Pierwszy dzień września zwyczajowo
przywitał wszystkich wakacyjną pogodą, wzmagając tęsknotę uczniów i nauczycieli za utraconą właśnie
wolnością. Niedługo przed godziną 9.00
granatowo-białe grupki uczniów zaczęły się ustawiać na szkolnym dziedzińcu. W
głębi, pod płotem, kłębił się tłum lekko wypłoszonych pierwszaków, niezdarnie
wspieranych przez spanikowane
rodzicielki. Pierwsze wyszły z budynku wychowawczynie klas pierwszych, każda
zaopatrzona w tabliczkę z numerem klasy i listę uczniów. Tłumek krasnoludków
zafalował i zaczął się przemieszczać w czterech kierunkach, koncentrując wokół postaci
czterech nauczycielek. Reprezentowały one skrajnie różne osobowości, które w
ofercie szkolnej uczniowie mogliby określić dosadnym stwierdzeniem „pełen
wypas”.
Elżbieta Talarczyk (147 cm wzrostu/45 kg wagi) wkrótce przestała
być widoczna, ale jej obecność wyraziła się ponad wszelką wątpliwość w
błyskawicznym okiełznaniu grupy, która już po minucie stała zwarta i gotowa na
wyznaczonym miejscu: szczawiany na baczność z przodu, mamuśki krok z tyłu, nie
przekraczając wyimaginowanej linii. Elka jeszcze nigdy na nikogo nie podniosła
głosu, przeciwnie, im ciszej mówiła, tym większy budziła respekt. Jeden ruch
jej drobnego paluszka, drgnięcie brwi, skinienie głową - i dzieci chodziły jak szwajcarskie
zegarki. Rodzice zresztą też, bowiem słynęła ze swojej skuteczności w
wychowywaniu nie tylko uczniów. Jeden krótki telefon do matki, która ośmielił
się nie przybyć na wywiadówkę bez odpowiednio ważnego powodu i nieszczęsnej aż do matury potomka podobny
pomysł więcej nie przyszedł do głowy. Swoich fanów rekrutowała głównie spośród byłych
wychowanków i ich rodzin, a pewność zatrudnienia miała tak długo, dopóki owe
rodziny się rozmnażały.
Obok nich sytuowała się właśnie klasa I b,
której wychowawczyni, Milena Drożdż,
przypominała, nomen omen, właśnie paczkujące drożdże. Dzieciaki uczepiły się
wszystkich wystających części ciała i fragmentów zwiewnej odzieży, zaglądając
pani miłośnie w oczy i kompletnie lekceważąc objawy zazdrości rodziców. Milenę
kochała bezinteresownie cała populacja maluchów, każde jej słowo było święte, a
uśmiech i pochwała stanowiły najwyższą nagrodę. Taka wrodzona charyzma miała i
swoje negatywne strony, gdyż wolność osobistą nauczycielki sprowadzała jedynie do trzech minut pobytu w
toalecie, gdzie i tak po zewnętrznej
stronie drzwi dreptała delegacja klasy zniecierpliwiona zbyt długą nieobecnością umiłowanej pani. Nic dziwnego, że Milena, zapytana kiedyś przez
jednego z maluchów, co oznaczają literki wc na drzwiach przybytku, odpowiedziała z głębokim westchnieniem:
- Na świecie to skrót angielskiej nazwy water closet, w naszej szkole to po prostu
wolna chwila…
Małgorzata Brzozowska z właściwym sobie
dystansem trzymała grupę nie mniej i nie więcej, tylko dokładnie
siedemdziesiąt centymetrów od siebie. Być może dysponowała osobistym polem
ochronnym, bo nigdy jeszcze nie widziano, aby jakikolwiek uczeń czy rodzic
ośmielił się przekroczyć tę granicę. Kontakt bezpośredni z nauczycielką sprowadzał się wyłącznie do krótkiego uścisku dłoni. Bukiety na koniec roku odbierał specjalnie
powołany do tego celu członek Komitetu Rodzicielskiego, który następnie
osobiście odwoził je do domu wychowawczyni. A było tego kwiecia zawsze tyle, że bagażnik poloneza wypełniało
po samą klapę. Do klasy Gośki zapisy robiono rok wcześniej. Marzena
zastanawiała się nawet, czy to aby nie syndrom dzisiejszych czasów, wyraz
jakiejś podświadomej obawy rodziców przed wszechobecnym molestowaniem, które
tutaj z pewnością nie mogło mieć miejsca. Wysoki poziom kultury, traktowanie
uczniów jak przyszłych prezydentów i premierów, wyraźnie postawione wymagania i
żelazna konsekwencja w ich rozliczaniu - to była zasadnicza oferta I c. Gdyby jednak
jakiś rodzic nieopatrznie oczekiwał wobec swojego dziecka matczynej czułości, znalazłby ją prędzej w
jednostce szkolącej komandosów.
Ostatnia z czwórki, Aniela Gryczana,
imienia i nazwiska używała jedynie w okolicznościach oficjalnych, gdzie nie
wypadało posługiwać się ksywką Babcia. Powiadano, że Babcią była od zawsze,
niewykluczone, że jeszcze przed własną maturą. Obecnie liczyła sobie lat
sześćdziesiąt cztery, ale daj Panie Boże każdemu taką formę i zapał. Kiedy w
zeszłym roku grono zafundowało sobie trzydniową wycieczkę w Beskidy, Babcia, idąca
początkowo nieco z tyłu, przywitała zdumionych turystów na wierzchołku
Baraniej Góry. Jak potem wyjaśniła, znudził się jej wytyczony szlak, więc
zdobyła szczyt na skróty, wdrapując się na czworakach po stromym zboczu. Jej
serwy w siatkówce przypominały strzał armatni i nawet młodzi sprawni wuefiści
nie ośmielali się ryzykować ich odebrania. Respekt budziła też wśród okolicznej
chuliganerii, która na jej widok z szacunkiem szastała nóżką, ukrywając za
plecami butelki z piwkiem. Jeździła samochodem jak rajdowiec, rowerem jak
mistrz Tour de France, a tuż przed wakacjami zapisała się nawet na karate,
twierdząc, że kości jej trochę zardzewiały. W kompletnej sprzeczności do
wymienionych kwestii pozostawał wygląd Babci, któremu zapewne zawdzięczała swój
pseudonim. Z ogromnym upodobaniem przyodziewała się w zamaszyste spódnice,
kwieciste bluzki i bure rozpinane swetry wykonane samodzielnie na drutach, na
głowie zaś nosiła siwy koczek. Wypisz, wymaluj: Mrs.Doubtfire z filmu z Robinem
Williamsem. Kwestia emerytury w jej przypadku nie wchodziła w ogóle w grę, nawet kuratorium umywało ręce,
pozostawiając Babci wybór terminu przejścia na zasłużony odpoczynek, do czego
ta zresztą w ogóle się nie kwapiła. Jej uczniowie łapali bakcyla aktywności
fizycznej już w pierwszym miesiącu nauki, a rodzicom spadał z głowy problem, co
zrobić z dziećmi w weekendy, bo Babcia właśnie wtedy wykazywała największą aktywność i
pomysłowość. To właśnie spośród klas wychowanych przez nią rekrutowały się późniejsze
zwycięskie drużyny sportowe, przynoszące szkole chlubę oraz tony medali i
pucharów.
Na plac powoli zaczęli nadciągać
starsi uczniowie. Drugoroczny gimnazjalista Olaf z II c po przywitaniu z kolegami naprędce zorganizował grupkę młodocianych
nałogowców i śmignął z nimi w chaszcze za salą gimnastyczną w celu puszczenia
dymka, ale konserwator był czujny. Pogonił ich stamtąd przy użyciu starej miotły, kilku niecenzuralnych okrzyków oraz groźby powiadomienia dyrekcji.
Papierosy zwyczajowo skonfiskował, traktując zdobycz jako premię uznaniową za
działalność wychowawczą.
Przewodnicząca samorządu próbowała
ustawienia mikrofonu. ”Rassss, dwa, tszszszy...”
niosło się echem po okolicy. Gromadka szóstoklasistek piskliwie
opowiadała sobie jakieś niewiarygodne wakacyjne przygody z nowo poznanym
super-chłopakiem w roli głównej. Pomiędzy tłumem krążyła informatyczka, Balbina,
robiąc zdjęcia do szkolnej kroniki. W powietrzu co chwila wibrował jej donośny głos z lekko wschodnim akcentem:
- I co tak się chowasz jak dziki Pigmej? Duszę ci wydrę tym
aparatem? A ty czemu twarz zakrywasz? Listy gończe za tobą rozwiesili? I potem
mam setkę fotek, z których nic się nie da wybrać, bo w centrum ciągle jakiś
nawiedzony kuca albo łeb do torby chowa!!!
Nauczyciele grupami wychodzili ze szkoły,
dyskutując o czymś zawzięcie. Felicja w zielonej obcisłej sukience prezentowała
swoją nieodmiennie zgrabną figurę. Wakacyjny luzik, piwko i grillowane kiełbaski nie
przydały jej ani kilograma. Anglistka Daria o przewrotnym nazwisku Polak, artystycznie owinięta nieodłącznym
jedwabnym szalem, szła pod rękę z korpulentną matematyczką Baśką. Obie
najwyraźniej świeżo po wizycie u fryzjera. Z tyłu malownicza grupka wuefistów.
Ci jak zawsze trzymają się razem. Za nimi zakonnica w przebraniu, czyli katechetka
Zofia Bielecka, w niebotycznych czerwonych szpilkach i spódniczce mini łamiącej
wszelkie zasady nauczycielskiego uniformu.
Marzena
przyglądała się im z okna swojego gabinetu. Pewnie rozmawiają o nowej dyrekcji. Ona ze
zmianami już się zdążyła oswoić, w końcu Halina od początku sierpnia
przejmowała swoje dyrektorskie obowiązki i jak dotąd wszystko wskazywało na to,
że traktuje je bardzo odpowiedzialnie. Z każdym dniem obserwacja jej poczynań
utwierdzała wice w przekonaniu, że dokonali dobrego wyboru i będą mieć szefową kompetentną,
obowiązkową, energiczną i pełną inwencji, a przede wszystkim piekielnie
inteligentną. Kolejne jej posunięcia tylko umacniały tę opinię. Kilka dni
przesiedziała z księgową, analizując plan finansowy i umowy wynajmu pomieszczeń
szkolnych. Na koniec września zaplanowała zakup komputerów do wszystkich
pomieszczeń administracji i gabinetów dyrekcji, na październik wymianę
umeblowania swojego gabinetu, gdzie straszyły jeszcze graty z epoki bardzo wczesnego
Gomułki. Obejrzała wszystkie pomieszczenia, zapisując liczne uwagi w wielkim, oprawnym
w skórę kalendarzu. Sporządziła plan napraw bieżących i poważnych prac
remontowych, a do tego od razu znalazła pierwszego sponsora, który obiecał aż 40 tysięcy złotych polskich dotacji. Asystowała przy tworzeniu planu zajęć i
chociaż widać było, że to dziedzina kompletnie jej obca, rzuciła kilka całkiem
sensownych sugestii. Przejrzała akta personalne całej kadry, zastanawiając się
nad skompletowaniem zespołu doradczego i przydziałem różnych zadań. Pierwsze
zebranie Rady Pedagogicznej poprowadziła sprawnie, wykazując się niezłą znajomością
nie tylko prawa oświatowego, ale i rozmaitych
szkolnych niuansów. Trwało ono może trochę zbyt długo, ale przecież przedstawiła koncepcję zarządzania i każdy mógł do niej dodać swoje trzy grosze. Początki naprawdę obiecujące…
Mimo roku spędzonego w tej szkole, Halina nie
miała wcześniej okazji poznać się z większością pracowników. Zatrudniona na
etacie terapeutki i świetliczanki, prawie nie wychodziła na przerwy, a jej popołudniowe
dyżury pokrywały się często z zebraniami Rady Pedagogicznej. Wielu nauczycieli
nie wiedziało nawet o istnieniu takiej osoby. Zainteresowanie wzbudziła
dopiero, gdy zgłosiła swoją kandydaturę do konkursu. Wtedy zaczęto ją baczniej
obserwować i oceniono dość pozytywnie, jako elegancką, spokojną, wyważoną w słowach i sądach panią, która nawet w
świetlicowym kotle zachowywała zawsze rozwagę, opanowanie i klasę. Z nikim nie
była bliżej, nikt nie potrafił powiedzieć nic o jej życiu osobistym, chodziły
tylko słuchy, że ma męża biznesmena i pracowała jako pedagog w jednej z tych
wielkich szkół na Morenie, Przymorzu czy Zaspie, a może nawet poza Gdańskiem.
„Szanuj
szefa swego, możesz mieć gorszego” - to przysłowie dźwięczało w szkolnych
murach od marca, kiedy rozniosła się wieść o planowanych zmianach. Nawet
najzagorzalsi przeciwnicy starej szefowej obgryzali pazury do łokci w obawie
przed nimi. Duże zainteresowanie konkursem i długa lista kandydatów do
dyrektorskiego fotela tylko zaciemniły sytuację. Nadmiar możliwości wcale nie jest wskazany w
takich sytuacjach, zwłaszcza, jeśli decyzje podejmuje głównie płeć nadobna. Z ośmiu
par butów można wybrać tylko jedne i to aż na cztery lata. Mają być solidne,
wygodne, eleganckie, ale zadecydować o tych walorach można jedynie na oko, bez
uprzedniego przymierzenia. Niewykonalne!
Halina konkurs wygrała w cuglach, bo była
jednocześnie i swoja, i obca. Dostała poparcie obu związków a także nauczycieli
i rodziców, kompletnie zresztą zdezorientowanych
zaistniałą sytuacją. Marzena również kibicowała jej w duchu, chociaż w gruncie
rzeczy bała się jedynie wygranej niejakiego Jerzego Gucia, byłego szefa
likwidowanej zawodówki, o którego legendarnym chamstwie i złośliwości niejedno
słyszała. Podobno kiedy poinformował swoją kadrę o planowanym zamknięciu
szkoły, nikt nie wpadł w rozpacz, bo wszyscy już dawno zaklepali sobie pracę w
innych placówkach. Gdyby, cudem jakimś, likwidację odwołano, uczniów we
wrześniu przywitałaby całkowicie nowa kadra składająca się albo z niczego nieświadomych kosmitów, albo z desperatów gotowych dla zdobycia etatu poddać się
sadystycznym praktykom dyrektora.
Pozostałych
kandydatów Marzena nie kojarzyła, nie
licząc, oczywiście, tych ze szkoły. Z
owej trójki wybór wydawał się oczywisty: wiecznie nieprzytomny, potykający się
o własne nogi muzyk, wuefistka -
nawiedzona działaczka związkowa zajmująca się po godzinach sprzedażą
ubezpieczeń, no i Halina: dwa fakultety, zrównoważona, kompetentna, wytworna…
Marzena jeszcze raz przejrzała swoje
zapiski. Przed godziną zaledwie została zaskoczona nagłą decyzją przełożonej:
- Jestem zbyt zdenerwowana, żeby
przemawiać przed tym całym tłumem. W dodatku zostawiłam tekst w domu. Zastąp mnie dzisiaj, to znaczy przywitaj
wszystkich, złóż życzenia i wygłoś te wszystkie oficjalne formułki. A potem
mnie przedstaw i ja wtedy powiem kilka słów o sobie. Mam nadzieję, że nie będzie nikogo ważnego. Albo napisz mi, co mam
mówić... O Boże, jestem jak galareta... Pani Aniu, poproszę kawę, mocną, z odrobiną mleka. Trzeba kupić ekspres i filiżanki. Całą noc nie zmrużyłam oka. Pewnie mam sińce po oczami.
Wygląd zewnętrzny szefowej absolutnie zaprzeczał jej słowom. Marzena z podziwem przyjrzała się nienagannej sylwetce w szykownym lnianym kostiumie
i nowiutkich włoskich szpilkach. Kruczoczarna modna fryzura korzystnie podkreślała opaleniznę
i szmaragdową zieleń soczewek kontaktowych. Gustu jej nigdy nie brakowało, ale
dziś wyglądała naprawdę wyjątkowo. No proszę, jak to pozory mylą. Ale w końcu nawet taka przebojowa Halina może nie lubić publicznych wystąpień.
- Daj spokój, wyglądasz świetnie Oni nawet nie będą słuchać, skoncentrują
się na patrzeniu - polukrowała na wszelki wypadek i udała się w zacisze swego gabinetu
popracować nad tekstem przemówienia. Tymczasem połechtana komplementem szefowa poprawiła się w fotelu i podniosła do ust porcelanową filiżankę dostarczoną skwapliwie przez sekretarkę. W tym samym momencie do
sekretariatu zajrzała Agnieszka, swoim zwyczajem wsadzając tylko głowę, a
odwłok pozostawiając na korytarzu.
-
Można? Ja tylko na chwileczkę. Pani Aniu, szefowa u siebie?
-
Proszę, proszę. Pani Agnieszka, o ile pamiętam? – dyrektorka otworzyła uchylone drzwi i okrągłym gestem wskazała krzesło. – Zapraszam do gabinetu. Na razie tu mało reprezentacyjnie, ale do
czasu. Co panią sprowadza?
Polonistka
wciągnęła odwłok do środka i wyprostowała figurę na tyle, by nie utracić nic z postawy
szacunku i uniżenia wobec zwierzchnika.
-
Pani dyrektor – zaczęła uroczyście – chciałam tylko złożyć swoje
uszanowanie nowej szefowej. Ja cieszę się bardzo z tej zmiany. Bardzo! –
podkreśliła znacząco. – Kiedy się tylko dowiedziałam, kto wygrał konkurs, to
jakbym skrzydeł dostała.
-
Miło mi to słyszeć.
-
Czy moje widokówki z wakacji doszły?
-
Naturalnie. O ile nie było ich więcej niż osiem. Wiszą na tablicy w
sekretariacie.
- Tak, to chyba wszystkie. Lubię
się dzielić z ludźmi swoją radością. Nie mogłam się oprzeć, zwłaszcza w
Wenecji. Boże, jak tam pięknie! Przywiozłam pamiątki, dla pani dyrektor w
pierwszym rzędzie - Agnieszka wysunęła zza pleców rękę z dość pokaźnym pakunkiem. - To takie
drobiazgi: maska na ścianę, koronkowy wachlarz, kolczyki z weneckiego szkła i butelka oryginalnego limoncello. Na
początek dobrej współpracy.
-
Pani Agnieszko, doprawdy, i po co
się pani narażała na koszty? Trzeba było iść na dobrą kawę i lody. Zresztą co
roku bywam w Wenecji w drodze na południe Włoch... Naprawdę się tam pani podobało? Upał, brud,
smród, hałas, ścisk, drożyzna i te kilka zabytków na kupie? Dla mnie Włochy to
wyłącznie buty i oliwa, no, może jeszcze kawa. Cóż, dziękuję, ale nie trzeba było.
Agnieszka chętnie podyskutowałaby z
szefową na temat uroków Wenecji, natychmiast skłonna zmienić swoje stanowisko
na skrajnie odmienne, ale ta już odprowadziła ją do drzwi. Marzena w
międzyczasie zrejterowała do toalety, słusznie przewidując, że i ona się załapie na jakąś durnostojkę. Sytuacja powtarzała się co roku. Nauczycielka trwała w niezłomnym
przekonaniu, że dyrekcji bezwzględnie należy przywieźć haracz z wakacji. Póki w grę
wchodziły gadżety typu jednorazowy długopis w kształcie wieży Eiffla, nikt się
specjalnie nie szarpał, tym bardziej, że „darowiznę” można to było zaliczyć do akcji
wspomagania szkoły materiałami piśmienniczymi, ale tu norma została zawyżona i
to kilkakrotnie!
-
Marzena!!!! – ryk Haliny wyrwał wice z azylu toalety. Zaskoczona dotarła
za głosem do swego gabinetu, gdzie za jej biurkiem siedziała roześmiana
dyrektorka w masce na twarzy, wymachując z gracją koronkowym wachlarzem.
- Słuchaj, co to za jedna ta Agnieszka? Ona zawsze tak? Wazelina
straszna! Patrz, ile suwenirów tu naniosła. A jak się krygowała, kucała, rączki
składała, no, cyrk po prostu. Ciekawa osobowość, zaproponuję ją do zespołu doradczego. Więcej takich nie macie? Torebkę miała
niezłą, zauważyłaś? I włosy dobrze obcięte. Ale buty fatalne, zupełnie ścięte obcasy. Chcesz może te
wsiuńskie kolczyki? Nie? To wyrzucę. Masz przemówienie?
Miała, a jakże. Zwyczaj przechowywania
ważnych notatek zaowocował, a przemówienia byłej dyrekcji sprzed trzech lat na
pewno nikt nie pamięta. Halina zerknęła pobieżnie na tekst i nie próbując
nawet doczytać go do końca, stwierdziła beztrosko:
- A
tam, jakoś to będzie. Dajcie tylko listę wychowawców.
- To co, idziemy?
- Zaraz, dopiję tylko kawę. Przecież beze mnie nie zaczną.
- To co, idziemy?
- Zaraz, dopiję tylko kawę. Przecież beze mnie nie zaczną.
Faktycznie, nie było źle. Poza kilkoma
zaledwie pomyłkami w odczytywanych nazwiskach i nieznacznym zacukaniu się w
zbyt zawiłym tekście tworzonych na poczekaniu życzeń, mowa powitalna Haliny wypadła
całkiem znośnie. Sekretarka dostała delikatny wytyk, że kiedy szefowa ma
zielone tęczówki, to wszelkie teksty do czytania trzeba jej drukować
osiemnastką. Wenecka maska zawisła w sali geograficznej z adnotacją: „Dar od
Agnieszki Łutkiewicz”, a wzgardzone przez wice kolczyki...
- Ostatecznie wezmę dla Julii, ona jeszcze nie
ma wyrobionego gustu, to się ucieszy. Zresztą nie są aż takie złe, w sam raz
dla czternastolatki.
***
Marzena wróciła do domu całkiem
kołowata. Scena z Agnieszką wytrąciła ją z równowagi. Czy coś jest nie tak z moim poczuciem humoru? – myślała, obrywając dojrzałe winogrona. - Co w tym
śmiesznego, że ktoś jest wazeliniarzem? Obrzydliwe raczej. No dobrze, może nawet sytuacja była zabawna, ale po co przyjmować prezenty a potem z nich kpić? Jakieś to dwuznaczne moralnie. Z drugiej strony należało się lizusce takie potraktowanie. Tylko co z tego wynikło? Przecież ona nawet nie wie, że ktoś ją wyśmiał. Dalej będzie przynosić te swoje dowody służbowej zależności. W sumie Halina trafnie ją oceniła, zna się kobieta na ludziach. Chyba jednak wolałabym, żeby nie komentowała przy mnie, w końcu znamy się bardzo krótko, prawie wcale. Niby nic się nie stało, ale mam taki dziwny niesmak...
Koszyk powędrował do kuchni, gdzie Marek
zajął się przerabianiem winogron na niskoprocentowy napój alkoholowy zwany
szumnie domowym winem.
-
I jak pierwszy dzień w szkole? Szefowa ciągle wzbudza twój entuzjazm?
-
A co to za dziwne pytanie? Do
czego zmierzasz?
-
Do tego, że nie znasz życia, myszko. Dziesięć lat pod jedną dyrekcją i
to ze starej nomenklatury. Ja przerobiłem już kilku szefów i na pierwszy rzut oka
wiem, jaki będzie ten nowy. W końcu typów osobowości nie jest aż tak wiele. A
ideałów po prostu nie ma. Dobrze wiedzieć, kto jest nad tobą, bo od tej wiedzy
bardzo wiele zależy. Od czego zaczęła? No, skup się...
-
Chyba od ... zmian w gabinecie. Przeniosła drzwi na inną ścianę,
przestawiła biurko, już zamówiła nowe meble.
-
E, to jeszcze o niczym nie świadczy, każdy nowy grodzi po swojemu.
Książkowa sytuacja. A jakichś dwuznacznych zachowań nie było?
-
To znaczy?
-
No, takich, że nie bardzo wiesz, jak je ocenić.
-
Ech, ty psychologu domorosły! - Marzena rzuciła w mężczyznę ścierką,
unikając bezpośredniej odpowiedzi. - Chcesz jajecznicę czy omlet?
-
Jedno i drugie. Możesz też dołożyć ze dwa na twardo, w majonezie
najlepiej. Widzę, że chcesz mnie osłabić, ale moje hormony póki co są odporne
na zmasowany atak cholesterolu. A pódźże tutaj, samico!
Kwestia jajecznicy zeszła chwilowo na
drugi plan. Produkcję wina też przesunięto na późniejszy termin. A i sprawy zawodowe
odpłynęły gdzieś hen, daleko, na granicę nocy i świtu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz