Znałam kiedyś pewną dziewczynę.
Była piękna, mądra i dobra. Miała
kręcone kasztanowe włosy i niebieskie okulary. Od świtu do zmierzchu uśmiechała się
do całego świata, gotowa zrobić wszystko, aby inni też się uśmiechali. Zawsze pełna twórczych pomysłów, a do tego mobilna jak Internet i wypchana wiedzą wszelaką jak Wikipedia. Przy czym te dwa ostatnie porównania nie są
bezpodstawne, bo dodatkowo posługiwała się komputerem w stopniu przekraczającym
umiejętności wszystkich pracowników razem wziętych. Jej energia i aktywność mogłyby
góry przenosić. Wykonać jakieś mordercze
zadanie w nocy? Nie ma sprawy! Pojechać
w teren własnym samochodem prywatnie
zatankowanym, wykonać setki służbowych połączeń z własnej komórki?
Nie bądźmy drobiazgowi – cel uświęca środki.
Zostać w pracy po godzinach? Trudno, jeśli to konieczne. Sympatyczna i życzliwa, daleka od wszelkich
intryg i manipulacji, w każdej chwili można było liczyć na jej bezinteresowną
pomoc.
Taki podwładny to skarb dla
mądrego pracodawcy. Za te same pieniądze wykonuje o wiele więcej, niż zawiera
jego zakres obowiązków, niejednokrotnie dokładając do interesu z własnej
kieszeni. Jedyny koszt dodatkowy, jakiego wymaga, to docenienie jego wysiłków,
wyrażone choćby gestem, aprobującym spojrzeniem albo znaczącym „no, no!”. I premia uznaniowa od czasu do czasu, wcale
nie za wysoka, ot, żeby odczuł chociaż cień satysfakcji.
Ale taki pracownik, niestety,
bywa też solą w oku, bo jego kompetencje zawodowe, ambicja, kreatywność,
pracowitość i miłe usposobienie są dla szefa wyzwaniem, a bywa, że i
niebezpieczną konkurencją. Może jest bardziej lubiany? Może lepiej go
postrzegają? Może jego wygląd, fryzura, odzież wskazują na wyższą półkę? Może
czyha na dyrektorskie stanowisko? W takim razie trzeba mu pokazać jego miejsce
w szeregu, zrównać z poziomem, a nawet wbić nieco głębiej, żeby nie przyszło mu
do głowy za szybko się podnieść. Tak stało się i w tym przypadku.
Od razu na początku pracy
dziewczyna, wykorzystując swoje liczne atuty, załatwiła niezgorszą fuchę:
program opiekuńczy przynoszący placówce konkretne pieniądze i dobrą renomę.
Chodzenie koło tego kosztowało ją mnóstwo czasu i nerwów, ale właśnie w oświacie
wdrożono tzw. awans zawodowy, więc postanowiła wpisać to sobie jako
przedsięwzięcie i wystąpić o skrócony staż, do czego zresztą miała absolutne
prawo jako człowiek z tytułem naukowym. I tu się bardzo zdziwiła. Absolutne
prawo do autorstwa przedsięwzięcia przywłaszczył sobie szef, bo to on przecież
powiedział któregoś dnia:
- Jedź na to zebranie o 17.30 i
zorientuj się, o co chodzi.
W zebraniu uczestniczyli
dyrektorzy innych placówek, ponieważ należało niezwłocznie zadecydować o
przystąpieniu do programu, ale to nieistotny szczegół. Pojechała, zorientowała się, nieomylnie zwęszyła dobry interes i załatwiła wszystko
od ręki, bo jeszcze wtedy nie wiedziała, jak bardzo szkodzi sama sobie. Szef, nie w ciemię bity, póki co przyjął
informację spokojnie i powierzył jej kierowanie całym przedsięwzięciem. Tylko
kiedy wszystko było gotowe, postąpił
według odwiecznej zasady „Murzyn zrobił swoje…”. Dziewczynę odsunięto od wszelkich profitów
związanych z realizacją zadania.
Wkrótce potem zabrano się za jej
umiejętności zawodowe. Ponieważ nasza bohaterka miała tytuł doktorski z
historii, trzeba było znaleźć
niedociągnięcia w tych dziedzinach, gdzie jej wykształcenie było równe
magisterskiemu szefa. Każde potknięcie, wynikające ze zwykłego braku wiedzy o
zwyczajach panujących w nowej placówce, rozdmuchiwano do rozmiarów kardynalnych
błędów zawodowych grożących dyscyplinarką. Wszelkie przejawy twórczej samodzielności tępiono w zarodku, wymagając
zdawania szczegółowych relacji z każdego realizowanego czy planowanego
przedsięwzięcia, choćby było najprostsze. Podczas (nierzadkiej) nieobecności
szefa, kobieta była zmuszona zostawiać rozgrzebane sprawy i odsyłać petentów do
domu, by nie narażać się na zarzuty wchodzenia w uprawnienia dyrektora, ale za
to próby omówienia problemów z tymże
kwitowano zgryźliwym:
- Z każdą pierdołą będziesz przychodzić? No
przecież jeśli nawet tego nie umiesz załatwić, to wybacz!
Błędne koło toczyło się coraz
szybciej i szybciej…
W pewnym momencie dziewczyna stanęła
wobec konieczności złamania własnej etyki zawodowej. Do dziś pamiętam niemy
wyraz protestu w szeroko otwartych oczach, kiedy zażądano od niej szczegółowych
sprawozdań na piśmie z rozmów
przeprowadzonych z uczniami i rodzicami. Rozmów odbywających się przecież pod
hasłem „Tylko ty i ja, i nikt więcej.”
Kropla drąży skałę. Powoli
dziewczyna zaczęła szarzeć i gasnąć. Straciła
apetyt i wyraźnie schudła. Do pracy przychodziła jak po nieprzespanej nocy, blada,
z czarnymi sińcami pod oczyma. Zgarbiona, z pochyloną głową, przemykała
korytarzami, nie odzywając się do nikogo. Już nie było słychać jej wesołego
śmiechu. Zaczęła się uskarżać na silne bóle brzucha i mdłości. Wkrótce okazało
się, że to wrzody żołądka.
Nie zrobiła awansu zawodowego. Nie tutaj. Na
to trzeba było sterty zaświadczeń podpisanych przez szefa, a on odsyłał
nieszczęsną od Annasza do Kajfasza. Zabrakło jej sił na walkę. Za to szef
awansował w pierwszej kolejności. Jako
dyrektor miał przecież największy udział we wszystkich zadaniach realizowanych
przez placówkę, a było się czym pochwalić.
Odeszła w milczeniu, nie żegnając
się z nikim, rozgoryczona, że nawet pies z kulawą nogą się za nią nie ujął. Cytując klasyka: „Wśród serdecznych przyjaciół
psy zająca zjadły.” W nowej pracy nikt
nie chciał uwierzyć w to, co ją spotkało. Wtedy jeszcze nie było modne
pojęcie mobbingu i nikt tak naprawdę nie znał mechanizmów jego oddziaływania na
ofiarę i jej otoczenie. Dziś wiemy. I co, zachowujemy się przez to inaczej? Kto
zaryzykował własny święty spokój, żeby pomóc krzywdzonemu? A przecież na wszystkich kursach
uczą, że wystarczy JEDEN głos sprzeciwu, aby pokonać przemoc…
O, taka genialna, idealna i tak skończyła?
OdpowiedzUsuńA kto powiedział, że skończyła? Ma się całkiem dobrze, tyle że gdzie indziej, a te doświadczenia "zawodowe" całkiem sporo ją nauczyły...
OdpowiedzUsuńWątki autobiograficzne czy narrator wszechwiedzący?
OdpowiedzUsuńZgadnij...
OdpowiedzUsuńMyślę, że każdy człowiek pracujący zawodowo doświadcza takiego traktowania. Oczywiście o ile nie jest sam sobie szefem.
OdpowiedzUsuńOj, różnie to bywa. Nie każdy ma siłę, ochotę i możliwości sprzeciwić się od razu. A potem to już leci z górki...
OdpowiedzUsuńJeśli nie ma siły, ochoty i możliwości, to może nie powinien być w miejscu, w jakim się znalazł? Zawsze można zmienić pracę na łatwiejszą i dać szansę innym, którzy mają ochotę i możliwości?
OdpowiedzUsuńNastąpiło jakieś rozdwojenie osobowości, a następnie mega deprecha. Jakoś nie idzie mi to w parze z tą Wikipedią i przebojowością z pierwszych zdań opisu. Sorry.
Człowieku, z kosmosu wróciłeś? Naprawdę nigdy nie słyszałeś o mechanizmach i ofiarach mobbingu? Tu masz niezły artykuł na ten temat: mobbing_polska.republika.pl/praca/r2.htm
OdpowiedzUsuńNiestety, ten "tfór" literacki jest niespójny i na nic się da to Twoje warczenie na komentatorów. Po cholerę publikujesz, skoro nie jesteś przygotowana na krytykę? Uprość też język; przypomina trochę Chmielewską i "wesołego Romka" od Barei. Sorki ;)
OdpowiedzUsuńLubię Chmielewską, zwłaszcza wczesną. Lubię też Szwaję i Nepomucką. Z pewnością ma to odbicie w moim stylu, którego nie zamierzam zmieniać, bo taki własnie lubię. Widzisz w tym coś złego? Jestem zwykłym początkującym blogerem i nie uzurpuję sobie praw do Nagrody Nobla. Nie zmuszam też nikogo do czytania moich "tforóf". Z jakiego powodu więc ta agresja? Może łatwiej będzie Tobie nie czytać niż mnie nie blogować?
OdpowiedzUsuń