Szukaj na tym blogu

wtorek, 7 stycznia 2014

Śpiewać każdy może...


      "Śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej..." - to hasło z przymrużeniem oka głosił kiedyś w popularnej piosence Jerzy Stuhr. Może, ale czy na pewno powinien? 
    W tym roku mija siedemdziesiąt lat od śmierci pewnej Amerykanki, Florence Foster Jenkins (1868-1944), która jeszcze za życia zyskała sławę jako najgorsza śpiewaczka świata. 
      Kobieta ta od dzieciństwa wzrastała w absolutnie bezzasadnym przekonaniu, że dobry Bóg obdarzył ją słuchem absolutnym oraz przecudnej barwy sopranem koloraturowym. Tak obficie wyposażona, czuła się wręcz w obowiązku uszczęśliwiać innych swoim talentem. Ale rodzice nie wyrazili zgody ani na naukę śpiewu, ani tym bardziej na występy. Cóż, z pewnością mieli rację. Jednak nie mogli żyć wiecznie, a kiedy odeszli z tego świata, zostawili jedynaczce znaczny majątek. Przeszkody zniknęły i nasza diva ochoczo rozpoczęła karierę sceniczną, dając publiczne recitale dla kilkusetosobowej widowni. Pierwszy z nich odbył się w 1912 roku, więc zadebiutowała późno, w wieku 44 lat, ale za to nie zaprzestała działalności scenicznej aż do śmierci. Śpiewała ponad trzydzieści lat, a publiczność... waliła drzwiami i oknami, żeby na własne uszy usłyszeć dźwięki, od których mogły rozboleć nawet sztuczne zęby. Bo nie da się ukryć, że arie wykonywane przez Florence najbardziej przypominały wycie kotów w rui. Kobieta nie potrafiła czysto zaśpiewać ani jednej nuty, a do tego bez przerwy gubiła rytm. Jej akompaniatorzy jeden po drugim uciekali z krzykiem, mimo tego, że byli nieźle opłacani. Swoje występy śpiewaczka wzbogacała też niebanalną choreografią, że o kostiumach nawet nie wspomnę, bo artystów w dziwacznych przebraniach i dzisiaj jest po kokardę. 
    Ukoronowaniem a jednocześnie zakończeniem (w miesiąc później umarła) kariery Florence Foster Jenkins był występ w jednej z najbardziej prestiżowych sal koncertowych świata - słynnej nowojorskiej Carnegie Hall. Doszło do niego na wyraźne życzenie rzeszy fanów, którzy nijak nie mogli się dopchać na recitale bardziej kameralne, w dodatku odbywające się zaledwie kilka razy w roku. Widownia Carnegie Hall liczyła 3000 miejsc, ale i tak okazała się za mała. Wszystkie bilety wyprzedano na wiele tygodni przed  występem, zabrakło ich dla blisko 2000 osób. 
    Dziś wymiernym śladem działalności pani Jenkins jest płyta z dziewięcioma ariami, która pozwala współczesnym podziwiać skalę głosu i głębię talentu artystki. Nagrała ją w wieku 73 lat. To się nazywa wola życia i działania!
     Po latach zapomnienia śpiewaczka odzyskała też należną popularność za sprawą sztuki Petera Quiltera "Boska!" (2005) opisującej ostatnie lata życia divy.

     Na czym polega fenomen najgorszej sopranistki świata? Skąd takie obłędne zainteresowanie totalnym beztalenciem? Czy jej fantastyczna popularność to tylko efekt ludzkiego okrucieństwa, naszej przemożnej chęci naigrawania się ze słabszych, głupszych, gorszych?   
     Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta ani jednoznaczna. Stosując dzisiejsze kryteria, niewątpliwie można Florence nazwać gwiazdą, i to bynajmniej nie jednego sezonu. Przez wiele lat przyciągała tysiące ludzi,  którzy kotłowali się w kolejkach i płacili za bilety, żeby tylko ją zobaczyć. Ale opinie o jej występach były zaskakująco różne. I w tym tkwi chyba istota zagadnienia.
      Florence Foster Jenkins miała dość pieniędzy, żeby robić to, co chciała. A chciała śpiewać. I mogła! Nie do lustra - dla innych. Wynajmowała kolejne sale koncertowe i zapraszała coraz to szersze grono znajomych. Mistrzyni marketingu. Współcześni menadżerowie mogliby się od niej uczyć. Do muzyki podchodziła z pasją, zaangażowaniem i taką ogromną radością, że zamykała usta nawet najsroższym krytykom. Podczas jej występu ludzie zwijali się ze śmiechu, tłukli głową w ściany,  a ona brała to za przejaw zachwytu i uwielbienia, bo na koniec otrzymywała huczne owacje i kosze kwiatów. Skąd niby miała wiedzieć, że jest inaczej? Skoro tylko nieliczni byli w stanie powiedzieć divie w oczy, że jej występy to żenada, mogła ich rzeczywiście uznać za pojedynczych zawistnych konkurentów.
      Nawet najbardziej zajadli recenzenci muzyczni mocno tonowali swoje pisemne opinie. Może litowali się nad starą kobietą i jej złudzeniami, może wzruszała ich determinacja i dziecięca nieporadność  w dążeniu do celu, może w głębi ducha szanowali jej ogromną nieodwzajemnioną miłość do sztuki. Faktem jest, że pisali bardzo oględnie:

"Pierwsza dama opadającej skali."
"Wszyscy mieli miły wieczór." 
"Madame Jenkins śpiewała, nie przejmując się intencjami kompozytorów."
"Tylko pani Jenkins do perfekcji opanowała sztukę upiększenia pieśni poprzez improwizowanie o ćwierć tonu poniżej lub powyżej oryginalnej melodii."
"(Madame Jenkins) cały czas zachowywała się jak śpiewaczka, która wykonuje swoje zadanie najlepiej, jak potrafi."
"Była niezmiernie szczęśliwa w tym, co robiła. Szkoda, że niewielu artystów czuje to samo."

    Dla ciekawskich - poniżej próba możliwości wokalnych madame Florence Foster Jenkins. To aria "Królowej Nocy" z opery Mozarta "Czarodziejski flet", będąca karkołomnym zadaniem nawet dla najlepszych śpiewaczek. Madame Jenkins lubiła jednakże trudne wyzwania...

Amatorska wersja madame Jenkins

A tu wykonanie profesjonalne - na przetkanie uszu...

I jeszcze coś naprawdę zabawnego :-)

     Niestety, występ w Carnegie Hall był wydarzeniem tak ważkim, że nie dało się już potraktować go z przymrużeniem oka. Posypały się miażdżące recenzje. Mówi się, że śpiewaczce pękło serce, bo wreszcie zrozumiała, że ludzie nie widzą w niej artystki tylko błazna. Ja jednak mam nadzieję, że umarła szczęśliwa, otoczona bliskimi, spełniona, w przekonaniu dobrze wypełnionej misji. Bo uważam, że śpiewać każdy nie tylko może, ale wręcz powinien, jeżeli tylko da mu to chociaż cień zadowolenia. Na pewno znajdzie swoich fanów. A inni nie muszą przecież słuchać...