są ładne :-)



     Moim tegorocznym eksperymentem będą pomidory. Nie dość, że zamierzam je hodować w specjalnych planterach, to jeszcze samodzielnie wyprodukowałam rozsadę z nasion. Odmiana nazywa się "Figiel" i według opisu ma obficie owocować pomarańczowymi małymi pomidorkami. UWAGA! Mam nadprodukcję sadzonek, więc mogę się podzielić. Dzisiaj wyglądają tak, a wysiałam je 6 kwietnia:


  I na koniec pochwalę się jeszcze bratkami. Prawda, że piękne?




niedziela, 20 kwietnia 2014

Najłatwiejsze ciastka świata - bezy

      Do tradycyjnych wielkanocnych wypieków zużywamy więcej żółtek niż białek, więc te ostatnie trzeba jakoś wykorzystać. Proponuję pyszne bezy. Ich wykonanie jest dziecinnie łatwe i nie zajmuje dużo czasu, wystarczy mieć sprawny mikser i pamiętać o kilku zasadach. Ja swoje beziki machnęłam po śniadaniu wielkanocnym, bo potrzebowałam miejsca w lodówce, a miska z białkami je zajmowała.


1. Piekarnik rozgrzewamy do 120-130 stopni, wyższa temperatura zamieni nasze bezy w miękkie brązowe placki. 
2. Na każde białko odmierzamy ok. 50-55 g cukru miałkiego (niektórzy dają cukier-puder, ale to naprawdę niekonieczne).
3. Ubijamy białka ze szczyptą soli na sztywną pianę. 
4. Cukier wsypujemy stopniowo (mniej więcej po łyżce) do sztywnej piany, nie przerywając ubijania. Ubijamy do uzyskania w miarę gładkiej konsystencji, żeby cukier był jak najmniej wyczuwalny.
5. Na koniec wmiksowujemy do piany płaską łyżkę mąki ziemniaczanej i łyżkę octu, co poprawi strukturę bezy.
6. Gęstą masę przekładamy do torebki foliowej, robimy w rogu dziurkę (ja dodatkowo zakładam końcówkę do zdobienia tortów kremem) i wyciskamy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia lub innym nieprzywierającym wynalazkiem.
7. Pieczemy ok. 40 min., potem jeszcze ok. 60-90 min. dosuszamy w półotwartym stygnącym piekarniku (100-80-60 stopni), żeby się nie lepiły. Nawiew przyspiesza wysuszanie. Najlepszym doradcą jest tu własny palec i oko. Gotowe bezy są białe i lekkie oraz nie uginają się pod dotykiem. Im krótszy czas pieczenia, tym będą się bardziej ciągnąć w środku. Suszone ponad godzinę będą twarde i suche również w środku. Im mniejsze i bardziej płaskie, tym szybciej wysychają. Co kto woli - trzeba wypróbować na swój gust. Ja najbardziej lubię takie chrupkie z wierzchu, ale od wewnątrz z odrobiną wilgoci, która zamienia ostatni słodki okruch w gumę do żucia.  Albo takie nie do gryzienia, a do ssania - z kruchą warstewką z wierzchu, a w środku ciągnące jak mordoklejka. Mniam :-)
8. Studzimy i przechowujemy w szczelnym pudełku, chyba że przedtem wylądują w żołądkach :-)
9. W wersji luksusowej można je przełożyć dowolnym kremem, np. mocno czekoladowym. 

Ot i cała filozofia! Nie mówcie, że to trudne. Powodzenia i smacznego :-)


Aha, z trzech białek wyszło mi 46 bezików o średnicy  ok. 5 cm.


czwartek, 17 kwietnia 2014

Wielki Piątek na polskich stołach


       Ten felieton dotyczy wyłącznie kulinarnych aspektów Wielkiego Piątku, więc proszę mi nie zarzucać, że nie znam, nie rozumiem i nie czuję idei Wielkiego Postu. Wiem co nieco o pokucie, modlitwie i miłosierdziu. W odróżnieniu od wielu katolików leżących krzyżem w kościele, znam też zasady wiary i treść Biblii, a bezdomnym daję jałmużnę, kiedy mnie o to poproszą, nie tylko w okresie wskazanym jako szczególny. Ja po prostu nie mogę pojąć, o co chodzi z tym mięsem i dlaczego akurat w Polsce jest to takie istotne.  A może znieść ten zakaz, a wtedy, jak w Wigilię, dojdzie do głosu tradycja?   


- To jutro będzie rybka? - zapytała z nadzieją mama. - Przecież Wielki Piątek, to trzeba pościć.
    Mama uwielbia ryby pod każdą postacią, a ta religijna okazja jak nigdy daje jej pewność, że rybka wyląduje na talerzu. Ba, może nawet z dokładką, przecież to takie pyszne. 
     Tak, będzie rybka, oczywiście. Ostatecznie kościelny zakaz dotyczy wyłącznie mięsa. Dlatego prozaicznego kurczaka zastąpi śledzik z cebulką w oliwie ziołowej  i do tego ziemniaczki  pieczone ze skórką. Jedna z ulubionych potraw naszego domu. A na kolację może sałatka ryżowa  z łososiem albo filet z morszczuka ze szpinakiem i serkiem mascarpone? To akurat ja lubię, więc niby czemu nie...
    Czwarte przykazanie kościelne mówi: "Zachowywać nakazane posty i wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych a w okresach pokuty powstrzymywać się od udziału w zabawach." Idea odmawiania sobie posiłków mięsnych podczas postu w niejednym katolickim domu doprowadziła do podobnych absurdów. Zanikła prawdziwa istota poszczenia, czyli odmówienia sobie własnych niewątpliwych przyjemności fizycznych  w imię spraw wyższych, duchowych.  Rzucić palenie, zrezygnować z porannej kawki i słodyczy, odstawić gry komputerowe, wyłączyć telewizor itp. Nie będę podpowiadać, każdy sam doskonale wie, co dla niego byłoby rodzajem umartwienia.
      Tymczasem zakaz spożywania wszelkiej chabaniny daje spore pole do kulinarnych nadużyć, boć przecież o ile do potraw mięsnych zaliczyć można rosołek na grzbiecie kurczaka i najtańszą pasztetową, o tyle nie są nimi np. kawior Almas (25000 dolarów/kg), białe trufle (100000 dolarów/kg.) czy melon Yubari (ok. 20000 dolarów/szt.) Przesada? Jasne, ale świadoma, po to, by uzmysłowić bezsens takich zobowiązań. Bo to przez nie religijna babina z emeryturką 800 zł będzie się mocno wyginać przy postnym jadłospisie, jako że wszystko jest droższe i mniej sycące od taniego mięsa. Z kolei na  przykład dla mojej mamy post pod znakiem ryby będzie, paradoksalnie, czasem kulinarnych rozkoszy.
         Zresztą co tu dużo gadać.  Znalazłam w Internecie Przepisy kulinarne na Wielki Post - ślinka leci od samego czytania. Wszystko bezmięsne, ale za to m. in. ananasy, orzechy, majonez, drożdżówki - mniam! A tak Bogiem a prawdą, czy w dzisiejszych czasach mięso rzeczywiście jest jakimś szczególnym rarytasem, a wyrzeczenie się go - niezwykłym poświęceniem?  I czego mają się wyrzec wegetarianie - marchewki?

     A teraz o poszczeniu na poważnie. Wspomnienie z odległego dzieciństwa nasuwa mi obraz Świąt Wielkanocnych i mojej prababci, zgrzybiałej staruszki, którą pamiętam jak przez mgłę. Przez kilkadziesiąt lat, do końca życia zachowywała ścisły post o chlebie i wodzie właśnie podczas Wielkanocy, przy suto zastawionym stole. Najpierw na intencję powrotu synów z wojny, a potem w podzięce, że tak się stało. Nigdy nie złamała swojego postanowienia podjętego nie tylko z własnej woli,  ale i z głębi własnej wiary, nadziei i miłości. To było autentyczne wyrzeczenie. Pamiętam też Boże Narodzenie i jedną z licznych ciotek, która przez cały pierwszy dzień świąt skubała kromkę czarnego chleba i popijała ją wodą, ignorując wszechobecne przysmaki. Robiła to od urodzenia swojej córki, najpierw na intencję jej wyzdrowienia, a potem już do końca swojego życia, żeby choroba nie wróciła. Takie zachowania, mimo zawartej w nich pewnej dozy kuglarstwa, zabobonu i magii, budzą mój szacunek i podziw...  

czwartek, 10 kwietnia 2014

Mój ziołowy ogródek

       W tym roku rozszalałam się z ziołami, bo doszłam do wniosku, że używam ich na co dzień stanowczo za mało. Zamiast sadzić je w skrzynkach, zakupiłam lekkie plastikowe doniczki w energetycznym czerwonym kolorze. Każde ziółko ma swoje siedlisko i w razie potrzeby można je łatwo przetransportować do kuchni. Każde jest podpisane, bo przecież nie zawsze będę je transportować  osobiście.
        W rośliny zaopatruję się na pobliskim ryneczku, bezpośrednio u producenta. Jedna to koszt ok. 5 zł. Nieco bardziej rozwinięte można dostać w sklepach warzywnych - niestety, dwa razy drożej. Zresztą po dwóch tygodniach hodowli nie ma żadnej różnicy w wielkości, więc po co przepłacać?  Niektóre, np. szczypior czosnkowy, pozyskałam z kiełkujących ząbków czosnku i z nasion za 2,60 zł torebka.
       Oprócz walorów smakowych zioła pięknie pachną, zwłaszcza rano, a latem również kwitną, wprawdzie nie tak spektakularnie jak np. surfinie, ale też cieszą oko i wabią pszczółki. Naprawdę polecam.

    Już kilka razy, wykorzystując swoje ogrodnicze zasoby, robiłam ziołowe ziemniaczki: do garnka świeżo ugotowanych i odlanych ziemniaków dodaję łyżkę masła i garstkę posiekanych świeżych ziół, np. majeranek, tymianek, rozmaryn, pietruszka i szczypiorek czosnkowy. Pychota, można jeść bez żadnych innych dodatków, tylko z maślanką, kefirem lub zsiadłym mlekiem.

     Nie chce mi się rozpisywać o cudownych właściwościach kulinarnych i leczniczych przedstawianych roślin, poza tym nie jestem specjalistą-zielarzem, tylko użytkownikiem-smakoszem, więc podlinkowałam strony z informacjami  merytorycznymi (na językowe przymknęłam polonistyczne oko). Wystarczy kliknąć w podpis pod zdjęciem, a dowiecie się masy ciekawych rzeczy.


Nieśmiałe początki ziołowego ogródka,
ale potem poleciało z górki :-)
Zielona cebulka 
- czyli liście cebuli (dymki) zwane potocznie szczypiorkiem,
obowiązkowa całoroczna przyprawa 
Bazylia
- najsmaczniejsza jest 
jednoroczna odmiana zwana Bazylią właściwą; 
 zajmuje czołowe miejsce w mojej kuchni
 Pietruszka i lubczyk 
- pięknie pachną i zdobią potrawy; dodatek smakowy do zup 
zamiast sztucznych kostek rosołowych i maggi w butelce
Majeranek
- niezbędny do grochu, fasoli, żurku i barszczu 

oraz wszelkich tłustości
Stewia
- można posłodzić herbatę albo sobie pożuć
Kocanka włoska 
inaczej zwana Curry Plant, 
bo pachnie przyprawą curry
Rozmaryn
- pachnący sosną dodatek do ziemniaków i mięsa, 
a do tego skutecznie odstrasza mole!
Oregano
- (najlepsze suszone) 

niezbędne do pizzy i innych włoskich dań
Kolendra
- znana przede wszystkim z nasion, 

ale jej liście to taka lekko kwaskowata pietruszka
Tymianek
- pomaga strawić "ciężkie" dania, 

a w ogóle to ziele-panaceum na wszystko


Czosnek bulwiasty 
zwany potocznie szczypiorem czosnkowym;
dopiero w pierwszej fazie wzrostu; czekam na plony
Czosnek niedźwiedzi 
też ma go być więcej, na razie dwa listki,
toteż nie jem, tylko się przyglądam...


...a póki co, wcinamy szczypiorek czosnkowy
z kiełkujących ząbków zwyczajnego czosnku

Mięta 
ta rośnie jak głupia, wkrótce będzie jej cała doniczka

Lawenda
pachnie jak w Toskanii
Nożyczki do cięcia ziół
- bardzo przydatny gadżet (ok. 30 zł)
Te linki na dole wymagają jeszcze uzupełnienia moimi zdjęciami, więc co jakiś czas będę aktualizować informacje.  Na razie hoduję, spożywam, bardzo sobie chwalę i polecam, bo to wyjątkowe połączenie przyjemnego z pożytecznym.

Cząber
Estragon
Szałwia
Szczypiorek












wtorek, 8 kwietnia 2014

Z pamiętnika Matyldy - fotoreportaż

   Witajcie, amatorzy kocich modelek :-) Nazywam się Matylda i chciałam wam zaprezentować swoje portfolio. Chętnie pozuję do zdjęć, bo jestem niesłychanie fotogeniczna. Płynie we mnie krew żbika, od którego różnię się tylko  ubarwieniem ogona i wagą (jestem cięższa :-) Dzikie geny powodują, że w sytuacjach stresowych używam zębów i pazurów, na szczęście coraz rzadziej. Zorientowałam się, że nikt mi tutaj nie chce zrobić krzywdy.
      Zdjęcia poniżej przedstawiają rożne sytuacje z ostatniego półrocza w nowej rodzinie. 

Najbardziej na świecie kocham jeść!
Mam swoje kocie sposoby na zmuszenie człowieków do napełnienia mojej miski...
O, chyba coś szczęknęło w kuchni, trzeba lecieć!
A po jedzeniu odrobina kociej telewizji...
... i zabawa moim ulubionym piórkiem...
...oraz chwila zadumy u boku pluszowego przyjaciela.
Poranna toaleta na świeżym powietrzu.
Jeszcze tu sięgnę ozorkiem, resztę pani wyczesze.
No, jestem gotowa  do sesji fotograficznej - można pstrykać.
Dobra, wystarczy, nudno się zrobiło...
W dodatku się  ochłodziło, więc chwilę poleżakuję i zmykam do domu.
Mam tu swoje solarium...
... i własną kanapę, chociaż gościom częściowo ustępuję.
A tak w ogóle, czasem zamieniam się w tygrysa!




poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Baaaaaardzo wczesna wiosna...

     Jeszcze chyba nigdy wiosna tak wcześnie nie zawitała na mój balkon. Zimujące rośliny odkopałam z otuliny już pod koniec lutego i ze zdumieniem stwierdziłam na nich obecność nabrzmiałych pąków. Trochę się bałam, że to za szybko i załatwi je pierwszy nocny przymrozek, ale od czego worki z agrowłókniny. Codziennie sprawdzałam prognozę pogody na Meteo.pl, a profilaktyczne zakładanie krzaczkom na noc białych "kalesonków"  niesłychanie przyspieszyło wegetację. Z planterów wyłażą coraz gęściej truskawki i poziomki. W domu eksperymentalnie hoduję z nasion żółte mini-pomidorki, kapustę ozdobną i jakieś kwiatki - w maju pójdą na miejsce docelowe.   
      Już teraz na balkonie mam zielono i pachnąco (bratki) oraz puszyście (kot). Niedługo zapachnie jeszcze bardziej, bo z obowiązkowej skrzynki maciejki od paru dni nieśmiało wystają zielone listeczki. Drugi wysiew będzie w maju. Doniczki z ziołami tymczasowo zajmują parapety, ale w dni słoneczne wystawiam je na zewnątrz, żeby roślinki się aklimatyzowały. W następnym poście przedstawię mój ziołowy ogródek, niech tylko zdobędę pozostałe sadzonki i niech podrośnie szczypiorek czosnkowy wysiany z nasion. A na razie zapraszam na wiosenny balkon :-)


Bez miniaturowy już rozwija kwiaty.

Fragment ziołowego ogródka

Truskawka ozdobna "Pink panda" (mniej pachnąca i słodka niż odmiany typowo jadalne).

A to jedna z odmian jadalnych hodowanych w planterze.

Wilec wysiany z nasion - idzie jak burza.

Bluszcz Hedera i clematis, a w skrzynce wschodzi słonecznik ozdobny.

Moje ukochane wiosenne kwiaty - bratki.

I jeszcze jedne bratki.

Kwitnąca jagoda kamczacka
Przymierzająca się do rozkwitu borówka amerykańska.
Puszysta ozdoba balkonu - Matylda.