Kowalska nie jest,
bynajmniej, hipochondryczką, wręcz przeciwnie.
W domowej apteczce trzyma ibuprom, rutinoscorbin i okazjonalnie jakieś
witaminy. Do kwestii medycznych podchodzi jak pies do jeża, a na zwolnieniu
lekarskim była kilka razy w życiu, włączając w to oba porody, zapalenie płuc i
otwarte złamanie nogi. Na widok ludzi łykających garściami tabletki, puka się
znacząco w czoło, w dożywotnich terapiach wietrząc spisek farmaceutów.
Tak się szczęśliwie
złożyło, że dotychczas los oszczędził
jej chorób i cierpień. Ale doczekała w końcu takiego wieku, kiedy coś musi
zaszwankować, bo w tym względzie cudów nie ma. Podobno jak człowiek po
pięćdziesiątce budzi się bez żadnego bólu, to znaczy, że podczas snu przeniósł
się na tamten świat.
Zaczęło się od kręgosłupa.
Po nocnym wypoczynku ból lędźwi nie pozwalał normalnie funkcjonować, trzeba
było przynajmniej kilku godzin na rozruch. Do tego doszły duszności,
objawiające się zwłaszcza podczas ambitnego wciągania na trzecie piętro siat z
zakupami. Trudno i darmo, trzeba
odwiedzić lekarza pierwszego kontaktu.
Okazało się, że bardziej
trudno niż darmo. Dodzwonienie się do przychodni o siódmej rano jest
równoznaczne z wygraniem szóstki w totolotka. Chwilę później już nie rejestrują
telefonicznie. Wstać i doczołgać się do okienka osobiście - niewykonalne, chyba
że w ogóle nie kładłaby się spać. Kiedy wreszcie udało jej się dostać na listę
szczęśliwców, zachorowała pani doktor. W sumie minęły trzy tygodnie...
Pani doktor przepisała
na kręgosłup wielgaśne i bolesne zastrzyki. Dobrze, że trafiła się delikatna i
cierpliwa pielęgniarka o humanitarnym podejściu do pacjenta. Dziesięciodniowa
kuracja powoli zaczęła przynosić skutki. Podreperowana na zdrowiu Kowalska
wykonała szereg zleconych badań. I tu dopiero zaczęła się polka galopka!
Po pierwsze: zmiany przeciążeniowe w kręgosłupie - skierowanie do neurologa. Bezpłatną
audiencję udało się uzyskać zaledwie po trzech tygodniach, bo załatwiła jej to
zaprzyjaźniona rejestratorka. Kowalska poszła na wizytę jedynie z
wrodzonej uprzejmości, bowiem po kuracji zastrzykami właściwie nic już ją nie
bolało. Specjalista nie chciał obejrzeć zdjęcia rtg, przeczytał pobieżnie jego
opis, puknął w kolano i potwierdził: - Jest pani zdrowa. Proszę dbać o siebie.
- Wizyta trwała całe sześć minut. Wyszło siedemnaście sekund na jeden dzień oczekiwania. Może warto było jednak uzbroić się w cierpliwość i poczekać przynajmniej rok?
Po drugie: bardzo silna
alergia o nieznanym źródle i astma oskrzelowa - skierowanie do alergologa i pulmonologa. Pulmonolog przyjmuje wprawdzie codziennie,
ale za gotówkę, na wizytę z Kasy Chorych trzeba czekać średnio trzy miesiące.
Na szczęście ktoś zrezygnował, dlatego Kowalska
załapała się już po dwóch tygodniach ciągłego wydzwaniania. Bogu dzięki, bo okazało się, że z jej astmą
nie ma żartów i musi przyjmować stały lek refundowany. Jeśli chodzi o
alergologa, to wszystkie terminy w tym roku dotyczą wyłącznie wizyt prywatnych,
więc jeśli to jej nie odpowiada, musi po prostu unikać wszelkich (?) alergenów.
Kowalska planuje zatem kupno kosmicznego skafandra, ale z braku wolnych środków
ograniczy się prawdopodobnie do maski przeciwgazowej i codziennych modlitw o deszcz.
Po trzecie: badanie
krwi wykazało nadczynność tarczycy - skierowanie
do endokrynologa. Pani doktor kazała
potraktować sprawę jako bardzo pilną. Kowalska obdzwoniła zatem wszystkie
przychodnie i uzyskała jednoznaczną odpowiedź: TYLKO PRYWATNIE - wizyta od 100
do 170 zł. Na NFOZ będą rejestrować dopiero za cztery lata!!! Jeżeli Kowalska nie zainwestuje w płatne leczenie, dorobi się poważnych kłopotów z sercem, jeżeli z braku kasy nie będzie się zdrowo odżywiać - z żołądkiem. Cóż, zawsze to jakiś wybór...
Po czwarte: wyraźnie
wyczuwalny bolesny guzek na piersi. Na szczęście onkolog przyjmuje bez skierowania. I tu ZONK! Czeka się w długiej kolejce
na podstawowe badania, typu mammografia, USG czy biopsja. Kowalska z dumą
zapłaciła, bo kto bogatemu zabroni, i zbadano ją jeszcze tego samego dnia, a
wyniki dostała do ręki. Poszła na wizytę z gotowcami. Przemiła pani doktor
poinformowała ją, że wszyscy pacjenci dzisiaj to sromotne przypadki, ale z nią
nie jest najgorzej, po czym wypisała skierowanie do chirurga. Na zabiegi
onkologiczne są zapisy RAZ W MIESIĄCU, ale oczywiście za jedyną stówę doktor z przyjemnością obejrzy ci cycek, choćby zaraz.
Z tej medycznej
pielgrzymki Kowalska wyniosła jedną podstawową naukę. W XXI wieku, mimo rozwoju
medycyny, nadal trwa walka o przetrwanie, w której wygrywają najsilniejsi
fizycznie, psychicznie albo ekonomicznie. Dostanie się do lekarza specjalisty
jest obwarowane tyloma utrudnieniami, że ludzie wolą umrzeć niż przechodzić tę
Golgotę. Już z końcem marca wszystkie placówki medyczne wyczerpują roczny limit budżetowy. Przypadki medyczne ocenia się nie jako ciężkie, przewlekłe czy
zagrażające życiu, ale jako opłacalne i nieopłacalne!!! Człowiek został zredukowany do
kosztów swojego leczenia...
Uczeni od dawna wieszczą zmiany klimatu. Pierwsze objawy zaobserwować można właśnie w polskiej
służbie zdrowia. Tu mamy już swoją własną Afrykę: dla zwykłego czarnucha jest etiopska nędza, dla arabskiego
szejka - wszystko, co tylko jest w stanie sfinansować.
Ale przecież Kowalska
niczego nie chce za darmo. Przez całe swoje dorosłe życie sumiennie płaciła
składki za opiekę zdrowotną, prawie
wcale z niej nie korzystając. Ofiarowała WOŚP wszystkie swoje złote pierścionki, czas i
coroczne datki. Prowadzi zdrowy tryb życia, nie narażając państwa na koszty
leczenia skutków alkoholizmu, nikotynizmu, narkomanii czy otyłości z
przeżarcia. Nie rozumie więc, czemu teraz nie dostaje na tacy tego, co jej się
należy jak psu gnat. Uważa, że tacy pacjenci jak ona, powinni być premiowani na starcie do należnych świadczeń, bo jawną niesprawiedliwością jest dla niej na przykład fakt darmowego leczenia pacjentów świadomie i konsekwentnie rujnujących własne zdrowie. Gdyby nie to, może kolejki byłyby mniejsze?
Tę zawiłą sytuację wytłumaczył jej Kowalski. Jego zdaniem w interesie państwa nie leży bynajmniej propagowanie zdrowego stylu życia. To przecież armia czerstwych staruszków naraża ZUS, Kasę Chorych i w ogóle budżet na ogromne i zgoła niepotrzebne wydatki. Jaka jest średnia długość życia? No właśnie. A oni żyją sobie w najlepsze, jeżdżą środkami komunikacji miejskiej za darmo, sumiennie leczą choroby wieku podeszłego, przedłużając w nieskończoność termin odejścia w zaświaty i, otóż to... pobierają emeryturę, jaka by ona nie była. Tymczasem dla rządu ideałem obywatela IV RP jest pięćdziesięciokilkulatek spędzający wolny czas przed telewizorem, koniecznie w obłoku dymu, z piwkiem i paczką chipsów XXL. Jak widać - samowystarczalny i nieźle sytuowany, skoro go stać. Taki z reguły spełnił już obowiązek wobec państwa, czyli wyprodukował potomstwo i wypracował świadczenie dla jakiegoś emeryta, o własnym zasiłku pogrzebowym nie wspominając. Swojej emerytury raczej nie dożyje, bo wkrótce dopadnie go wylew, zawał albo rak płuc. Murzyn zrobił swoje...
smutne to ale prawdziwe-doczekalismy takich czasow,ale jak sie czlowiek rozejrzy,poczyta i popyta-moze dobrego znachora znajdzie to pociagenie jeszcze troche...
OdpowiedzUsuńwlasciwie to kasa chorych powinna sie nazywac kasa zdrowych