Dorota wróciła z wycieczki kompletnie
wypompowana. Wlokła się do domu, czując, jak jej ciało właśnie dzieli się
wzdłuż linii pępka na dwa
niezależne kawałki. Kompletnie nie rejestrowała faktu poruszania
nogami, które jakimś cudem zachowały pamięć drogi i niosły ją prosto do domu. Za
to korpus zachował zdumiewającą aktywność. Zwłaszcza pod czaszką aż huczało od
nagromadzonych emocji, wylewających się potokiem, cichych na szczęście, inwektyw
pod adresem całego świata, a zwłaszcza tych cholernych szczawianów. Darek miał dziś nocną zmianę. Może to i
dobrze, bo i jemu by się oberwało za całokształt. Jasna cholera! Co za dzień…
Jak zasnąć po czymś takim? To ostatnie okazało się niewiarygodnie łatwe – po
prostu usiadła na krzesełku w kuchni i obudziła się następnego dnia rano z
głową wciśniętą między szafkę a ścianę. Matko Boska! Jak alkoholik!
Osiedliła się w Gdańsku po kilkuletnim pobycie na wsi, gdzie
miała jak u Pana Boga za piecem. Klasy kilkunastoosobowe, wymagania rodziców
niewielkie („Pani, żeby tylko przeszedł.”), dzieciaki, wychowane w spartańskich warunkach, nie sprawiały szczególnych problemów. Jakiś palacz się czasem zdekonspirował albo sześciu śmiałków obaliło jedno piwo do spółki i oto stali na baczność przed dyrektorem, nie wiedząc, gdzie oczy podziać. Nieczęste wycieczki krajoznawcze odbywały się bez większych komplikacji, bo już sam fakt wyjazdu stanowił taką atrakcję, że nie było potrzeby szukać dodatkowych.
Dorota zawsze uważała, że wszelkie lekcje
w terenie mają wybitne walory poznawcze i wychowawcze. Obejrzeć, dotknąć,
powąchać, posmakować – to wchłonąć wiedzę różnymi kanałami, a więc zapamiętać
na dłużej. Kiedy więc tylko dostała wychowawstwo klasy czwartej, postanowiła ich zabrać do Biskupina, zgodnie
zresztą z programem nauczania. Przejrzała foldery, obdzwoniła firmy i zorganizowała
całodniową wycieczkę, do której ochoczo dołączyły się dwie klasy szóste.
Wrześniowe zebranie w sprawie wycieczki
przebiegło w miłej atmosferze. Rodzice uważnie wysłuchali zaleceń, niektórzy
nawet skrupulatnie zapisali je na kartkach.
- Proszę państwa, jak najmniej
słodyczy i żadnych gazowanych napojów. Woda, lekko osłodzona herbata – to
najlepsze wyjście. Po drodze mamy obiad i ognisko z kiełbaskami, nikt nie wróci
głodny.
- A pepsi może być? – odezwał się
jakiś głos z tyłu. – Mój pije tylko pepsi.
- No to pogratulować – wyrwało
się Dorocie, zanim zdążyła pomyśleć. Musi w najbliższym czasie wezwać rodziców i przedstawić im wizję dziecka bez zębów i ze
znaczną nadwagą. Zaraz, czyja to mamusia? No przecież! Adasia z trzeciej ławki
pod oknem. Chłopak w wieku dziesięciu lat osiągnął już wagę zawodnika sumo,
łapie zadyszkę po wstaniu z krzesła, a buty wiąże mu babcia, ta sama, która przychodzi
codziennie na dużą przerwę, żeby dokarmić wnusia drożdżówą wielką jak beret
konia.
- Prosiłabym jednak, dla dobra
nas wszystkich, o dostosowanie się do moich wskazówek. Jedziemy dość
długo. Bez porządnego śniadania i
przekarmione słodyczami będą wymiotować. Kilka godzin na siedząco plus napoje
gazowane to murowany ból brzucha. Aha, dzieci z chorobą lokomocyjną proszę
zaopatrzyć w leki i torebki foliowe.
- A ile dać pieniędzy ze sobą?
- Minimalnie, na jakieś lody czy
pamiątkę. Program wycieczki jest bogaty i raczej nie przewidujemy czasu na
większe zakupy. Wyjazd 7.00. Planowany
powrót ok. godziny 19.00-20.00.
Już o godzinie 6.30 pod szkołą kłębił się
tłum uczniów i rodziców. Dorota zarejestrowała nawet kątem oka pożegnania tak
czułe, jakby rozstanie miało trwać co najmniej rok, a nie kilkanaście godzin. W akompaniamencie wrzasków, przepychając się nawzajem, uczestnicy zaczęli
zajmować miejsca w autokarze. Sprawy nie ułatwiali rodzice, wspomagający
potomków okrzykami w rodzaju:
- Z przodu, za kierowcą!
- Marek, do tyłu dawaj. Siadaj z
Filipem. Z Filipem mówię!!!
- Ania, koło drzwi!!! Jak ci się
zrobi niedobrze, będziesz miała blisko.
- Witek! Witek! Wróć! Jabłek nie
wziąłeś!!!
Dorota przesunęła się w stronę pozostałych
opiekunek, Jadwigi i Felicji, które z niezmąconym spokojem obserwowały
szalejący tłumek
- Nie pozabijają się? – zapytała niepewnie.
- To jest żywioł. Jak staniesz na
jego drodze, to cię zadepczą. Poczekajmy
– poradziła drobniutka przyrodniczka, Jadwiga.
– Zaraz będziemy interweniować,
niech tylko trochę ochłoną.
W istocie, wsiadły za jakieś pięć minut,
przywitały się z kierowcą i pilotem, po czym Jadwiga w mgnieniu oka dokonała
przetasowania uczniów swojej klasy według tylko jej wiadomych kryteriów. Nie
wypowiadając ani jednego słowa, dyrygowała wskazującym paluszkiem, a oni bez
protestu podrywali się ze swoich miejsc
i zajmowali wskazane. Bezpośrednio za własnymi
plecami usadziła „chuliganów, z których nie można spuścić oka”, co niesłychanie
Dorotę rozśmieszyło. Gdzie ona ma to oko? Klasa Felicji bez żadnych wskazówek
zasiadła kolektywnie z tyłu, zajmując całe ostanie siedzenie i kilka podwójnych
z lewej strony. Czwartakom przypadła
część prawa – od kierowcy do połowy autokaru. Byli najmłodsi w całym
towarzystwie, więc nie przewidywała
szczególnych trudności wychowawczych.
Kiedy tylko ruszyli, podniesione w pożegnalnym geście ręce
rodziców znikły za zakrętem, a siedzenia dzieciaków przykleiły się do tapicerki,
Dorota stanęła przy mikrofonie i powiedziała stanowczo:
- Przypominam, że w autokarze nie
jemy i nie pijemy. Nie wolno też wstawać ze swoich miejsc. Po drodze będą
krótkie postoje.
Zadowolona z siebie usiadła. Nie ma to
jak krótkie komunikaty. Konkretnie, bez miejsca na jakiekolwiek wątpliwości. W
poprzedniej pracy sprawdzało się bez pudła. To teraz dwie godziny względnego
spokoju, z przerwą na postój, oczywiście.
W narastającym z minuty na minutę gwarze
dał się wyodrębnić jakiś inny odgłos, coś jakby szelest celofanu. Dźwięk się
nasilał, po chwili cichł, by wrócić ze zdwojoną siłą. Dorota uświadomiła sobie,
że dochodzi tuż zza jej pleców. Odwróciła się i przez szparę między siedzeniami
ujrzała utuczonego ponad wszelką miarę Adasia. Obok niego leżała duża
plastikowa reklamówka wypchana po same brzegi batonikami „Mars”, „Snickers”,
„Lion” i Milkie Way”. Co do nazw
słodyczy nie było żadnych wątpliwości, bo kilkanaście już pustych papierków
walało się po siedzeniu i podłodze. Poderwała się z miejsca i obrzuciła ucznia
piorunującym wzrokiem. Adaś z trzaskiem zamknął wypchaną paszczę i usiłował
niezdarnie ukryć pakę za plecami, ale okazało się to niewykonalne ze względu na
jej rozmiar.
- Co ty? Masz urodziny i sam się
obżerasz? Nikogo nie poczęstujesz? – zdziwiła się w pierwszym odruchu.
- To dla mnie – mruknął ponuro. –
Mama mi dała na drogę.
- O nie, mój panie. Proszę
przeliczyć batoniki i oddać mi na przechowanie. Za chwilę będziesz rzygał jak
kot. Po powrocie do Gdańska oddam ci wszystkie co do jednego. W domu sobie rzygaj!
Zanim uczeń zdołał zaprotestować, z
głębi autokaru rozległ się krzyk:
- Proszę pani, czy możemy się
zatrzymać? – Podeszła tam w pośpiechu.
- Co się stało? Ktoś źle się
czuje?
- Ja muszę do ubikacji –
wykrztusił wysoki dryblas z fryzurą w kształcie zdechłego kreta.
- Bój się Boga, chłopie! Przecież
jedziemy zaledwie pół godziny.
- Proszę pani, ale on wypił cały dwulitrowy
napój. Od razu.
- Bo się założył z Pawłem. Pił na
czas.
Na szczęście przejeżdżali akurat koło
stacji benzynowej. Przymusowy postój potrwał znacznie dłużej niż przypuszczała,
bo jak na komendę wszystkim zachciało się sikać, a toaleta była tylko jedna. W
międzyczasie ustawiła się też kolejka po lody, słodycze, napoje i gumę do żucia. Wspólnymi siłami opiekunki
zawlokły maruderów do autokaru, nie zważając na ich donośne protesty, że to
niesprawiedliwe, bo ci przed nimi przecież kupili. Tych z lodami kierowca nie
chciał wpuścić do wnętrza, więc pożerali je w pośpiechu wielkimi kęsami, jakby
miał to być ich ostatni posiłek w życiu.
Kiedy wreszcie autokar ponownie ruszył,
Dorota poczuła strużki potu ściekającego jej wzdłuż kręgosłupa. Ty razem nie
usiadła, tylko zajęła stanowisko w postawie na baczność tyłem do kierowcy. Pozostałe wychowawczynie obrzuciły znaczącym
spojrzeniem swoich wychowanków, po czym, wygodnie rozparte w fotelach, zatonęły
w spokojnej konwersacji. Szum motoru i szmer przyciszonych rozmów pieścił uszy
tylko przez chwilę, po czym w błyskawicznym tempie zaczął narastać do poziomu
zagrażającego znacznym ubytkiem słuchu. Jakby nagle z gór zeszła lawina. Z
ostatniego siedzenia słychać było potworne ryki. To VI c zaśmiewała się do łez
z jakiegoś kawału. Jeden z uczniów wlazł nogami na siedzenie i zawisł w pozycji
szympansa na drążku szyberdachu.
- Proszę pani, z tyłu jest duszno - próbowała go usprawiedliwić
koleżanka. – My chcemy otworzyć okna.
- Nie radzę. Właśnie dojeżdżamy
do Świecia. Tu czasami jest fetor nie do wytrzymania.
- Dlaczego?
- Produkcja celulozy na papier - odparła Dorota krótko. – Proszę pozamykać
wszystkie otwarte lufciki. Mówię poważnie.
Taaak. Zasugeruj uczniowi, że czegoś
mu nie wolno, na pewno cię natychmiast posłucha. Dlaczego jeszcze tej metody
nie zastosowano na przykład przy szkolnych lekturach? Ani mi się ważcie
wchodzić do biblioteki! Nie wolno pod żadnym pozorem czytać „Pana Tadeusza”! Nawet
nie próbujcie otworzyć „Robinsona”! Kowalski, natychmiast oddaj mi
„Zemstę” i zapomnij, że ją w ręku
trzymałeś! Hmm, a może opatentować ten pomysł jako nowy program?
Fala obrzydliwego smrodu zalała wnętrze
autokaru. Niestety, trafili właśnie na ten dzień, kiedy w Świeciu nie da się oddychać
bez maski. Miejscowi przywykli, ale przyjezdni zawsze reagowali szokiem. Uczniowie
wybałuszyli oczy i zaczęli się gwałtownie wachlować czym popadło, przeganiając
odór na pozostałych. Kilkoro siedzących najbliżej otwartych lufcików miało
wyraźnie odruchy wymiotne. No, jeszcze tego tylko brakowało…
Z siedzenia Adasia dobiegło coś w
rodzaju mlaskania. Podeszła. Torba ze słodyczami znacznie zmalała. Zeżarł
wszystko? Pobieżna kontrola wykazała, że tylko połowę. Resztę upchał po
kieszeniach. Z ociąganiem oddał swój skarb, absolutnie przekonany, że ta cała konfiskata
to rozbój w biały dzień. Od tej pory Dorotę palił w kark czujny wzrok małego
żarłoka, uważnie lustrującego każdy kęs niesiony przez nią do ust, czy to aby
nie jego batonik. Omal w nerwicę nie wpadła, ale postanowiła być konsekwentna
do końca.
W ferworze walki nawet nie
zauważyła, ze minęli Bydgoszcz. Do tej pory nawet nie zdążyła zgiąć kolan,
zajęta kolejnymi interwencjami. Jako nowy nauczyciel musi się przecież wykazać.
No i ostatecznie jest się tym
kierownikiem wycieczki.
- Siadaj!
- Wróć na miejsce!
- Nie drzyj się tak! Przecież
wszyscy zaraz ogłuchną!
- Nie wystawiaj palca przez okno!
- Zakręć butelkę i schowaj do
plecaka!
- Nie krusz tymi ciastkami!
- Jak jeszcze raz zobaczę, co
robisz z tą gumą do żucia, to cały autokar własnym jęzorem wysprzątasz!!!
Żnin. Nareszcie. Stąd do Biskupina
dotrą koleją wąskotorową. Pilot sprawnie
doprowadził ich do stacji, odebrał zamówione wcześniej bilety. Szóstoklasiści
rzucili się do wagonika tuż za lokomotywą.
Czwartakom przydzielono kolejny wagonik
- odkryty. Niedobrze... Dorota widziała, jak starsi zajęli miejsca siedzące,
ale jej pędraków żadna siła nie mogła do tego zmusić. Energia skumulowana w
nich po kilkugodzinnej podróży na siedząco musiała gdzieś znaleźć ujście.
- Proszę się nie wychylać, to
niebezpieczne! Maciek! Do ciebie mówię! Kasia, nie wychylaj się! Dotarło? Chcesz, żeby ci jakiś słup głowę
urwał? Arek, łeb do środka!!! Łapy też do środka!!! Co ja mówię!!! Gdzie te
ogryzki wyrzucasz? Butelkę przez okno? Oszalałeś?
Podróż nie była długa. Na
szczęście, bo bezpowrotnie straciłaby głos a może nawet rozum. Wysiedli na
stacji Biskupin. Zaraz obok peronu był kiosk z lodami i drewniany domek z pamiątkami.
Ponieważ w planie był rejs po Jeziorze
Biskupińskim, a pilot powiedział, że czasu jest mało, wszystkie trzy opiekunki z
własnych ciał uformowały zaporę i sześćdziesięcioosobową grupę udało się
skierować na właściwą trasę. Szybkim
marszem przeszli przez park i doszli do przystani, gdzie czekał statek.
- Tylko tego nam brakowało –
mruknęła Felicja na widok tłumu kłębiącego się na brzegu. Okazało się jednak,
że pilot dokonał rezerwacji i zostali wpuszczeni jako pierwsi. Dla dopełnienia
wolnych miejsc zaproszono jeszcze do środka jakąś wielodzietną rodzinę oraz
parę młodych ludzi, niewątpliwie świeżo zakochanych, bo patrzących na siebie
maślanym wzrokiem i trzymających się kurczowo za ręce.
Oprócz faktu, że Bartosz omal nie wypadł
za burtę, Szymon zgubił czapkę, Agnieszka pokłóciła się na śmierć i życie z
przyjaciółką o miejsce przy burcie, a Przemek zamknął kolegę w ubikacji, nic szczególnego się nie zdarzyło. Do tego,
że te dzieci nie mówią, tylko krzyczą, Dorota już zdążyła przywyknąć. Gorzej z
ojcem wielodzietnej rodziny. Po kilku nieudanych interwencjach zażądał on od
kapitana ujawnienia danych szkoły, która „nieudolnie wychowuje taką bandę
rozwydrzonych gówniarzy”. Tylko zakochanym nic nie przeszkadzało. Stali na
rufie spleceni w gorącym uścisku, a ich wniebowzięte oblicza nie pozostawiały
wątpliwości, że ten rejs traktują jako grę wstępną.
Największe atrakcje czekały Dorotę
dopiero w skansenie. Ponieważ grupa była liczna, podzieliły się klasami i ona
weszła ze swoją jako pierwsza. Na wąskich, wyłożonych drewnianymi balami
uliczkach uczniowie jeszcze zachowali względny spokój, ale widok wnętrza łużyckiej
chaty wyzwolił w nich szaleństwo. Dziesięciu
wyjących kurdupli płci obojga wpadło do prastarego domostwa jak atakujący Scytowie.
W mgnieniu oka zajęli nakryte skórami łoże oraz miejsca przy ognisku, zanim ktokolwiek
zdołał im wyjaśnić, że za sznur nie można wchodzić. Trzech uczniów zatrzymało
się przy wejściu, gdyż zafascynowały ich ruchome wrota, na których natychmiast
zaczęli się bujać. Za to pozostałych siedmioro, głównie dziewczynki, stanowczo odmówiło wejścia
do środka, ponieważ jest tam ciemno i brudno. Młody przewodnik tylko ruszał
ustami, nie mogąc wydobyć z siebie głosu, w końcu wyjąkał:
- Boże! Ponad tysiąc lat wszystko
wytrzymało, a oni zaraz to rozwalą…
Dorota przytomnie zrezygnowała z dalszych
usług zszokowanego młodzieńca i czym prędzej wyprowadziła klasę z grodu,
dziękując Bogu, że nie doszło do widocznej dewastacji bezcennego zabytku. Po
drodze do muzeum zidentyfikowała trzech prowodyrów i trzymała ich przy sobie,
dzięki czemu wszystkie gabloty ocalały, choć te ze szkieletami były mocno narażone.
Program wycieczki przewidywał jeszcze
ognisko z kiełbaskami w Wenecji, Muzeum Kolei Wąskotorowej i obiad na trasie. Czyli już z górki. Dorota
liczyła nawet na chwilę odpoczynku na siedząco. Chyba w ogień nie wlazą?
Dojechali na miejsce w kilkanaście minut. Ognisko usytuowane było tuż obok smętnych
resztek warownego zamku, niczym niezabezpieczonych. Jasna cholera, tego tylko
brakowało.
- Żeby nikomu nawet nie przyszło
do głowy … - zaczęła groźnie, ale jej głos utonął w spontanicznych okrzykach
radości. Cała grupa, z czwartakami na czele, pomknęła ku budowli i zaczęła zdobywać
jej częściowo rozebrane mury, niektóre niziutkie, inne wznoszące się do góry na wysokość drugiego piętra. Kilku akrobatów wspięło
się bezpośrednio w pionie po wystających kamieniach. Mniej odważni zatrzymali
się w niższej części ruin, gdzie urządzili sobie sesję fotograficzną. Szymek,
stojący w najwyższym punkcie, zaczął niebezpiecznie balansować, udając, że
spada na dół. Na widok Kasi nadchodzącej z patykiem w prawicy, rzucił się do panicznej
ucieczki, nie wiedzieć czemu krzycząc: - Zdrada!!!
- Moi są na dole – stwierdziła
spokojnie Felicja.
- Moi też – dodała Jadwiga po
krótkiej obserwacji.
- Boże, pozabijają się – jęknęła
Dorota bezradnie. – Kasia!!! Złaź natychmiast!!!
- Pani się nie denerwuje na zapas
– uspokoił ją pilot.
– Do nich trzeba jak do psa. Kiełbasą zwabimy towarzystwo – i spokojnie zajął się rozpalaniem ogniska.
Rzeczywiście, wkrótce cała grupa znalazła się przy nim. Każdy dostał długi
patyk z nadzianą kiełbaską i jej pieczenie pochłonęło na chwilę niesforne umysły. W
powietrzu uniosła się smakowita woń przypalanego tłuszczyku…
- Co tam wrzuciłeś? – zahuczał groźny
głos pilota.
- Ja, nic? – oburzył się Marcin z
szóstej „a”. – To Marek.
- Ale co to?
- E tam, dezodorant.
- Natychmiast odejść od ogniska!
Biegiem!!! – zareagowała przytomnie Felicja. Wystraszeni uczniowie odskoczyli w
bok, kilku porzuciło przy tym swoje niedopieczone kiełbaski. Przez jakieś dziesięć minut
wszyscy czekali w napięciu na eksplozję. Kiedy w końcu nastąpiła i metalowe opakowanie
strzeliło w powietrze, Dorota podeszła do Jadwigi.
- To twój? – spytała krótko.
- No, niestety.
- To zrób coś z nim i to zaraz,
bo inaczej ja go posadzę gołym tyłkiem na to ognisko! Już nie mam nerwów. Jeszcze
jeden numer i mnie zwiążcie, bo nie ręczę za siebie.
Szybko dokończyli kiełbasianą imprezę. Dorota skinieniem
głowy pokazała autokar. Coś musiała mieć w oczach, co dzieciaki wyczuły swoim
szóstym zmysłem, bo oglądanie lokomotyw przebiegło niemal bezgłośnie, a
przewodnik wyraził zdziwienie, że jeszcze bywają tak posłuszni uczniowie. Obiad
także minął bez zakłóceń, tym bardziej, że postanowiła zrezygnować z ambitnych
planów dopilnowania, aby każdy spożył odpowiednią ilość strawy. Adaś nie lubi zupy pomidorowej? I dobrze,
kalorii zaliczył na miesiąc do przodu. Szymek nie zjadł kotleta? Niech matka się martwi, że wychowała
niejadka. Fakt, iż niektórzy uczniowie
zasiedli po posiłku przy barze i usiłowali zamówić drinki, zbyła jedynie
wzruszeniem ramion. Alkoholu małolatom nikt nie sprzeda, a jak chcą płacić za
pepsi trzykrotnie więcej – ich sprawa.
Po serdecznym pożegnaniu z pilotem mniej
lub bardziej najedzona i dokładnie odsikana grupa z godzinnym opóźnieniem rozpoczęła
podróż powrotną do Gdańska. W tym momencie włączyła się Jadwiga i wydobywając z
drobnej postaci jak najniższe dźwięki, zakomunikowała, że jest absssssolutny
zakaz spożywania jakichkolwiek napojów, bo zatrzymujemy się dopiero na miejscu. Ponad godzinę podróżowali bez problemu, bo wymęczonym dzieciom nawet specjalnie nie
chciało się rozrabiać. Nagle Dorota, na wszelki wypadek stojąca cały czas na baczność, zauważyła ze
zgrozą, że kierowca włączył kierunkowskaz i skręca w stronę dużej stacji
benzynowej.
- Boże, dlaczego?
- Muszę szybko zatankować –
wyjaśnił krótko. – Niech nikt nie wysiada.
- Nikt nie wysiada! – ryknęła Felicja.
– To tylko krótki postój. Musimy nabrać paliwa.
- Ale ja chcę to toalety! I ja! I
ja! – rozległ się chór jękliwych głosów.
- Nie wytrzymam do Gdańska.
Posikam się! – Dorota rozpoznała głos Kasi.
- Ja jeszcze gorzej! – sapnął z
tyłu Adaś.
- Szantażują – stwierdziła Jadwiga.
– Dorota, nie dajmy się, bo do jutra nie dojedziemy.
- Bo ja wiem? Skoro i tak stoimy,
to może ci, co muszą, niech lecą. Pójdziecie z nimi? Ja zostanę tu z resztą.
Jadwiga, wzdychając ciężko, podniosła się
z fotela i poprowadziła potrzebujących do toalety na tyłach stacji. Długi pochód
uczniów zamykała Felicja. Okazało się, że musieli wszyscy, oprócz czwartoklasisty
Szymka. Dorota stanęła z nim przy autokarze, smętnie obserwując ciemniejące
niebo. Uświadomiła sobie, że przez cały dzień nie zapaliła papierosa, bo niby
gdzie. Tu też nie można…
- Szymek, na pewno nie chcesz to
toalety?– upewniła się. – Żeby ci się potem nie zachciało. Mogę cię zaprowadzić
- Nie – zapewnił twardo. – W ogóle
mi się nie chce!
Po
jakichś dwudziestu minutach zwarta grupa wyłoniła się zza węgła budynku. Dochodzili
już do autokaru, gdy Szymek nagle doznał
olśnienia:
- Ja też muszę! – wrzasnął
rozpaczliwie i rzucił się skrótem dokładnie
przez środek placu manewrowego w kierunku toalet. W tym samym momencie na stację
wjechała ze znaczną prędkością spora ciężarówka. Chłopiec pędził w stronę nadchodzącej
Jadwigi, która skamieniała z przerażenia, widząc, że za chwilę przetnie tor jazdy. Dorocie zamarł głos w krtani i tylko dlatego nie krzyknęła. Na szczęście,
bo gdyby chłopiec się zatrzymał choćby na ułamek sekundy… A tak minął o włos
ciężarówkę i tylko grzywka uniosła mu się od podmuchu. Niczego nawet nie
zauważył. Dopadły go obie naraz, blade i spocone z emocji.
- Nie wolno ci dotknąć ucznia. Nie
wolno ci dotknąć ucznia - powtarzała
Dorota jak mantrę, wbijając ręce w kieszenie tak mocno, że wyrwała podszewkę. - Do autokaru! - wydusiła, czując, że za
chwilę się rozpłacze. Szymek szeroko otworzył niewinne błękitne oczęta.
- Ale ja muszę – wyjąkał zdziwiony.
- Lej w gacie! – powiedziała twardo
Jadwiga, po czym podeszła do kierowcy i zażądała papierosa. Ten bez słowa wyciągnął
paczkę i poczęstował wszystkie opiekunki.
- Wam by się pół litra przydało –
mruknął ze zrozumieniem.
Nieplanowany postój na stacji na nowo rozpalił
aktywność uczestników wycieczki. Owiani świeżym powietrzem i podnieceni zabawnym, ich zdaniem,
incydentem, rozpoczęli wielki finał. Ktoś czymś rzucił, ktoś się odegrał, ktoś zarechotał, ktoś
wrzasnął. Awantura eksplodowała nagle i bez ostrzeżenia. Tym razem jednak
Dorota nie zdążyła ust otworzyć. Rozległ się zgrzyt hamulców i autokar stanął na skraju szosy pośród gęstego lasu. Za oknem
ciemność. W nagłej ciszy dał się słyszeć donośny głos kierowcy.
- Słuchajcie, małe czorty! Ja
do tej pory milczałem, ale miarka się przebrała. Wszyscy bez wyjątku mordy w
kubeł. Do Gdańska jeszcze sześćdziesiąt kilometrów. Jak usłyszę, że ktoś głośniej oddycha, natychmiast zatrzymuję się i wywalam go z pojazdu, jasne? Będziesz
jeden z drugim piechotą wracał. Do rana może dojdziesz. A ciebie to tak śmieszy?
Uważasz, że to żart? To już, wysiadaj! – po czym otworzył drzwi i wystawił
zdumionego szóstoklasistę na pobocze. – Tylko idź lewą stroną, zgodnie z
przepisami – doradził życzliwie – bo jak ojciec będzie po ciebie jechał, to może nie zauważyć.
Drzwi
zamknęły się z trzaskiem. Zapanowało trwożne milczenie. Nauczycielki przez dobrą chwilę trwały w stanie kompletnego zbaranienia, dopóki nie zauważyły porozumiewawczego mrugnięcia. Uff! Znaczy, kierowca nie oszalał, zastosował tylko
niezmiernie skuteczne środki wychowawcze, na które one żadną miarą nie mogły
sobie pozwolić. Podjęły więc grę i rozpoczęły ”negocjacje”, w wyniku których banita
został wpuszczony do środka i z widoczną ulgą zajął swoje miejsce. I już do końca podróży trwała cisza tak głęboka, że całe
towarzystwo zdążyło usnąć, więc o godzinie 22.30 oczom stęsknionych rodziców ukazał się sielski widok rozespanych aniołków.
- I jak było? Dobrze się sprawowali?
- Najważniejsze, że dowiozłam ich
żywych - skwitowała krótko Dorota. – Wszystkich szczegółów dowiedzą się
państwo na jutrzejszej nadzwyczajnej wywiadówce. Obecność obowiązkowa.
Po czym noga za nogą poczłapała do domu. Jutro ma dyżur przed szkołą o 7.40...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz