Szukaj na tym blogu

wtorek, 24 czerwca 2014

Emerytura, czyli straszny sen belfra



Od kilku lat mnie dręczył na jawie i we śnie
ponury i straszliwy, niczym czarna dziura,
szczerzący wyszczerbione żółte kły obleśnie
- czas spoczynku, co dumnie zwą EMERYTURA.

Nagle z centrum wydarzeń wypaść na margines?
Dziś być jeszcze kimś ważnym, jutro stać się nikim?
Na monotonną, nudną, starczą dreptaninę
zamienić ten codzienny wyścig szczurów dziki?

Na korytarzu szkolnym uczniów nie spotykać?
Nie mówić z przekonaniem: "Kocham swoją pracę!" ?
Nie patrzyć jak z małego pociesznego smyka
powolutku wyrasta mądry silny facet?

Nie pisać wynikowych planów aż do świtu?
Nie podrywać się z krzesła na każdy dźwięk dzwonka?
Nie wlec do domu stosu uczniowskich zeszytów?
Nie pytać psychologa, czemu Krzyś się jąka?

Nigdy więcej nie święcić Dnia Nauczyciela?
Od wdzięcznych wychowanków kwiatów nie dostawać?
Nie zdzierać swego gardła na szkolnych apelach,
by choć na chwilę ścichła niemilknąca wrzawa?

Złotej polskiej jesieni brzydko nie kojarzyć
z pracowniczą depresją (tą pourlopową)?
Ust w biegu wrzącą kawą więcej nie poparzyć,
mknąc na niespodziewaną lekcję nadliczbową?

Już nigdy nie zaczynać  spotkań z rodzicami
starym dowcipem, że  "żebranie" rozpoczynam?
Nie błagać, by łaskawie wsparli dotacjami,
szkołę, którą tak kiepsko finansuje gmina?

Nie pędzić z wywieszonym do pasa ozorem,
eskortując na basen pierwszaków gromadę?
Nie wstawać świtem bladym a wracać wieczorem,
gdy dyrekcja zarządzi szkoleniową radę?

Pod toaletą nie tkwić co dzień na dyżurze
pośród hałasu, zgiełku, pisku, smrodu, tłoku?
Nie robić dekoracji na starej tekturze?
I w czerwcu nie świętować zakończenia roku?

Nie wyjaśniać już zasad pisowni "gżegżółki"?
Nie zmuszać do czytania powieści "Krzyżacy"?
Przekonać się, dla której wiernej przyjaciółki
byłaś tylko przelotną koleżanką z pracy?

Nie cieszyć się, że urlop ma dni aż tak wiele?
(Czego nam zresztą ciągle zazdrości świat cały.)
Nie udowadniać światu, że nauczyciele
umieją znacznie więcej niż stawianie pały?

Nie tłumaczyć się gęsto z powziętych wyborów?
Zapomnieć, że to szef ma monopol na rację?
Nie mieć nigdy nad sobą żadnych dyrektorów,
za to do końca życia mieć ciągle wakacje?

Nie rumienić się więcej za przełożonego,
co tylko z opowieści zna słowo "kultura"?
Mieć nieco niżej pleców złe humory jego?

Nie taka znowu straszna ta emerytura :-)



piątek, 20 czerwca 2014

Skąd ja znam tę twarz, czyli aktorzy "Gry o tron" w innych wcieleniach

     To nie będzie pełna dokumentacja dokonań artystycznych wymienionych aktorów, tylko moje pierwsze skojarzenia po ujrzeniu ich w serialu. Może wy macie inne? Linki odsyłają do strony Filmweb.

LENA HEADEY - czyli okrutna i bezwzględna Cersei Lannister, zagrała bohaterską chłopkę Angelikę w filmie "Nieustraszeni bracia Grimm" (2005)



NIKOLAJ COSTER-WALDAU - czyli nieprzewidywalny Jaimie Lannister. Widziałam go w podwójnej roli braci w horrorze "Mama" (2013)



CHARLES DANCE  - czyli głowa rodu Lannisterów, zimny i nieprzystępny Tywin. Przed laty zagrał tytułową rolę okaleczonego muzyka Eryka w najlepszej wersji filmu "Upiór w operze" (1990) 




IAIN GLEN - czyli ser Jorah Mormont, zdradliwy i kochliwy doradca  Daenerys Targaryen. On z kolei zagrał główną rolę Józia w adaptacji "Ferdydurke" W. Gombrowicza wyreżyserowanej przez Jerzego Skolimowskiego (1991) 



SEAN BEAN - czyli szlachetny Ned Stark, to chyba najbardziej pracowity aktor z obsady "Gry o tron". W czym on nie grał! Ale dla mnie to przede wszystkim Boromir z "Władcy pierścieni" (2001-2003). W sumie prawie taka sama charakteryzacja.



ISAAC HEMPSTEAD-WRIGHT - czyli syn Neda Starka, Brandon (Bran), chłopiec wcielający się w zwierzęta, bo jest przecież wargiem. Miałam przyjemność oglądać tego młodego aktora w klimatycznym horrorze "Szepty" (2011).



KIT HARINGTON - czyli Jon Snow, bękarci syn Neda Starka. Widziałam go w drugiej części horroru "Silent Hill: Apokalipsa" (2012) w roli Vincenta. W obu częściach "Silent Hill" zagrał też jego filmowy ojciec (Shean Bean).



THOMAS BRODIE-SANGSTER - czyli Jojen Reed, młody wizjoner prowadzący Brana Starka za Mur śladami jednookiej wrony, też się w życiu sporo nagrał, mimo młodego wieku. Ja jednak zapamiętałam go jako psotnego Simona z zabawnego filmu familijnego "Niania McPhee" (2005). 



NATALIA TENA - czyli dzikuska Osha pomagająca młodym Starkom uciec z Winterfell przed Theonem Greyjoyem, to przecież Nimfadora Tonks, późniejsza żona wilkołaka Remusa Lupina,  występująca epizodycznie w czterech ostatnich częściach "Harry'ego Pottera" (2007, 2009, 2010, 2011).



MICHELLE FAIRLEY - czyli tragiczna Lady Catelyn Stark, mignęła przez krótką chwilę jako matka Hermiony Granger w przedostatniej części "Harry'ego Pottera" oraz zagrała epizodyczną, ale zauważalną rolę w słynnym horrorze "Inni"(2001).



 I tyle... Może jeszcze ktoś mi się rzuci w oczy :-)

czwartek, 19 czerwca 2014

Herbata po turecku

      Tak długo za mną chodził niepowtarzalny smak i aromat tureckiej herbaty, że w końcu postanowiłam sobie pofolgować. I jak to ja - od razu z grubej rury. Zwłaszcza, że Turek nad Motławą naprzeciwko Ołowianki (niezbyt miły, ale herbatę serwował) wyprowadził się w nieznane, a w jego lokalu powstał jakiś kolejny amerykański przybytek.


      Wiedząc od dawna, że tureckiej herbaty nie zaparzy się w wiadrze, postanowiłam zainwestować w odpowiedni sprzęt. Drogą kupna nabyłam więc tzw. zestaw, czyli komplet czajników „Çaydanlık Mini Boy”, szklaneczki "tulipany" z podstawkami, no i, oczywiście, prawdziwa turecka herbata z rejonu Rize. Moja nazywa się "Rize turist". Przy okazji zareklamuję sklep internetowy TURECKIE DELIKATESY, bo w takim tempie przysłali mi towar, że zaniemówiłam z wrażenia.
      Nadszedł czas zdobywania doświadczeń. Od czego Internet - przepisów co niemiara. Ja skupiłam się głównie na tych przekazywanych przez autentycznych Turków, ale nie ominęłam też uwag polskich znawców napojów wszelakich. Z tego wszystkiego powstał konglomerat, który ośmielę się nazwać moim autorskim przepisem.

      Otóż wygląda to tak.
1. Do dolnego czajniczka - mój ma pojemność 0,8 l - wlewam wodę odfiltrowaną w filtrze Britta (to żadna reklama - akurat taki mam) mniej więcej do 2/3 wysokości. Nie więcej, bo woda podczas wrzenia wykipi przez dzióbek, choć można temu zapobiec, gotując ją na bardzo małym ogniu.
2. Do górnego czajniczka - o pojemności 0,4 l - sypię herbatę.  Lubię mocną, więc miarką jest dla mnie szklaneczka-tulipan; daję 3/4 szklaneczki suszu. To mniej więcej 3 kopiaste łyżki stołowe. Zalewam susz zimną wodą, wypłukuję pył herbaciany i odlewam wodę, pozostawiając mokre listki. Ten zabieg pozbawia herbatę zbędnej goryczy, nawilża ją i pozwala wydobyć aromat podczas wstępnego parzenia.
3. Stawiam  czajniczki jeden na drugim, podpalam gaz i czekam spokojnie, aż woda w dolnym zawrze. Zmniejszam gaz i daję jej się gotować jakieś trzy minuty.
4. Po tym czasie napęczniałą herbatę w górnym czajniczku powoli zalewam wrzątkiem z dolnego, do ok. 3/4 pojemności. Do esencji wrzucam małą kostkę cukru, najlepiej brązowego.
5. Uzupełniam wodę w dolnym czajniczku i ponownie ustawiam jeden na drugim. Tym razem woda ma się gotować na małym ogniu około 20 min. - to czas potrzebny do właściwego zaparzenia esencji w górnym czajniczku. Listki muszą opaść na dno.
6. Gotową esencję rozlewam do szklaneczek-tulipanów (1/3-1/2 pojemności), pierwsze krople przez sitko, żeby jakieś fusy nie przeleciały, potem już nie trzeba. Uzupełniam wrzątkiem, dodaję małą kostkę cukru na szklaneczkę (opcjonalnie - 1 słodzik).

     Mówi się, że turecka herbata ma mieć kolor "krwi królika". Bynajmniej nie zamierzam utrupiać tego skądinąd przemiłego gryzonia, żeby się przekonać, czy moja spełnia ten warunek.  W każdym razie jest ciemnobursztynowa, klarowna, aromatyczna - przepyszna! Właśnie ją sobie zaparzyłam :-)



       I jeszcze jedno. Na herbatę po turecku trzeba znaleźć czas, przynajmniej godzinę, z czego połowa to sam proces parzenia. Esencję należy zużyć w ciągu godziny od zaparzenia, popijając herbatkę szklaneczka po szklaneczce i delektując się jej wyrazistym smakiem, najlepiej w miłym towarzystwie. Uczestnicy wyścigu szczurów muszą się, niestety, zadowolić ekspresówką w saszetkach...

piątek, 6 czerwca 2014

Czym skorupka za młodu nasiąknie, czyli o naszych dorosłych dzieciach...

    Czteroletni chłopiec bardzo chciał zasłużyć na pochwałę mamy. Postanowił zrobić jej niespodziankę i samodzielnie wyszorować drewnianą podłogę w kuchni. Wykonał zadanie, jak umiał najlepiej, choć znacznie przerosło ono jego siły. Aż podskakiwał na myśl, jak mama się ucieszy, jak mu podziękuje, jaka będzie z niego dumna!
   A mama...  najpierw skrzyczała go za bałagan, potem wykpiła nieudolność malca, a wreszcie zwołała sąsiadki, żeby one też mogły zobaczyć efekty dokonań jej "zdolnego" pomocnika. Ależ one się śmiały!
     No i co niby takiego się stało? - powiecie.  Ale minęło sześćdziesiąt lat, a niegdysiejszy chłopczyk pamięta ten dzień w każdym detalu i jak zadra tkwi w nim ogromny żal, że matka tak go kiedyś bezlitośnie poniżyła. Pewnie nigdy nie był przez nią kochany. Co gorsza, ten z pozoru nieistotny incydent położył się cieniem na całym jego dorosłym życiu. Jak? Ano, zrodził potężny kompleks pod tytułem "Nie jestem dość dobry". Dlatego mężczyzna odrzucił kilka naprawdę interesujących ofert zawodowych, w bezzasadnym przekonaniu, że nie podoła i go wyśmieją. Do dziś zresztą każde nowe wyzwanie budzi jego nieufność i niechęć, a każda porażka - natychmiastowe wycofanie. Może gdyby wtedy mama wiedziała, jakie będą konsekwencje jej rozbawienia...


     Chcielibyśmy żeby nasze dzieci były piękne, mądre, posłuszne, kochające, utalentowane... Tyle nadziei z nimi wiążemy, póki są takie kruche i bezradne. Widzimy w nich wyidealizowany obraz nas samych. Naszych, często niespełnionych, marzeń i oczekiwań. Ale przekazanie kompletu genów odpowiedzialnych za wygląd, zdrowie, uzdolnienia i inne takie nie wystarczy do stworzenia ideału. Nasze dorastające i dorosłe dzieci często nie spełniają oczekiwań, ba, rozczarowują nas swoją postawą i zachowaniem. Są krnąbrne, aroganckie, leniwe, roszczeniowe, nie szanują nas, kłamią, piją, palą, nie chcą się uczyć, bezsensownie wydają pieniądze, mają jakieś dziwne towarzystwo... Czasem też nie wyglądają tak, jak sobie wymarzyliśmy: są wytatuowane, dziwacznie ostrzyżone, za grube, za chude, za niskie, za wysokie, za mizerne, za muskularne... I ciągle stają w opozycji do nas. Konflikt narasta, z obu stron padają gorzkie słowa, pogłębia się wzajemne niezrozumienie, nie patrzymy sobie w oczy przy wigilijnym opłatku, wreszcie trzaśnięcie drzwiami i kompletny brak kontaktu... Przecież nie tak miało być! Co się stało? Tak się staraliśmy, poświęciliśmy im życie!

    No cóż, pomijając zwyczajne etapy buntu towarzyszące kształtowaniu się każdej osobowości, pozostałe zachowania są najczęściej plonem tego, co sami zasialiśmy. Znacie powiedzenie: Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci?

    Oto pierwsze z brzegu przykłady kilku podstawowych błędów wychowawczych, zaczerpnięte z mojego osobistego matczynego i "córczynego" doświadczenia, obserwacji znajomych rodzin oraz literatury fachowej. Takie i inne błędy popełniali nasi rodzice, popełniamy je my i będą je popełniać nasze dzieci. Bo jesteśmy ludźmi rozumnymi tylko z nazwy, a tak naprawdę kierujemy się przede wszystkim emocjami, tym większymi, im bardziej nam zależy. Cóż, samo życie...

1. Budujemy swój autorytet w głównej mierze na przewadze fizycznej, intelektualnej i ekonomicznej.  Tak jakby dorosłość z jej wszelkimi konsekwencjami była naszą szczególną, godną podziwu zasługą, a nie zwykłym etapem życia każdego człowieka. Podkreślamy to wielokrotnie słowami: - W MOIM domu..., Pod MOIM dachem..., Za MOJE pieniądze..., Jak będziesz miał MÓJ rozum..., W tym mieszkaniu to JA ustalam prawa! - oraz - Póki JA cię utrzymuję, nie masz nic do powiedzenia! - Takich sformułowań mamy w zanadrzu na pęczki, powoli acz skutecznie burząc nimi etos rodzinnego domu, do którego chętnie się wraca, i wizerunek rodzica, który swoje dzieci przede wszystkim kocha i otacza opieką, a dopiero potem wymaga. Do tego, zamiast spokojnie tłumaczyć, krzyczymy. Czasem bijemy i poniżamy, choć kto się dziś do tego przyzna. I naiwnie wierzymy, że ta przewaga będzie trwała wiecznie, pozycji rodzica nikt nam przecież nie odbierze. A tymczasem dzieci sobie spokojnie rosną i pewnego dnia nasz autorytet pryska jak mydlana bańka, bo stały się nagle mądrzejsze, silniejsze i nie potrzebują już naszej kasy. Albo, co znacznie gorsze, tylko jej potrzebują, bo to właściwie jedyne, na co zawsze mogły liczyć. Czym skorupka za młodu nasiąknie... 

2. Nie negocjujemy, tylko rozkazujemy i egzekwujemy. Wynika to z punktu pierwszego, bo odkąd to pająk z muchą dyskutują o interesach? Wszelkie kompromisy traktujemy jak osobistą porażkę, a najmniejsze ustępstwa na rzecz dzieci niemal jak klęskę życiową. Dlatego niejeden polski (tak, tak - to nasza cecha narodowa) dom przypomina poligon, na którym sierżant ćwiczy musztrę z rekrutami. Zewsząd brzmią krótkie komendy: - Koniec tematu! Marsz do łóżka! Naczynia do zlewu rrraz! Powrót o siódmej i ani minuty później! Zakaz wychodzenia z domu! Szlaban na komputer! Fora ze dwora! - Absolutna dominacja podszyta terrorem. Tak najłatwiej i najszybciej. Tak nas traktowano, tak my postępujemy. Czym skorupka za młodu nasiąknie... Ale nieubłaganie zbliża się chwila, kiedy z ust dziecka wyższego od nas o głowę padnie: - No, a co mi właściwie możesz zrobić, jak nie posłucham?Ekstremalne przypadki, dotyczące wymierzania dzieciom kar fizycznych, zawsze kończą się jednakowo - kompletną porażką rodzica. Dobrze, jeśli wyrażoną jedynie odepchnięciem karzącej ręki... 

3. Nie wychowujemy, tylko tresujemy. Tak, tak, bo wychowanie polega przede wszystkim na dawaniu przykładu, a nie krótkich zdawkowych poleceń. - Siedź prosto! Nie rozmawiaj z pełną buzią! Umyj zęby! Wytrzyj nogi! Włóż czapkę i szalik! Powiedz: dzień dobry! - powtarzamy codziennie do znudzenia, wierząc głęboko  w swoją misję dziejową. A nasze mądre i spostrzegawcze dzieciaki, zamiast wyrobić w sobie odruch psa Pawłowa, cierpliwie czekają na dzień, kiedy dorosną i będą mogły wreszcie nie zdejmować w domu butów - tak jak tatuś, albo nie nosić zimą czapki - tak jak mamusia, a może nawet nie myć zębów po każdym posiłku - tak jak oboje rodziców. Nie łudźmy się, dzieci to nie psy - one nie będą nas ślepo słuchać, tylko wypatrzą każdą niekonsekwencję i powielą każdą naszą niedoskonałość, w przekonaniu, że to wyczekiwany przywilej dorosłości. Czym skorupka za młodu nasiąknie...

4. Dajemy dzieciom sprzeczne komunikaty. Czyli nasze słowa są antytezą naszych myśli i czynów. - Powinnaś się odżywiać mniej kalorycznie! - strofujemy nazbyt puszystą córkę, przywożąc z marketu kolejne palety majonezu, żółtego sera, masła, czekolady i cukierków, albo piekąc następne pyszne ciasto i doprawiając zupę gęstą śmietaną. - Jak śmiałeś tak się odezwać do nauczyciela! - karcimy syna, zapominając, że wczoraj sami przy nim określiliśmy matematyka mianem "tego sadystycznego idioty, którego trzeba wywalić z pracy". - Ruszyłbyś tyłek sprzed komputera i wyszedł na świeże powietrze! Ruch to zdrowie! - proponujemy elegancko gnuśnemu potomkowi, podczas gdy nasz ukochany współmałżonek rozparty w fotelu wypala właśnie drugą paczkę marlboro, przerzucając kanały w telewizji w poszukiwaniu meczu siatkówki.
    Cóż, familie jeżdżące wspólnie na długie wycieczki rowerowe czy uprawiające górskie wspinaczki, od najmłodszych lat przyzwyczajały swoje potomstwo do czerpania radości z wysiłku fizycznego. Rodziny naprawdę dbające o zdrowe żywienie, choćby tylko jednego z domowników, solidarnie wykluczają z jadłospisu produkty zakazane, nie stosując sadystycznej segregacji potraw na: tłuste dla tatusia, słodkie dla mamusi, a dla ciebie perz i otręby. Okazjonalne zrywy podyktowane aktualną modą na zdrowe życie albo kryzysem wieku średniego nie zastąpią wieloletniej domowej tradycji. Czym skorupka za młodu nasiąknie...

5. Nie mówimy wprost, tylko ukrywamy swoje prawdziwe uczucia.  Odkrycie własnej słabości jest dla nas bowiem równoznaczne z utratą autorytetu. Zamiast więc zdobyć się na szczerość i powiedzieć: - Po prostu martwię się, że coś ci się stanie - mówimy: - A co to za idiotyczne pomysły przychodzą ci do głowy! - Zwyczajną, jakże zresztą sympatyczną, zazdrość o względy własnego dorastającego potomka przykrywamy szorstkim: - Jak ci tak dobrze u kolegów, to może w ogóle wyprowadź się z domu. - Przykro nam, że dziecko cierpi, poniósłszy klęskę na egzaminie, ale zamiast okazać serdeczne współczucie, wolimy stwierdzić z satysfakcją: - A nie mówiłem? Dobrze ci tak. Trzeba było się uczyć! - Nawet dumę z osiągnięć dziecka zawsze przekreślamy jakimś "ale" - toż to takie polskie: zdolny ale leniwy, wysportowany ale nieuk, inteligentny ale pyskaty, świetny matematyk, ale nie lubi czytać. Właściwie tylko gniew i pogardę potrafimy okazać bez osłonek. Resztę emocji starannie skrywamy, zwłaszcza żal, rozczarowanie, smutek, niepokój, radość, a potem dziwimy się, że nasze dzieci są takie nieczułe i wszystko spływa po nich jak woda po gęsi. Ale zimny wychów kształtuje z pozoru zimnych ludzi, którzy, być może, potrafią płakać tylko w poduszkę. Czym skorupka za młodu nasiąknie...

6. Nierówno traktujemy dzieci różnej płci. W wielu rodzinach w wieku dojrzewania synowi, nawet młodszemu, przyznaje się znacznie więcej swobód niż jego starszej siostrze. (Sytuacje odwrotne są tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę.) Dawniej tłumaczyły to względy obyczajowe, dziś nie mają one większego znaczenia, więc skąd te różnice? Przez całe życie ciągniemy bagaż naszych własnych doświadczeń i nie potrafimy się wyzwolić od nawyków, nawet złych. Problem gender nie istnieje? To do kogo mamy większe pretensje, że bałagan i nie pozmywane, a komu bez słowa skargi pierzemy, suszymy a nawet prasujemy sterty ubrań, jakby mu obie rączki urwało? Które z naszych dzieci dysponuje własnym pojazdem, a które jest zdane na łaskę i niełaskę okazyjnych kierowców? Kogo łatwiej rozgrzeszamy z karygodnych występków, a komu z trudem przyznajemy prawo do najmniejszych nawet potknięć? Z czyich sukcesów jesteśmy bardziej dumni, pomimo że towarzyszą im liczne wpadki, a czyje niedoskonałości są w stanie przyćmić nawet najbardziej spektakularne sukcesy? Komu dajemy swobodę wyboru drogi życiowej, a czyjego szczęścia upatrujemy wyłącznie w zamążpójściu? I wreszcie: jak my sami, rodzice, dzielimy między siebie swoje prawa i obowiązki? Jaki model rodziny prezentujemy: patriarchat, matriarchat czy partnerstwo? Może mama jest kurą domową albo wiecznie zajętą bizneswoman? Może tata to kanapowy szowinista albo egocentryk skoncentrowany tylko na swojej pasji?  To ma niewiarygodny wpływ na decyzje naszych dzieci. Może córka odrzuca wizję swojej przyszłości jako układnej żony z chochlą i ścierką w spracowanych dłoniach? Może syn będzie omijał szerokim łukiem wszelkie ewentualne partnerki, których ambicja sięga wyżej deski do prasowania? Czym skorupka za młodu nasiąknie...

7. Oczekujemy od dorastających i dorosłych dzieci pełnej gotowości do realizowania naszych zamierzeń. Dotyczy to zwłaszcza dzieci, które ciągle mieszkają "w NASZYM domu". Przecież skoro nadal są od nas zależne, ich własne plany powinny zostać podporządkowane domowemu reżimowi. Jeśli młodzi się buntują, dajemy im jasno do zrozumienia, jak są niewdzięczni, samolubni i pozbawieni sumienia, sami katując się przekonaniem, że mamy po prostu złe dzieci.  - Jak to, umówiłaś się, kiedy ja będę zaprawiać ogórki? Dobrze, proszę bardzo, ależ baw się, w końcu na co ja liczyłam - cedzimy ze zjadliwą ironią. Wprawdzie córka kiedyś wspominała, że w piątek wybiera się na kręgle, a ogórki nie zepsują się do soboty, ale niech wie! - Znowu nie ma cię w domu, a ja przywiozłam dwie siaty zakupów. Nie, nie mogę ich zostawić w bagażniku! Trudno, może mój kręgosłup się nie rozsypie - telefonicznie wpędzamy nieobecnego syna w poczucie winy i taszczymy ciężary na trzecie piętro, wściekli, rozżaleni oraz całkowicie niepomni faktu, że zakupy były nieplanowane, bo ot, tak, wpadliśmy na chwilę do Lidla tylko po dżem jagodowy.
   To prosta konsekwencja braku rozmów przy wspólnym stole, nie tych o d... Maryni, ale ważnych i konkretnych, dotyczących między innymi ustalenia bliższych i dalszych zamierzeń wszystkich domowników. Nikt nie musi się dla nikogo poświęcać, nie trzeba ustalać żadnej hierarchii, wystarczy się tylko dopasować do innych. Tak uczymy się wszyscy współpracy i szacunku. Czym skorupka za młodu nasiąknie...

8. Robimy z igły widły, nie dostrzegając wagi spraw naprawdę istotnych. Do jakiego stopnia potrafimy zatruć życie sobie i innym kwestiami chociażby porządku i dyscypliny? O, nie ma takich granic! Plecak rzucony na kanapę, krzywo postawione buty, nieumyta wanna, okruchy na stole, półgodzinne spóźnienie - bywa, że to wszystko urasta do rozmiarów kosmicznej katastrofy, a podniesione głosy "wychowujących" rodziców słychać na całym osiedlu. Tymczasem szczęśliwa przyszłość naszych dzieci w najmniejszej nawet mierze nie zależy od tego, czy dziś pamiętają  o wycieraniu butów i układaniu ubrań w kostkę. Natomiast zależy niewątpliwie od zasobu ich wiedzy oraz dobrej kondycji psychofizycznej. I na tym się skupmy. Nie traćmy energii na sprawy błahe, bo jeśli zużyjemy ją na wielodniowe wypominanie  brudnego garnka pozostawionego w zlewie, zabraknie nam siły na to, żeby przeciwstawić się naprawdę ostro zachowaniom ryzykownym, takim jak chociażby młodzieńcze popalanie papierosów, które wkrótce przerodzi się w zaawansowany nikotynizm i zakończy rakiem płuc a w konsekwencji niewyobrażalną tragedią. Przyzwyczajmy nasze dzieci do regularnych badań lekarskich oraz wizyt u psychologa - nie będzie problemu, kiedy naprawdę stanie się to potrzebne. Pomagajmy im w poszerzaniu horyzontów - dodatkowe kursy, korepetycje, wycieczki, rozwijanie wszelkich uzdolnień - to wprawdzie nie podstawowy obowiązek, ale mądre decyzje przewidujących rodziców. Pamiętajmy o efektywnym wypoczynku - nasze dzieci często są przemęczone, bo wyczerpujący okres ich dojrzewania przypada na czas największej aktywności umysłowej i największych wymagań, jakie im stawiamy. Profilaktycznie już we wczesnym dzieciństwie zadbajmy też o wygląd potomstwa: cerę, włosy, zęby, wagę -  przyszła pewność siebie człowieka w dużej mierze zależy od wyglądu, a wygląd od genów i uwarunkowań środowiskowych, czyli naszego osobistego wkładu. Pokazujmy dobre wzorce zawczasu, bo zapobieganie jest dużo skuteczniejsze niż leczenie. Czym skorupka za młodu nasiąknie...I nie usprawiedliwiajmy się, faktem, że nasi rodzice w ogóle się nie starali, a my i tak wyrośliśmy na ludzi. Może po prostu mieliśmy szczęście, a może wcale nie jesteśmy tacy idealni?

9. "Uszczęśliwiamy" dzieci, nie licząc się z ich faktycznymi potrzebami.  Często jest to wynik tego, że nie słuchamy i nie obserwujemy ich wystarczająco uważnie, ale także bywa, że po prostu nie tolerujemy ich wyborów. Na przykład syn bardzo chciał dostać na urodziny przynajmniej 50 zł, które zamierzał dołożyć do zakupu mp-4. Swoje skromne oczekiwania sformułował jasno i rzeczowo. Byliśmy bardziej hojni - kupiliśmy mu skarpetki, słodycze, piękny album do zdjęć, porządny długopis oraz płytę (niestety, już taką miał). Poszło na to grubo ponad 150 zł, a niewdzięczny gówniarz wydaje się rozczarowany... Córka też stroi fochy, a przecież ten różowy sweterek taki ładny. Ona wprawdzie nie znosi różowego, ale w końcu to my wiemy lepiej, w czym jej do twarzy. - Janek uwielbia komputer, to ci z przyjemnością pomoże - obiecujemy beztrosko sąsiadce, zupełnie nie licząc się z faktem, iż formatowanie dysku oraz wgrywanie programów jest zajęciem tyleż żmudnym, co mało fascynującym, a do tego jeszcze nasz małomówny potomek nie czuje się najlepiej w towarzystwie rozgadanej "dzidzi-piernik". - Zaprosiłam ciocię Madzię z córką. Przecież lubisz Kasię. Przynajmniej raz odpoczniesz od tych twoich głupkowatych kumpli - organizujemy synowi licealiście podniecający wieczór z pryszczatą dwunastolatką. - Jedziecie do Zakopanego na super obóz sportowy prowadzony przez ciocię Jadzię - radośnie oznajmiamy dzieciom, choć jeszcze ciągle brzmią nam w uszach ich gorzkie żale, że owa ciocia to ponura służbistka, której skwaszona mina i nadmierne wymagania zepsuły im całe zeszłoroczne wakacje. Dlaczego nie wyglądają na zadowolone? Tyle kasy poszło! Niewdzięczne bachory...
  Obyśmy nie doczekali momentu, kiedy dzieci nas ubezwłasnowolnią i będziemy zdani na ich nieodwołalne decyzje, bo czym skorupka za młodu nasiąknie...

10. Ciężko nam się przyznać do błędu. Czasem zdarza nam się niewłaściwie ocenić sytuację albo przesadzić z reakcją. Albo w emocjach zranić boleśnie, wyzywając dzieci od tłustych krówsk, głąbów matematycznych czy nieudaczników życiowych. Jednak nawet wtedy, gdy ewidentnie czujemy swoją winę, proste słowo "przepraszam" wydaje się najtrudniejsze do wyartykułowania. Prędzej język byśmy sobie odgryźli. Jak to, ja mam przepraszać szczeniaka? Zamiast tego stosujemy różnorodne zamienniki: zagadujemy, żartujemy, klepiemy po plecach, robimy dziecku przyjemne niespodzianki, kupujemy prezenty. Uwierzcie - to nie załatwia sprawy, może co najwyżej wyrobić przekonanie, że wpędzanie rodzica w poczucie winy jest opłacalne. Nasze dziecko chce zwyczajnej sprawiedliwości wyrażającej się we wspólnym kodeksie postępowania wszystkich domowników.  Nie bójmy się przepraszać, a przy okazji wyjaśniać przyczyny swojego postępowania. I, broń Boże, nie ironicznie, lekceważąco, zdawkowo, tylko najpoważniej na świecie. To wspaniała nauka zrozumienia, empatii i bliskości. Czym skorupka za młodu nasiąknie...

11. Nie pozwalamy dziecku wydorośleć. Utrata władzy rodzicielskiej to jeden z najtrudniejszych momentów życia, bo uświadamia nam własne przemijanie. Ale jest nieunikniona i nasza szarpanina z dorosłym dzieckiem nie przyniesie niczego sensownego. Moment otrzymania przez osiemnastolatka dowodu osobistego jest doskonałą okazją, żeby przewartościować relacje w rodzinie i nadać mu status partnera. Jednak często z uporem maniaka realizujemy "metody wychowawcze" zawarte w punktach 1-10, zwłaszcza jeśli z jakichś przyczyn dziecko nadal z nami mieszka.  I mimo, że lat mu nie ubywa, to człowieka zdolnego do podejmowania decyzji prawnych ciągle traktujemy jak małolata: kontrolujemy, zakazujemy, wymagamy, rozliczamy, ingerujemy w decyzje, pokrzykujemy, upokarzamy, stawiamy do kąta - jednocześnie oczekując od niego postaw przypisywanych osobie dorosłej...

     Błędów rodzicielskich jest jeszcze cała pokaźna lista: brak konsekwencji, niedotrzymywanie słowa, manipulacja uczuciami, brak czasu, oschłość, nadopiekuńczość... można wymieniać bez końca. Ale przecież nie popełnia błędów tylko ten, kto nic nie robi.

***

    Mój artykuł ogranicza się do błędów wychowawczych rodziców, bo to oni ponoszą wyłączną odpowiedzialność za to, jakie nawyki i wartości wpoili swoim dzieciom. Jednak dorosłe dzieci stają się współodpowiedzialne za swoje relacje ze światem, w tym z rodzicami, gdyż, nawet mimo niedobrych doświadczeń, posiadły już pewną wiedzę, mądrość życiową i umiejętność panowania nad emocjami - przecież poza domem funkcjonują naprawdę nieźle. One również popełniają niemało błędów, jakże dla nas bolesnych. Dlaczego więc skupiam się na winach rodziców? Bo wierzę głęboko, że póki życia wystarczy,  można zmienić coś na lepsze, a wszelkie zmiany zawsze należy zaczynać od siebie ...