Słowo wstępne od autora:
Jest to obyczajowa powieść w odcinkach z życia pewnej polskiej szkoły. Jak każda fikcja realistyczna opiera się na doświadczeniach życiowych autora, ale to jednak przede wszystkim fikcja. Żaden bohater nie jest portretem żadnej konkretnej osoby, choć z pewnością niektórzy czytelnicy będą się doszukiwać podobieństw. W tym zresztą cała zabawa. Pewne wydarzenia rzeczywiście miały miejsce, inne są mocno przejaskrawione albo zmodyfikowane, a jeszcze inne wymyślone od początku do końca. Które? Nieważne, jakie to ma znaczenie? Tak właśnie widzę polską szkołę. Zapraszam zainteresowanych do lektury...
- Pani dyrektor,
pani dyrektor! - woźna, sapiąc głośno, dogoniła wreszcie szefową tuż pod
drzwiami jej gabinetu. – A ten wielki
kwiat to gdzie postawić?
- No przecież
mówiłam, w sali gimnastycznej, w rogu pod ostatnim oknem. Pani Marzenko, proszę
wskazać usytuowanie, bo do jutra tego
nie załatwimy.
Wyniosła postać wkroczyła majestatycznie do
swego gabinetu, bezgłośnie zamknęła za sobą drzwi, po czym z hrabiowską gracją
spoczęła na wysłużonym bordowym fotelu. Westchnęła przeciągle, podparła głowę
dłonią i zatonęła w niewesołych myślach.
Wice niechętnie oderwała się od zawalonego papierami biurka i z ponurą
miną powlokła się szkolnym korytarzem za kwiecistym uniformem woźnej. W budynku panowała cisza, jak zwykle o
godzinie 19.00. Tylko nieliczne
sprzątaczki jeździły na mopach, staranniej niż zwykle pucując powierzchnie
płaskie. Jutro koniec roku – wreszcie
odsapka, tym bardziej, że w czerwcu szkoła przypomina bardziej młyn, no, nazwijmy to może kuźnią umysłów, z naciskiem na słowo „kuźnia”. Nauczycielstwo lata w popłochu, nie rozstając
się nawet na chwilę z dziennikami przyciśniętymi do mniej lub bardziej bujnych
piersi, bo gdyby taki dziennik zaginął, to nie daj Boże! Legendy krążą o tych
nieszczęśnikach, co odtwarzali oceny z całego roku. Każdy więc patrzy każdemu
na ręce, użyczając na chwilę cennego woluminu dla wpisania końcowych ocen
przedmiotowych i sławetnej formułki: „Materiał zrealizowano i utrwalono, ewidencję
ocen z ...... zakończono numerem .....”.
A potem zaczyna się wyścig wychowawców po jelenia, który scolluje ich
świadectwa, czyli sprawdzi każdy dokument i opatrzy go własną parafką. Osób wykonujących tę robotę solidnie jest w
szkole jakieś 15%, więc kto pierwszy ich dopadnie, ma poczucie względnego
bezpieczeństwa przy zdawaniu dokumentacji przed dyrekcją.
Marzena aż przystanęła na wspomnienie setek dokumentów, które osobiście przewertowała, zanim trafiły na
biurko głównej. Zestaw podstawowy, czyli
dziennik, arkusz ocen, świadectwo śnił się jej każdej czerwcowej nocy, kiedy to
zakochani słuchają słowików i trzymając
się za ręce, błądzą wśród kwitnących akacji.
Zwłaszcza spotkanie służbowe z Felicją,
świetną skądinąd wychowawczynią i doskonałym fachowcem w dziedzinie historii,
sprowadzało późniejsze koszmary nocne. Kobieta owa, oprócz niewątpliwych zalet,
posiadała jedną wadę, tyleż zabawną, ile kłopotliwą, była mianowicie roztargniona do granic wyobraźni. Uczniowie
klasy VI po przeczytaniu „Szatana z VII klasy” nadali jej ksywę Gąsowska,
chociaż lekturowy profesor w porównaniu z nią był wulkanem bystrości i
refleksu. Niezgłębioną tajemnicą pozostaje w tej sytuacji metoda używana przez
Felicję do zapamiętywania różnych dat, którymi sypała jak z rękawa, oraz umiejętność
kojarzenia dawnych i obecnych zdarzeń i wyciągania z nich jasnych, klarownych a
przed wszystkim słusznych wniosków. Jej lekcje były koncertami wiedzy
merytorycznej popartej logicznym myśleniem, a uczniowie zdobywali coraz to nowe
laury w rozmaitych konkursach i olimpiadach. Opierając się w głównej mierze na
analizie obrad Sejmu Czteroletniego, Felicja trafnie przewidywała wyniki
każdych kolejnych wyborów oraz posunięcia nowo wybranych władz i nigdy się nie
myliła. Natomiast poprawne prowadzenie
szkolnej dokumentacji przekraczało jej
możliwości. Dziennik traktowała jak osobisty notatnik, upiększając go
niejednokrotnie kolorowymi szlaczkami tworzonymi podczas słuchania
uczniowskiego bredzenia. Stuprocentowa obecność jej 27 uczniów na
poszczególnych lekcjach zawierała się między liczbą 11 a 45, co w efekcie dało im lutową frekwencję
112,8%. W kwietniu potrafiła zamieścić radosny zapis: „BOŻE NARODZENIE!!!”
ozdobiony w dodatku wizerunkiem renifera i nieco rachitycznej choinki. A ile razy wpisała swój temat na wuefie czy
muzyce .... W niebotyczne zdumienie
wprawiła też niegdyś dyrekcję,
wystawiając półroczne oceny z zachowania uczniom nie swojej klasy, czego w
ferworze nawet nie zauważyła. Mało tego, brak ocen we własnym dzienniku
przypisała tajemniczemu spiskowi złośliwych koleżanek. Arkusze ocen klas
Felicji wice od dawna potajemnie wypełniała osobiście, gdyż zajmowało jej to
dziesięć razy mniej czasu i nerwów niż ich sprawdzanie.
No, ale ta fascynująca przygoda, dzięki
Bogu, już za mną – pomyślała Marzena, zerkając nerwowo na zegarek i w duchu
ganiąc się za bezsensowność tego gestu. Pasiasty kastrat Zenek pewnie dawno
załatwił swoją potrzebę w donicy z palmą, a Basta na nowym dywanie, o ile oczywiście udało jej
się, jak ostatnio, sforsować drzwi do saloniku. Cholera jasna, dobrze, że to
nie Szwecja, bo nieszczęsne
zwierzaki dawno już miałyby innego
właściciela, a ona sama odsiadywałaby karę za ich dręczenie. Teoretycznie mogła wymknąć się tylnymi drzwiami
do domu, to raptem dwadzieścia minut piechotą, i wypuścić trzodę do ogrodu, jednak wyjście z pracy przed szefową było
jednoznaczne z samobójstwem. Mieszanina
szacunku, strachu, uznania, wykluczała próby jakiejkolwiek dyskusji. „Nauczyciel nie ma spraw osobistych” – powtarzała często, świecąc jak gwiazda
własnym przykładem. Oprócz detektora obecności podwładnych dysponowała zupełnie
innym od nich poczuciem czasu. Od wielu lat samotna, przesiadywała w szkole po
kilkanaście godzin dziennie, trzymała tu nawet swój kocyk i bambosze. Chodziły
też słuchy, że czasem nocowała w swoim gabinecie, co plotkarze natychmiast
przypisali romansowi ze stróżem nocnym, niejakim panem Wackiem, mężczyzną w
podeszłym wprawdzie wieku, ale o posturze gladiatora.
Dyrekcja
związana była ze szkołą całym swoim życiem.
Przechowywała w kotłowni kłącza dalii i piwonii, a na parapetach korytarza hodowała flance
pomidorów. Podczas codziennych rutynowych obchodów dobytku jej bacznemu oku nie uszła żadna plamka czy
ryska na ścianie. Zresztą czystość ścian
to był jej konik. I oszczędność posunięta do granic skąpstwa: każdy wydatek
analizowała wielokrotnie, poprzestając z reguły na naprawdę niezbędnych
przedsięwzięciach. Personel pomocniczy wyspecjalizował się w licznych pracach
rekonstrukcyjnych, a pojęcie recyklingu znano w tej placówce znacznie
wcześniej, zanim stało się ono modne na świecie. Administracja używała kartek odzyskanych z zużytych uczniowskich
zeszytów, sprzątaczki przerabiały na szmaty przechodzone mężowskie kalesony, a
nowy zamek kupowano wyłącznie wtedy, gdy zużyto części zamienne ze wszystkich
starych. Szklarz mógł liczyć na zarobek,
gdy „wyszedł” już ostatni ścinek szkła na
zamaskowanie wybitego otworu w szybie. Program oszczędnościowy szefowej mógł w
ciągu roku postawić na nogi Etiopię, ale jej podwładnych wpędzał
niejednokrotnie w czarną rozpacz, bo zdobycie służbowego kleju, książki,
kalendarza czy zwykłego długopisu graniczyło z cudem. Wszyscy pracownicy, nauczyciele,
administracja i sprzątaczki, „dokładali do interesu”, we własnym zakresie
organizując niezbędne do pracy akcesoria. Był to zapewne jeden z nielicznych, o
ile nie jedyny, przykład instytucji polskiej, z której pracownicy nie tylko nic
nie wynieśli, ale wzbogacili ją znacznie swoimi
darowiznami.
Trzydzieści lat dyrektorowania! Jak się odchodzi po takim czasie? - Marzena aż
przystanęła, porażona myślą, która towarzyszyła jej od marca i stała się prawie
nieodłącznym składnikiem świadomości. Dziesięć lat ścisłej współpracy nie zacieśniło
więzów między nimi. Szefowa nie tolerowała partnerstwa, preferując układ
zależności służbowej i skrupulatnie rozliczała
wice nie tylko z powierzonych
zadań, ale i sposobu ich wykonania. Nigdy nie doceniła werbalnie jej wysiłku,
uznając go za konieczny element zakresu obowiązków. W ogóle wyznawała zasadę, że dobra robota to
oczywistość i nie należy jej chwalić, natomiast absolutnie niezbędne jest
ganienie wszelkich potknięć. No, tu była mistrzynią tortur psychicznych,
trwających czasem kilka miesięcy:
- W życiu nie sądziłam,.
że osoba z wyższym wykształceniem, inteligentna i mądra, mogłaby się zdobyć na taki pomysł – cedziła z głębin
swego fotela, patrząc na pąsową twarz delikwentki, która, dajmy na to,
postanowiła bez porozumienia z szefową przykleić do lamperii na ścianie swojej
klasy plakat, używając do tego celu plastra. - Przecież farba odpadnie, ściana się zniszczy, więc
skórka niewarta wyprawki. A pani wicedyrektor
powinna baczniej przyglądać się poczynaniom koleżanek.
- Średnia ocen w
pani klasie niziutka, działania
wychowawcze nie poskutkowały - kontynuowała cztery tygodnie później - ale czego
można się spodziewać po uczniach, którzy widzieli plakat przyklejony plastrem
do ściany. A zresztą takie czasy
dzisiaj. Nawet wicedyrektor nie zareagowała.
- Nie wiem, czy
pani Krysia jest w stanie samodzielnie opracować ten problem - wyraziła po tygodniu obiekcje na radzie
pedagogicznej - Osoba, która bezmyślnie
niszczy ścianę w klasie... No cóż, pozostaje mi żywić nadzieję, że pani
wicedyrektor więcej nie dopuści do podobnych ekscesów.
- Mam poważne
wątpliwości co do tej nagrody dla pani Krysi. No, niech już będzie, w końcu
to pierwsze miejsce w województwie, ale ciągle widzę tę bezmyślnie
zniszczoną ścianę... Połóżmy to na karb niewłaściwie prowadzonej kontroli. - Ta
konkluzja została wygłoszona pod koniec roku.
Jutro pożegnanie. Rada Rodziców nabyła
monstrualnej wielkości bukiet złożony z
kilkudziesięciu różnokolorowych kwiatów. Do tego każdy uczeń ma przynieść jedną różę.
W zwyczajowym apelu na koniec roku uwzględniono elementy sentymentalne.
Będą smętne pieśni typu „Tak niedawno myśmy się poznali...” i „Do widzenia, przyjaciele”. Całe czerwcowe
wydanie szkolnej gazety poświęcone
dyrekcji: wywiad-rzeka, zdjęcia z różnych etapów jej drogi zawodowej, artykuł
wspomnieniowy, wreszcie – list
otwarty dyrekcji do uczniów, nauczycieli
i rodziców. Marzena widziała ten list,
dwie szpalty drobnym drukiem. Dużo osobistych refleksji, jakieś wskazówki dla
następców, trochę ckliwych frazesów, wreszcie lista wybrańców, którym szefowa
dziękuje za współpracę. Sprzątaczka,
stróż nocny, księgowa, kilkunastu nauczycieli, w tym ci, którzy odeszli na
emeryturę dwadzieścia lat temu, dentystka, właściciel sklepu mięsnego i jeszcze
parę osób zaszczyconych wymienieniem nazwiska, funkcji i zasługi. Dla
wicedyrektora zabrakło jednego słowa podziękowania za dziesięć lat.
Jednego słowa!
- Kochana,
przesadzasz jak zwykle – usadziła ją swoim zwyczajem Bożena, wieloletnia
przyjaciółka jeszcze ze studiów, której wypłakała się wczoraj w telefon. –
Przeczytaj jeszcze raz zakończenie. No, jak tam było? „Nie jestem w stanie
wymienić wszystkich wspaniałych ludzi, z którymi związała mnie praca zawodowa.
Dziękuję Wam, kochani.” Toż śmiało możesz uznać, że to o tobie. Ciepło, miło,
serdecznie... Nie, no bladź po prostu! Ale ona odchodzi, a ty zostajesz, o!
W poniedziałek konkurs na nowego
dyrektora. Ze szkoły startują trzy osoby, swój akces zgłosiło też siedem
obcych. Ciekawe, co z tego wyniknie. a
zresztą wszystko jedno, gorzej być nie może.
Z młodszym będzie się łatwiej dogadać,
coś się ruszy, może jakieś nowe inwestycje
się pojawią. Przydałoby się rozbudować uczniowskie szatnie, sala gimnastyczna zagrzybiona, parę komputerów warto dokupić, wucety wykafelkować...
- Pani Marzeno,
pozwoli pani do mnie na chwilkę – głos szefowej przerwał wyprawę w
przyszłość. Skąd ona wie, że jestem pod
jej gabinetem? Marzena uchyliła drzwi i wsunęła głowę do środka.
- Słucham, pani
dyrektor?
- Proszę, niech
pani wejdzie i spocznie - okrągły gest zakończył się wskazaniem twardego
krzesła stojącego na baczność przed odrapanym biurkiem. „Spocząć” na nim mógł jedynie ktoś, kto właśnie ukończył 24-godzinną szychtę w kopalni na przodku.
Marzena usiadła posłusznie, przybierając podświadomie postawę grzecznej
uczennicy.
- Jak pani wiadomo,
jutro kończę swoją wieloletnią służbę w tej placówce – wyrzekła dyrektorka,
kierując wzrok na własne krótko obcięte paznokcie. – Zostawiłam tu trzydzieści
lat swojego życia. Niełatwo to oddać
komuś nieznanemu. Nie wiem, czemu o tym
mówię, właśnie pani... Ale, ale ... Może
w gronie chodzą jakieś wieści, kogo
byście najchętniej widzieli na moim miejscu?
- Ależ pani
dyrektor, dla nas to też szok...
- No tak,
naturalnie, niemniej jednak...
- Miałam ostatnio
dużo pracy, nie było okazji prywatnie rozmawiać z nauczycielami - Marzena wiła
się jak piskorz. - Myślę, że wszyscy są nieco zdezorientowani. Generalnie,
ludzie boją się zmian...
- Nawet na lepsze?
- zakpiła szefowa, a w jej głosie dała
się słyszeć gorycz. - Przecież wiem, że czekacie na jakąś rewolucję,
nowoczesnego menedżera, czy jak ich tam nazywacie, który poprowadzi was do sukcesu. Ech, naiwni!
Dziś światem rządzi pieniądz, a dla sukcesu osobistego ludzie gotowi zrezygnować z
człowieczeństwa. Do rzeczy, kogo popiera
grono?
- Bo ja wiem, chyba
Halinę?
- A co wy o niej
wiecie? Pracuje u nas zaledwie od roku.
- Jest dobrą
koleżanką, miła, bezkonfliktowa, dowcipna. Ludzie ją lubią.
- Zaiste,
podstawowe cechy szefa posiada. A swoją drogą ciekawe, czemu pani nie
startowała? - dyrektorka musnęła spojrzeniem oblicze Marzeny i rozpoczęła
szczegółową penetrację szuflady swojego
biurka.
- Złożyło się na to
wiele przyczyn - zaczęła wice, nerwowo poprawiając się na mało komfortowym
siedzisku. - Po pierwsze nie czuję się na siłach samodzielnie kierować szkołą...
- No tak, to w
istocie niełatwe zadanie.
Marzena nabrała oddechu:
- A po drugie,
nawet gdybym się odważyła, nie
spełniałam wymogów formalnych. Nie mam aktualnej oceny pracy, a kiedy o nią
wystąpiłam...
- Mój Boże, to już
20.00 ? A my jeszcze w pracy? Przecież jutro ma pani dyżur, jeśli się nie mylę,
od 7.00. Ja też przyjdę wcześniej, bo
chcę jeszcze dopracować moje pożegnalne przemówienie. No, to do widzenia. Ale,
ale, byłabym zapomniała, wezwałam panią
do siebie, bo chciałam wręczyć na zakończenie naszej współpracy ... to – i
dyrektorka tryumfalnym gestem wyjęła z szuflady bombonierkę z ptasim mleczkiem,
waniliowym, co Marzena zdążyła zarejestrować ogłupiałym wzrokiem. Wręczyła
zaskoczonej kobiecie pudełko i zamaszyście cmoknęła ja w lewy policzek.
- Życzę pani
powodzenia na nowej drodze życia -
obwieściła uroczyście. – Na pewno się pani przyda. Już nie będzie jak u pana
Boga za piecem.
Zaskoczona Marzena bez słowa opuściła
gabinet, jak w transie przeszła przez sekretariat, weszła do swego pokoju, wzięła
torebkę i żakiet, zamknęła drzwi na klucz i automatycznie powiesiła go w
szafce. Już pod domem zorientowała się, że w wyciągniętej ręce ciągle trzyma
ptasie mleczko - namacalny, aczkolwiek mało czytelny dla świata, dowód uznania
jej zasług. Wzięła rozmach i cisnęła je w pobliskie krzaki malin, gęsto
porastające wysokie zbocze.
Zenek powitał ją głośnym miauczeniem, a w
oczach miał dzikie żądze. Wypuszczony za
drzwi natychmiast obsikał najbliższą choinkę i pognał na grządkę z marchewką wykonać
dołek na grubszą robotę. Basta, wbrew oczekiwaniom, nie weszła do salonu, ale,
jak się później okazało, zaczęła wykazywać objawy kolejnej ciąży urojonej, czemu
dała wyraz, budując misterne gniazdo na tapczanie Maćka, który przedtem starannie
pozbawiła tapicerki. W poczuciu winy nie przywitała się z panią, ale przemknęła
pod jej nogami i runęła na niedomkniętą furtkę a następnie we wspomniane przed
chwilą maliny.
Zrezygnowana Marzena udała się do kuchni,
skąd wykonała telefon do znajomego weterynarza, żeby umówić się z nim na
ewentualne płukanie żołądka dobermanki, która aktualnie zajęta jest prawdopodobnie
pożeraniem 25dkg ptasiego mleczka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz