Szukaj na tym blogu

czwartek, 12 marca 2015

ROZDZIAŁ III: Gniazdko


– Uff! Zasłużyłam na chwilę przerwy – Martyna zlana potem przysiadła na kuchennym taborecie i zaciągnęła się wonnym carmenem. Słowa te wypowiedziała do siebie, albowiem w mieszkaniu nie było żywej duszy. Właśnie skończyła  prace konserwatorsko-malarskie, a przy starych oknach było co robić. Przypomniały jej się złośliwe dowcipy na temat kobiet, z których każda bez problemu potrafi precyzyjnie pomalować paznokcie obu rąk, a  z prostej  futryny robią stalaktyt ociekający strugami farby olejnej. No cóż, trening czyni mistrza i trzecie malowanie wyszło jej już całkiem fachowo.
       Jak większość mężczyzn na świecie, Maciek oddał duszę swojej pracy zawodowej, poświęcając jej znacznie więcej czasu, niż faktycznie musiał. Drugie tyle zajmowało mu dojeżdżanie, bo aby wyeliminować jakąkolwiek możliwość spóźnienia, zawsze korzystał z autobusu wcześniejszego o co najmniej dwie godziny.  Gdy miał na rano, wychodził z domu o pierwszym brzasku, gdy na noc – wczesnym popołudniem. Szkolenia mające w nieodgadnionej przyszłości zapewnić mu awans oraz liczne zebrania załogi i spotkania z kontrahentami powodowały, że dla rodziny był dostępny dwa – trzy razy w tygodniu.  Nieliczne chwile jej poświęcane uszczuplał dodatkowo ambitnym samokształceniem, bowiem postanowił posiąść biegłą znajomość języka angielskiego  bez pomocy lektora.  Snuł się więc po domu z coraz to nowym podręcznikiem, mozolnie wkuwając słówka i zamęczając wszystkich gości, którzy mogli wyszlifować jego akcent.
      Martyna, zajęta wyściełaniem swojego gniazdka, przestała właściwie odczuwać JAKIEKOLWIEK potrzeby związane z posiadaniem małżonka. Mieszkanie wymagało sporych nakładów, a że większych pieniędzy na horyzoncie jakoś nie było widać, należało użyć własnej wyobraźni i  środków zastępczych.  Wychowana na powieści „Mała księżniczka”, jak jej bohaterka, Sara, której fantazja potrafiła zamienić zapuszczone poddasze w elegancki przytulny buduarek,  znosiła do kwatery przeróżne gadżety mające ją ozdobić i uczynić bardziej funkcjonalną.
        Meble przywiezione z Gdańska nie załatwiały sprawy. Obojętnie czy zestawione razem, czy rozdzielone po wszystkich kątach, miały jedną podstawową cechę – na tej powierzchni nie było ich po prostu widać. Dokupiona na użytek Pawełka wygodna wojskowa polówka nie poprawiła ogólnego wizerunku, tym bardziej, że stała we wnęce i nie rzucała się w oczy.  Mieszkanie nadal wyglądało jak opuszczone w pośpiechu przez poprzednich właścicieli.
Pierwszym zdobycznym meblem stała się staroświecka szafa na książki, którą dyrektor (o nazwisku!!) Jurek wypożyczył im z magazynu zużytych sprzętów. Wyglądała jak z filmów o XIX -wiecznej szkole: ciemnowiśniowa, z mnóstwem półek za oszklonymi drzwiami. W dwa dni później na ogromnym przepastnym strychu, z którego pozwolono im korzystać, znaleźli piękną drewnianą ławkę z podnoszonym pulpitem i otworem na kałamarz. Jakby czekała tam na Pawła, który za miesiąc miał rozpocząć edukację w pierwszej klasie.
        Podłoga z wypaczonych od starości desek, świeżo odmalowana, chwilowo nie potrzebowała żadnego okrycia, a ustawione w każdym możliwym miejscu słoiki z polnymi kwiatami nadawały wnętrzu nieco cepeliowski charakter.
       Ulubionym miejscem Maćka i Martyny stała się jednak kuchnia.  Początkowo wyposażona mniej niż skromnie, miała jednak niepowtarzalny klimat,  ciągnący ich tam wieczorami jak ćmy do lampy. Kiedy otumaniony świeżym powietrzem Paweł usypiał na swojej polówce, oni rozpalali ogień w starej westfalce, stawiali na płycie czajnik i opowiadali o minionym dniu albo po prostu milczeli.  Pod oknem na taniutkiej sosnowej komódce stał dwunastocalowy telewizorek, na stole parowała wonna herbata podawana „po rosyjsku” z konfiturą na talerzyku. Czasem wypijali po lampce koniaku, którego smaku Martyna nie cierpiała, ale przewracała w zachwycie oczami i cmokała językiem z wprawą godną najlepszego kipera, żeby nie wyjść na prowincjuszkę.  Te ciche wieczorne chwile utkwiły w jej pamięci jako najpiękniejsze. Już nigdy i z niczego się tak nie cieszyła, jak z tego zwyczajnego spokoju i trzasku ognia pod starą żeliwną płytą.
       W ciągu dnia czuła się jak na wczasach zorganizowanych w archaicznym, źle wyposażonym ośrodku,  oferującym jedynie dach nad głową oraz piękny krajobraz  i zdrowy klimat.  Brak kanalizacji doskwierał zwłaszcza przy zmywaniu i praniu, nie mówiąc o bardziej przyziemnych potrzebach. Wprawdzie istniała prowizoryczna instalacja doprowadzająca wodę na piętro, ale każdą wykorzystaną kroplę trzeba było osobiście wyekspediować na dół. Pomieszczenie zwane łazienką zaopatrzono w kran wystający z gołej ściany -  i to wszystko. Poprzednim lokatorom nie zależało na luksusie posiadania własnej muszli klozetowej, bowiem mieszkali tu tylko przelotem. Maciek załatwiał grubsze sprawy w pracy, a że  natura lepiej go dostosowała do prymitywnych warunków, urządzał wycieczki do sadu, gdzie dmuchając dymem papierosowym w niebo, zraszał w zadumie gęste zarośla pokrzyw. Martyna trenowała sikanie raz na dobę, bowiem z podwórkowej, śmierdzącej chlorem sławojki korzystała niechętnie po tym, jak przeżyła tam oblężenie stada gęsi. Pewnie wkrótce doszłaby do mistrzowskich wyników, gdyby nie odezwał się w niej instynkt samicy walczącej o własne młode.  Otóż Maciek którejś nocy wyraził oburzenie, że jego siedmioletni syn nie wychodzi tak jak ojciec do sadu, a nawet sprawia wrażenie, jakby się bał nawet samego pomysłu takiej eskapady.
– Zwariowałeś, przecież to małe dziecko! Gdzie o tej porze będzie łaził? Sumienia nie masz? – broniła synka matka.
– Na ciamajdę go chowasz, będzie się zawsze wszystkiego bał, jak teraz się nie przełamie! – grzmiał  doświadczony ojciec.
– A ty co, Piast Kołodziej? – nie ustępowała Martyna. – Dzieciak skończył siedem lat i przechodzi pod twoją opiekę? Zamierzasz go  teraz uczyć męskiego rzemiosła?  Zaczynamy od sikania w pokrzywy na odległość, potem może picie piwa na czas?  I co jeszcze zaproponujesz?  Inicjację?  Facet, mamy XX wiek!
       Płomienna przemowa nie na wiele się zdała. Maciek nie dał się przekonać i osobiście wyprowadził Pawła z domu, wprawdzie tylko pod drzwi, ale zaspanemu dzieciakowi to wystarczyło w zupełności, gdyż tuż za ostatnim schodkiem zaczynała się czarna nicość. Wrócił biegiem, przestraszony, roztrzęsiony, zaryczany. Martyna tego wieczoru nie dyskutowała z mężem, nawet z nim nie spała, poświęcając się w całości robieniu z potomka maminsynka. Nazajutrz pojechała do gminy, gdzie, używając całej posiadanej siły perswazji, wymogła na urzędnikach obietnicę modernizacji instalacji wodociągowej i to w niewiarygodnie krótkim terminie. Obiecanki obiecankami, ale realizacja przedsięwzięcia dokonała się, o dziwo,  w ciągu miesiąca, dzięki niespodziewanemu wstawiennictwu kolegi – redaktora jednej z gdańskich gazet. Kiedyś odwiedził Martynę w jej nowym lokum a następnie, bez porozumienia z nią, przedstawił na piśmie prymitywne warunki życia wiejskiej nauczycielki, szczególną uwagę skupiając na plastycznym opisie drewnianych sławojek z serduszkiem oraz dołów kloacznych zabezpieczonych prowizorycznie pozieleniałymi ze starości deskami. Artykuł ten zatytułował „Pół godziny z Gdańska do XIX wieku”. Dwa dni po ukazaniu się gazety pod szkołę podjechała ciężarówka wyładowana rurami, kolankami, kształtkami, bojlerami, sedesami, zlewami, wannami, kranami i innym hydraulicznym hurtem. Ekipa remontowa działała jak w transie. Po tygodniu woda leciała nie tylko z dołu do góry, ale i z góry na dół !!!   Gdyby wtedy mieli kamerę, z pewnością utrwaliliby dla potomności dzień pierwszego skorzystania z wszystkich dobrodziejstw cywilizacji: wanny, umywalki a  przede wszystkim sedesu.  Kolejne dni Martyna poświęciła głównie pracom domowym przy użyciu ciepłej wody. Zmywanie i pranie ręczne sprawiło jej niewypowiedzianą rozkosz. Sprawdziła się stara mądrość żydowska, że aby było dobrze, musi najpierw być gorzej niż  źle.
       Wkrótce za cywilizacją do mieszkania wkroczył wyższy standard życia. Wykorzystując w ostatnim niemal momencie kredyt dla młodych małżeństw, wzbogacili się o solidny półkotapczan, modny zestaw wypoczynkowy „Trapez”, komplet sosnowych mebli kuchennych oraz pralkę  automatyczną i zwykłą – wirnikową „Franię”, na wypadek awarii tej pierwszej.  Wymienionych zakupów nie dokonali oczywiście jednego dnia – trzeba było odstać  swoje w kolejce, choć na wsi zaopatrzenie było znacznie lepsze a oczekiwanie krótsze niż w mieście.
       Obie pralki pojawiły się w domu niemal równo z nowym lokatorem, Michałem, którego pieluchowe potrzeby były absolutnie priorytetowe.  Na niemowlęcych dupinach królowała wyłącznie tetra i flanela, a białe sztandary powiewające na sznurach dumnie znaczyły podwórka domostw, gdzie pojawił się nowy członek rodziny.  Pieluchy codziennie prano i gotowano w celu dezynfekcji, a gorliwe matki jeszcze je prasowały z obu stron.  I tak około pół roku. Pralka automatyczna była wynalazkiem wszechczasów  szczególnie dla wycieńczonych położnic i ich zagonionych małżonków.   Wsadzało się brudne, wyjmowało czyste i prawie suche, to nic,  że  czasem trochę poszarpane. Kiedy realizował się dwugodzinny program gotowania bielizny, można było przechlapać „kolory”   we „Frani”. Luksusy cywilizacyjne, jakich dziś nie sposób zrozumieć!
       Jednak państwo zadbało, żeby dobrobyt nie przewrócił im w głowie, bowiem wkrótce otrzymali pismo, iż mają „na ten tychmiast” spłacić cały kredyt, gdyż w jego ramach nabyli DWIE pralki, zatem jedną z nich z pewnością w celach spekulacyjnych. Kiedy Maciek otworzył kopertę i przeczytał treść oskarżenia, omal go szlag nie trafił. Zwykle opanowany i przestrzegający form, krzywiący się z niesmakiem, jeśli bardziej spontanicznej Martynie wyrwała się czasem jakaś niestosowność, teraz aż kipiał z emocji:
– Porąbało ich?  Czym ja niby będę spekulował, jedną pralką wirnikową? Pieprzeni biurokraci! Dupy im do krzeseł przyrosły i prawdziwego świata nie widzą. Nie przychodzi do głowy jednemu z drugim, że  jak kupiłem, to widocznie potrzebuję! Pralka automatyczna i wirnikowa to dla nich ten sam sprzęt! Chwała Bogu, że jeszcze balii z tarą nie kupiłem, bo z pierdla bym nie wyszedł!
       Przyczyna kupienia drugiej pralki była prozaiczna do bólu, choć regulamin preferencyjnego kredytu najwidoczniej jej nie przewidział. Jednym z minusów mieszkania na wsi były częste przerwy w dopływie prądu, co z kolei powodowało liczne awarie elektrycznej pompy wodociągowej.  Gdy tylko gasło światło, mieszkańcy Markowa rzucali się do kranów i napełniali wodą wszelkie możliwe zbiorniki, bo zachodziło realne  prawdopodobieństwo posuchy przez dwa – trzy następne dni. Jeżeli tak się stało,  korzystanie z pralki automatycznej było znacznie utrudnione, a kto nigdy nie próbował napełniać jej pięciolitrowym garnkiem, ten nie ma pojęcia o czym mowa.
– Co teraz zrobimy? – Martyna z ufnością zwróciła się do męża, niezłomnie wierząc w jego możliwości.
– Pojęcia nie mam. Zobacz, napisali, że mamy natychmiast oddać cały kredyt, to znaczy, że nam nie umorzą połowy. Skąd ja wezmę tyle kasy? Cholera, że cię podkusiło na tę „Franię”!
       Pomysł wprawdzie był autorstwa obojga, ale w sytuacji krytycznej znalezienie kozła ofiarnego nieco studziło emocje i przywracało zdrowy rozsądek, co teraz było najważniejsze, więc Martyna nie oponowała. Nieszczęsny kredytobiorca medytował dłuższą chwilę i wreszcie powiedział:
– Wytoczymy im wojnę na pisma!
       Elokwencja polonistki, rozsądek magistra ekonomii oraz fachowa pomoc radcy prawnego stworzyły dzieło epistolografii tak wielkiego kalibru, że komunistyczni biurokraci skapitulowali, zabierając tylko jako haracz niewykorzystaną resztę pożyczki, na szczęście zostały tylko jakieś grosze, których nie wystarczyłaby nawet na dywanik do przedpokoju.  Zwycięstwo było miażdżące i do dziś zajmuje poczesne miejsce w zbiorze rodzinnych opowieści.
     Przy okazji nabycia szafek kuchennych objawił się niespodziewanie gorący temperament dość flegmatycznej dotąd Martyny. Otóż przywieziono je w przeddzień pierwszej wizyty Przyjaciółki, konkretnie w piątek wieczorem.  Któraż kobieta nie chciałaby się popisać przed gościem, zwłaszcza takim, swoją gospodarnością, gustem i zdolnościami aranżacyjnymi?  Po obejrzeniu mebli i nacieszeniu się ich nowością, funkcjonalnością i eleganckim wyglądem, nie odbiegająca od przytoczonej normy niewiasta zapragnęła natychmiast umieścić je w odpowiednim miejscu, to jest dolne szafki na podłodze, a górne nad nimi, na ścianie. Z pierwszą częścią zadania poradziła sobie sama, nie angażując Maćka i nieco tylko  rysując podłogę. Druga część, niestety,  przerosła jej babskie umiejętności,  więc poprosiła o pomoc męża, który jednakowoż zlekceważył powagę sytuacji, mówiąc, że jutro załatwi od kogoś wiertarkę. Jutro? Jutro przyjeżdża Przyjaciółka i jej zazdrosnym oczom już od progu ma się ukazać całe piękno pomieszczenia, w którym wypiją przywitalną kawę! Czy żaden mężczyzna tego nie rozumie? Maciek w każdym razie nie zrozumiał i uparcie twierdził, że nie ma się po co spieszyć.  Wkrótce jednak zmienił zdania i leciał przez uśpioną wieś po niejakiego Malwę, słynącego na całą okolicę z posiadania wszelkiego sprzętu zmechanizowanego, w tym wiertarki właśnie. Decyzję podjął wskutek widoku żony, która w szale wskoczyła na stół i jednym ciosem zerwanego z nogi drewniaka wbiła w ścianę gruby na palec hak, a on wszedł jak w masło, bowiem cudem jakimś trafił w przerwę między cegłami. Ponadto o zaprawie nie dało się nijak powiedzieć, że była twarda jak beton, gdyż  w jej skład wchodził głównie piasek. Mieszkańcy Markowa opowiadali anegdoty o tym, iluż to okolicznych murarzy nieodpłatnie skorzystało z materiałów przeznaczonych na budowę szkoły. Niemniej jednak ściana nie składała się z samych przerw między cegłami i drugi hak nie dał się już wbić z taką łatwością nawet przy użyciu żelazka. Kawał tynku spadł z hukiem na podłogę, a Martyna zalała się rzewnymi łzami, wyzywając małżonka od bezdusznych, leniwych gnojków. Szafki zawieszono w pół godziny później i już od rana kuchnia stała się obiektem podziwu najpierw sąsiadów, a potem oczekiwanej Przyjaciółki.
       Każdy przeprowadzany w domu remont, każdy nowy sprzęt, każde udogodnienie,  było dla Martyny powodem do radości i dumy. I każda taka sytuacja natychmiast stawała się pretekstem do kolejnego przestawiania obecnych już mebli. Zdezorientowanemu początkowo Maćkowi zdarzało się wejść w nocy do szafy albo szukać gaci w biblioteczce, ale wkrótce doszedł do perfekcji w samodzielnym odnajdowaniu potrzebnych mu rzeczy i został przez to jedynym żonatym mężczyzną na świecie wyposażonym w tak niezwykłe  umiejętności.
       Trzeba mu było jedno przyznać – sprzątał, zmywał, wycierał kurze. Jako pedant nienawidził takich oznak nieporządku jak brudna podłoga, rozrzucone zabawki czy pełna popielniczka.  Kwestie poważniejsze, wymagające zdolności manualnych, omijał z daleka i nie dawał się wciągać w żadne dyskusje na ten temat. Nie pomagały ani uszczypliwe uwagi o manualnych kalekach nieumiejących trzymać młotka, ani pełne wiary okrzyki żony, ze przecież jest mężczyzną, więc z definicji musi to potrafić. Wkrótce wszyscy w okolicy wiedzieli, ze Andrzejewski to panisko, co nawet do prostej roboty wynajmuje majstra. Ale że koszt robocizny czegokolwiek oscylował w granicach pół litra czystej, Martyna jakoś sobie radziła.
     Chętnych do wzmiankowanej waluty nie brakowało, chociaż jakość ich usług niejednokrotnie pozostawiała dużo do życzenia. Którejś wiosny na przykład u Andrzejewskich odbywało się wielkie malowanie połączone ze skrobaniem ścian, na których widniało już kilka warstw starej farby.  Martyna w tym czasie wykonywała swoją pracę w szkole na tyle rzetelnie, na ile pozwalały jej natrętne myśli, co też piętro wyżej wyprawiają fachowcy? Na każdej przerwie latała na górę, aby nakryć ich  a to na ćmieniu sportów, a to na śniadaniu, a to na piwku. Ponieważ jednak efekty ich działań remontowych również były widoczne, doszła do wniosku, że postoje w pracy panowie robią po prostu co 45 minut, równo z dzwonkiem szkolnym. Na szczęście zakończenie robót wypadło już po jej  lekcjach, bowiem gdy wpadła do domu po raz ostatni, skonstatowała ze zgrozą, że jeden z robotników zabiera się właśnie do malowania podłogi nieoczyszczonej  z resztek po skrobaniu ścian! No, powiedzmy oczyszczonej z grubsza, gdyż o ile środek można było od biedy  zaakceptować,  to przy listwach prezentował się dumnie wielobarwny plastyczny model Himalajów wysoki na około 5 cm.  Katastrofie udało się zapobiec, choć fachowcy zażądali dodatkowych trzech piw za sprzątanie pomieszczenia.
       Raz w życiu udało się Martynie zaangażować Maćka do tzw. grubszej roboty, czego potem miała gorzko żałować . Nabyła oto kiedyś okazyjnie cztery rolki tapety w efektowną cegiełkę i postanowiła wykleić nią przedpokój, stanowiący jak wiadomo wizytówkę mieszkania. Warto zaznaczyć, że w owych czasach tapeta w cegiełkę stanowiła szczyt elegancji i dobrego smaku.
      Martyna poznała już smak tapetowania, pomagając kilku swoim koleżankom wykonać to bojowe zadanie. Jakoś żaden z ich małżonków nie rwał się do tej roboty, wymawiając się jak nie pilnymi obowiązkami, to prozaicznym bólem głowy. A wyzwania były nie lada jakie. W jednym przypadku chodziło o wielki pokój w starym budownictwie, wysoki na 4,5 metra, a w drugim – o centralnie położony przedpokój w bloku, gdzie powierzchnia ścian była wprawdzie mniejsza niż siedmiorga drzwi prowadzących do różnych pomieszczeń, ale za to wzbogacona licznymi wnękami i wykuszami. Technika tapetowania siłą rzeczy za każdym razem musiała być inna.  Wielkie, prawie pięciometrowe płachty wprawdzie szybko pokrywały ścianę, ale ich przyklejenie graniczyło z cudem i dokonywane było przy pomocy wałka od kanapy tudzież korpusów obu, na szczęście dość hojnie wyposażonych przez naturę, kobitek.  Druga technika wymagała nie tyle sprawności fizycznej i znajomości technik masażu erotycznego, co  benedyktyńskiej cierpliwości w dopasowywaniu do siebie kilkucentymetrowych paseczków, w których dodatkowo musiał się pokrywać wyraźny geometryczny wzór. Układanie mozaiki w łaźni rzymskiej było przy tym wyzwaniu zabawą przedszkolaka.
       Po takiej praktyce Martyna miała święte prawo sądzić, że wytapetowanie własnego standardowego przedpokoju zajmie im czas między obiadem a kolacją. Uruchomiła cały swój wdzięk i urok osobisty, przez tydzień konsekwentnie utwierdzała małżonka w przekonaniu, że jest jej najwspanialszym darem losu i jak psu micha należy mu się estetyczna oprawa. Następnie rozrobiła wiadro kleju, pocięła tapetę na stosowne kawałki, wyniosła meble z pomieszczenia, umyła i zagruntowała ściany. Tuż przed godziną „W” przygotowała też drinki, koreczki, sernik i kawę w termosie.
       Pozytywnie naładowany Maciek wziął się ochoczo do roboty. Wspólne przyklejenie pierwszego paska tapety zakończyło się pełnym sukcesem, co oczywiście natychmiast należało oblać, żeby uniknąć pecha w przyszłości. Ponieważ w międzyczasie zaistniała potrzeba nakarmienia i położenia spać dzieci, a następnego dnia pan domu musiał wstać o świcie, dalsze prace należało odłożyć. Kolejnego wieczoru cała ceremonia powtórzyła się od nowa, z tym, że udało się przykleić aż dwa paski. Na trzeci dzień w kuchni coś zaczęło zalatywać, a fetor z każdą minutą był coraz bardziej nieznośny. Wizja lokalna wykazała, że przyczyną był klej skomponowany na bazie kości zwierzęcych. Trzeba było kupić nowy – kolejny dzień zwłoki. W międzyczasie wyszło na jaw, iż różnica między szerokością ściany w rogu dolnym i górnym wynosi prawie 10 centymetrów, czego nijak nie da się zatuszować, zważywszy na wyraźny prostokątny wzór cegiełek na tapecie. Żmudne wycinanie i dopasowywanie stosownych klinów ostudziło pierwotny zapał Maćka, który utwierdził się w przekonaniu, że efekt i tak nie będzie zadowalający, więc szkoda jakiegokolwiek zachodu. Od czasu do czasu z krzywą miną przytrzymywał jakiś płat tapety albo nawet odrywał się od gazety, aby podać na przykład pędzel i na tym jego udział w remoncie się kończył.
       Po miesiącu Martynie udało się szczęśliwie zakończyć tapetowanie. Do następnego, po kilku latach, zaangażowała chłopa ze wsi, który za zwyczajową połówkę i cztery piwa w trzy godziny uporał się z zadaniem.  No cóż, każdy widocznie jest stworzony do czego innego, więc nie należy się wtrącać w cudze kompetencje. (c.d.n.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz