Kim ja, do cholery, byłam w moim
poprzednim wcieleniu? Wilkiem, borsukiem, dzikiem, wiewiórką, może jeżem? A
może dosięgła mnie klątwa druidów?
Naprawdę szczęśliwa i spełniona czuję
się dopiero po wejściu do lasu. Nie o każdej porze roku, uściślijmy. Późnolistopadowy
las w kolorze, zapachu i dotyku
przypominający starą zużytą szmatę nie stanowi obiektu pożądania żadnego
normalnego człowieka, a ja wydaję się być z grubsza normalna. Obsypane śniegiem
świerki porażają mnie wprawdzie swoim surowym majestatem, ale wolę je oglądać z
okien pociągu lub wygodnego siedzenia sań ciągnących kulig. Wiosenna szatka lasu w swojej mizernej krasie
też mnie szczególnie nie pociąga, co najwyżej budzi nadzieję na rychłe
nadejście lata. I wtedy właśnie czuję
ten zew.
 |
Las w okolicach Lubiatowa |
Letnio-jesienny las, tak mniej więcej od połowy czerwca
do połowy października, ma dla mnie nieprzeparty urok, któremu nie jestem w
stanie się oprzeć. Kiedy z jakiejś przyczyny jest dla mnie nieosiągalny, śni mi
się po nocach. Rozmyślam o nim bezustannie, jak o kochanku, który musiał wyjechać
gdzieś daleko. Tęsknię, przywołuję w pamięci znane miejsca, oglądam zdjęcia,
przypominam zapachy. Gdy tylko znajduję
się w jego zasięgu, wszystko inne przestaje
się liczyć. Odpływają w dal problemy dnia codziennego, jakieś niezałatwione
sprawy, jakieś dręczące obsesje. Czas przestaje płynąć. Niespiesznie
przemierzam dziesiątki kilometrów, nie czując zmęczenia, głodu ani pragnienia.
Zbaczam z twardej udeptanej drogi
i
zapadam się po kostki w miękki zielony mech,
zanurzam w wysokie do szyi paprocie. Kleszcze? Po każdej takiej wędrówce
wyciągam ich co najmniej pięć i jak dotąd żaden nie zrobił mi krzywdy. Może
czują swojaka? Suche gałązki trzeszczą pod stopami i drapią moje łydki, czasem
nawet do krwi. Będzie wyraźna szrama widoczna pod pończochą, ale to teraz
nieważne. Wspinam się na zbocza, pokonuję głębokie wąwozy, przeskakuję
strumienie. Powoli robi się szaro, nadciąga letni zmierzch, ale jeszcze
koniecznie muszę zobaczyć, co jest za tą górką, więc idę tam wbrew wszelkiemu
rozsądkowi. Budzi się we mnie jakiś zwierzęcy instynkt, który daje mi
świadomość kierunku, w jakim się poruszam. Nie zabłądzę, mój wewnętrzny kompas
bezbłędnie wskazuje miejsce, od którego zaczęłam swoja wędrówkę. Nie muszę
szukać drogi. Idę na przełaj, kierując się wzmocnionymi nagle zmysłami wzroku,
słuchu i węchu. Wychodzę na szosę.
Słońce
właśnie zapada za horyzont. Wlokę się do miejsca noclegu, dopiero teraz czując
w nogach przemierzone kilometry. Czasem niosę jakieś grzyby, częściej spokój,
ukojenie i kilogramy endorfin neutralizujących zmęczenie i wzmagających
poczucie szczęścia.
 |
Borowik-bliźniak z lasu w okolicach Lubiatowa |
Większość ludzi chodzi do lasu „po
grzyby”. Wpadają tam jak po ogień: „Eee, tu nic nie ma, idziemy dalej!”. Muszą
zebrać szybko i dużo. Jak przy promocji w hipermarkecie. Mnie najbardziej cieszą niespodziewane
prezenty otrzymane od natury. Kompletne bezgrzybie, a tu nagle pojawia się stok rozjarzony
pomarańczowymi miseczkami dorodnych kurek!
Długa wędrówka bez celu uwieńczona znalezieniem rodzinki wonnych, twardych,
grubaśnych podgrzybków. Intuicyjnie wybrany skrót przez polankę i w połowie
drogi piękny jak malowanie borowik z brunatnym zamszowym łebkiem. To radość
nieporównywalna z żadną inną, pozbawiona elementu rywalizacji i zazdrości tak
charakterystycznego dla zdeklarowanych grzybiarzy.
 |
Lubiatowski strumień |
W zasadzie kocham każdy las, ale szczególnym
uczuciem darzę tych kilka bardzo dobrze znanych, zaprzyjaźnionych, rzec by można –
oswojonych.
Moja największa miłość to
piękny urozmaicony las porastający nadmorskie wydmy w okolicach Lubiatowa. Każdy jego zakątek ma
swoją nazwę: Warszawskie Górki, Podgrzybkowa Dolinka, Po Obozie, Mroczna
Puszcza, Kurkowa Wysepka, Poryte, Dzikowe Pole, Polana Dębowa, Szkółka.
Przyjeżdżam tu regularnie co roku przynajmniej na tydzień, a bywa, że na kilka
tygodni. Chodzę po wiadomych trasach, rozszerzając zasięg wędrówek po kres
swoich sił. Czasem taszczę rower, który w samym gąszczu jest sporym balastem,
ale za to pozwala mi szybciej pokonywać przestrzenie „międzylesia”, a przez to
odwiedzić więcej miejsc naraz. A jest co odwiedzać! Rozmaitość krajobrazu zadziwia mnie niezmiennie i nie potrafię odpowiedzieć, który zakątek wydaje mi się najbardziej urokliwy: czy oślepiająco białe wydmy, czy leśne kotliny z wysoką do kolan trawą, czy twarde, pachnące igliwiem pagórki, czy może płaskie rozległe połacie jagodowych krzewinek, a może brzozowe zagajniki, drewniany mostek nad strumieniem albo kwitnące wrzosowiska przybrane czerwonymi koralami borówek... A jeszcze dochodzi brzeg morza ubity w drobne faliste prążki i czysty ciepły piasek na plaży. I zarośnięte pachnącym zielem rowy, gdzie chowają się dorodne, różowe rydze. Osiołkowi w żłoby dano!
 |
E.T./Matka Boska w okolicach Przebrna |
Drugi oswojony las jest na Mierzei w
okolicach Krynicy Morskiej. Stoi w nim mały domek, który kilka razy w roku
zamienia się w bazę dla biesiadnych spotykań w gronie przyjaciół. Żelaznym punktem każdej takiej imprezy jest spacer przez las
nad morze, odbywany dwa razy dziennie: rano i wieczorem, bez względu na porę
roku i pogodę. Jeśli akurat jest jesień, oczywiście gromadnie chodzimy na
grzyby. Ja „gubię się” po pierwszych
stu metrach, bo na ogół nie potrafię i nie chcę dotrzymać tempa pozostałym. Lubię
być w lesie sama, bo tylko wtedy właściwie odbieram niepowtarzalną atmosferę
tego miejsca.
Niesamowite głębokie jary
wyścielone słodko pachnącymi liśćmi dębu, gdzie szczęściarz może znaleźć całe
kolonie prawdziwków. Albo wiatrołomy z ogromnymi rosochatymi korzeniami
sterczącymi na wszystkie strony, przypominające jakieś przedpotopowe
stwory.
Strome urwiste zbocza, po
których bez wysiłku wspinają się sarny, czmychając w popłochu przy najlżejszym
szmerze. Drzewo, którego pień z wypukłymi naroślami na korze przypomina do
złudzenia
twarz filmowego kosmity E.T.,
choć jeden z przyjaciół nazwał go żartobliwie Matką Boską, bo to Polska
właśnie...
Stok przy uczęszczanej drodze
gruntowej, gdzie po raz pierwszy i jak dotąd jedyny doznałam uczucia żądzy i
chciwości na widok kolonii młodziutkich miodówek rozsypanych blisko siebie na
przestrzeni kilku metrów. Zebrałam ich wtedy we własną chustkę dokładnie
sto dwadzieścia siedem, wszystkie wielkości
kasztana, zdrowe, twarde, piękne.
 |
Bartoszylas - widok ze skarpy na jezioro |
Trzeci oswojony las znajduje się na
Kaszubach, niedaleko Starej Kiszewy. Wpadam tam raz, dwa razy w roku, przeważnie
jesienią, zaproszona przez przyjaciół na grzyby. W okolicy znajdują się
trzy malownicze jeziorka, które stanowią znakomite punkty orientacyjne dla zabłąkanych
turystów. Wyznaczają one trasy: „wokół jeziora”, „wzdłuż jeziora” i „między
jeziorami”. Moja ulubiona trasa wiedzie brzegiem największego z jezior
z wypadami w bok do znajomych zagajników, na grzybne polanki, stoki i
górki.
Uwielbiam stanąć na wysokiej skarpie
i zapatrzyć się w przeciwny brzeg, gdzie jaśnieją płomienne korony
październikowych brzóz podwojone odbiciem w ciemnej, gładkiej wodzie. Barwy tego
widoku są tak nasycone, ostre, kontrastowe, nieprawdopodobne, że przeniesione
na płótno stworzyłyby kicz. Ale natura rządzi się innymi prawami niż sztuka.
Skarpa jest siedliskiem kozaków czerwonych,
które zrywam zawsze z wielką rozterką, bo najładniej wyglądają w naturze,
gorzej w koszyku a przerobione na pokarm całkowicie tracą swoją urodę.
 |
Wysyp podgrzybków (Autor: Teresa167) |
Czwarty to fragment Borów Tucholskich
między Wdą a rozwidleniem dróg prowadzących
do jedynej w okolicy osady. Cudowne miejsce dla grzybiarzy-wyczynowców,
w okresie wysypu wystarczy iść przed siebie
brzegiem drogi, najlepiej nie prostując grzbietu. I trzeba mieć ze sobą
przynajmniej dwa wiadra oraz zapasową reklamówkę w kieszeni. To las, w którym dwukrotnie
się zgubiłam, gdyż moja niezawodna intuicja umilkła, zagłuszona przez niezłomną postawę
towarzyszącego mi przewodnika. Nie widziałam skąd idziemy, dokąd zmierzamy, co
mijamy, tylko rwałam do przodu, żeby nie stracić go z oczu w obcym terenie.
Tylko raz zwolniłam tempo... i tyle go widziałam. Dobrze, że wymyślono komórki.
Ten las oswoiłam, dopiero kiedy wymogłam na moim partnerze samotną wyprawę na
grzyby. Szłam wolno, rejestrując wszystkimi zmysłami przebytą trasę i czując w
sobie znowu kompas, który wyraźnie wskazywał rzekę, drogę do wsi, przesiekę i kotlinkę
wypełnioną po brzegi
brunatnymi kulkami podgrzybków. Mżył deszczyk - ciepły, miękki, przyjazny – i świeciło
słońce.
Wszystko lśniło w jego
promieniach... I nawet pełne wiadro nie było za ciężkie.
Zapachy lasu. Dlaczego jeszcze nie zamknięto ich w butelki, jak zapachy
kwiatów i traw? Gdyby odebrano mi
pozostałe zmysły, potrafiłabym jedynie węchem określić porę roku i dnia w
lesie. Tam, gdzie rosną grzyby, wszystko jest zdominowane ich charakterystycznym
fetorkiem, ale przy odrobinie wysiłku można wyczuć i inne. Eteryczny aromat
rozgrzanej żywicy, kurzu i mchu wskazuje na upalny sierpniowy dzień. Wyczuwana
węchem miodna słodycz wydobywa się ze zwiędłych jesiennych liści, nasila się w
południe, rano jest ostrzejsza, ale mniej słodka – bardziej błotna. Ale najpiękniej pachnie las po gwałtownej
letniej burzy. To cała gama wyraźnych woni połączonych w jeden cudowny bukiet,
który chciałoby się wciągnąć aż do dna płuc. Jest tam wrzos, borówka, koniczyna, igliwie,
ziemia, wszystko wymieszane z ozonem i deszczówką. Zamknąć to wszystko
szczelnym korkiem i otworzyć w któryś z tych paskudnych listopadowych dni...
Fantastyczny start! Czytam z wielką przyjemnością. Masz niesamowity dar przekazywania i lekkie pióro.
OdpowiedzUsuńDziękuję za dobre słowo :-)
Usuń