Na balu w Filharmonii Bałtyckiej
nie byłam już cztery lata, choć w międzyczasie kilka koncertów zaliczyłam. Mam
nadzieję, że wiele się tam zmieniło w dziedzinie cateringu, bo do dziś pamiętam
wstrząsające doznania z 2009 r.
Żeby mieć zagwarantowane miejsce siedzące
przy stole, wykupiliśmy konsumpcję. Cena tej usługi była porażająca, bo
znacznie przekraczała wartość biletu za koncert i bal, więc spodziewaliśmy się
co najmniej homara i kawioru. Nazwy potraw brzmiały nawet zachęcająco. Prędko
jednak okazało się, jak niewiele mają
wspólnego z rzeczywistością.
Danie główne podano o 20.45. Z karty wynikało, że w jego
skład wejdą:
zupa z soczewicy z
oliwą bazyliową
żeberka barbeque z pieczonymi ziemniakami w
mundurkach z bukietem warzyw
tarta jabłkowa z bitą
śmietaną, cynamonem i sosem waniliowym
W istocie, takie potrawy
otrzymaliśmy. Tylko że w karcie nie podano gramatury i w tym tkwił szkopuł. Zupy
było dokładnie cztery łyżki stołowe, chyba że ktoś wylizał bulionówkę, to skonsumował
trochę więcej. Nie potrafię określić, czy była smaczna, prawdopodobnie dlatego,
że moje kubki smakowe nie zdążyły zarejestrować samego faktu konsumpcji. Wzmiankowane
żeberka nie miały liczby mnogiej a wyłącznie pojedynczą i to bardzo zdrobniałą.
Jedna malutka mocno przypalona kosteczka z kilkoma włókienkami mięsa. Do tego
pół niewielkiego ziemniaczka, różyczka gotowanego brokułu oraz trzy plasterki
marchwi. Ktoś przez niedopatrzenie dostał aż cztery plasterki jarzyny i poczuł
się nieswojo. Bukiet! Po takiej porcji kalorii roczne dziecko zeżarłoby własną
grzechotkę. Deser był najlepszy w tym zestawie, bo choć tarta okazała się cienkim,
słodkim i dość twardym plackiem przypominającym w konsystencji pizzę z północy
Włoch, to przynajmniej poczuliśmy ją w żołądku. Ów specjał polano łyżeczką pysznego
sosiku waniliowego i udekorowano kleksem bitej smietany. Duży plus! Magda Gessler byłaby wniebowzięta.
Nafutrowani jak bąki przystąpiliśmy
do hucznej zabawy, z niecierpliwością oczekując kolejnych kulinarnych
niespodzianek. Nadeszły już o godzinie
23.00, kiedy to na stoły wjechał tzw. zimny bufet. Składał się z czterech dań, które
karta zapowiadała niesłychanie obrazowo:
pasztet staropolski pod
żurawiną
panga z musem
cytrynowym
delikatny różowy
schab z ćwikłą
penne z salami i
kurczakiem z vinegret słodko-chilli (pisownia oryginalna)
Ku naszemu zdumieniu przed każdym
konsumentem wylądował deserowy talerzyk. Jego środek zajmowała miseczka wypełniona
zimnym rozgotowanym makaronem. Niektórzy znaleźli w swojej porcji kilka miniaturowych
skwarek, inni wyschnięte resztki pieczonego kurczaka. Może i był tam jakiś sos,
ale nikt nie ośmielił się spróbować, w końcu cholera wie, kto tego nie dojadł. Dookoła
miseczki artystycznie poukładano pozostałe dania. Pasztet staropolski. Boże,
wybacz! Najtańszy gatunek pasztetu z kropelką konfitury żurawinowej. Jednym słoiczkiem
za 5 zł obskoczyli ponad trzysta osób. Geniusze! Schab był rzeczywiście delikatny, do tego
stopnia, że zdążył wyschnąć na wiór, zanim dotarł na stoły. Nawet ćwikła mu nie pomogła. No i panga – hit wieczoru
– kawałek surowej ryby wielkości dwóch złożonych kostek cukru. Pokropiony cytryną.
A co!
Trzeba przyznać, że różnorodność
potraw przyprawiała o zawrót głowy, w końcu mieliśmy do czynienia z daniami
kuchni (staro)polskiej, włoskiej oraz (chyba) japońskiej. I to wszystko na jednym
talerzyku! Jak widać, miniaturyzacja
dotyczy nie tylko elektroniki.
Nie można zapomnieć o napojach. Tu
kuchnia wykazała się grzeszną wręcz rozrzutnością. Na twarz przypadało całe 200
ml napojów zimnych oraz kawa lub herbata. Jak
ktoś się za bardzo rozhulał i jęzor mu zwisł do kolan, mógł sobie nabyć drogą kupna litr
napoju owocowego za, bagatela, 20 zł. Niektórzy dokupili. W końcu za taką kwotę
nie warto umrzeć z pragnienia. Butelka wina z drugiej od dołu sklepowej półki kosztowała
zaś 50 zł. Pięciokrotna przebitka, respect!
Nie wiem, jaka firma zajmowała
się cateringiem. Niewykluczone, że organizatorzy w ostatnim momencie potroili liczbę gości i trzeba było na gwałt dzielić
porcje, a w pośpiechu zapomniano obniżyć ich cenę. Zawsze staram się znaleźć proste i
uczciwe wytłumaczenie. Jednak nie opuszcza mnie przeczucie, że ktoś zrobił nas w trąbę, a sam, za czysty zysk z tego wieczoru, nabył sobie niezłej klasy samochód...
I co z tego wynika? Uaaaaaaaaaaaaa, nuda
OdpowiedzUsuńNo fakt, "Szósty zmysł" to nie jest. Ale niektórzy czytają. Wniosek jest na końcu, może tekst był dla Ciebie za długi i nie starczyło cierpliwości?
Usuńtak ,tak zmienily sie czasy,zmienil sie ustroj ale ludzie pozostali tacy sami...polak potrafi!
OdpowiedzUsuń