Szukaj na tym blogu

niedziela, 15 września 2013

Jesienne skarby mojej spiżarni


    Wbrew zasuszonym trollicom, które wyśmiewają kulinarne ciągoty bliźnich, chcę się Wam pochwalić zasobami mojej tegorocznej jesiennej spiżarni. Nie robiłam jabłek czy borówek, bo zostały mi jeszcze z zeszłego roku. Na przetworzone ogórki też nie mam ochoty, bo zauważyłam, że ostatnio nie zużywam ich zbyt dużo. Zdjęcia będę zamieszczać w kolejności ich robienia, bo np. żurek jeszcze się kisi, a dynia i papryka nie staniały na tyle, żeby je kupować w ilościach hurtowych. Szczegółowe przepisy zamieszczę wtedy, gdy poprosicie o nie w komentarzach. Zresztą tyle ich w Internecie, że ten blog należy potraktować raczej jako sugestię.

1) Grzyby suszone, marynowane i mrożone - nie używam ich zbyt dużo, ale lubię mieć na okoliczność :-) Szczególnie świąteczny bigos wymaga tego dodatku. A grzybki w occie utylizuje moja pierwsza synowa, która je uwielbia, więc muszą być, żeby nie wiem co.


2) Syrop malinowy i maliny mrożone. W tym roku maliny "chodziły" po 9 zł/kg, dlatego się opłacało. A kiedy przeczytałam, z czego się składa syrop malinowy osławionego "Hortexu", przestałam mieć jakiekolwiek wątpliwości. Przestudiujcie uważnie metki tych syropów po kilka złotych. Zgroza! A te ekologiczne, bez sztucznych dodatków, kosztują 17-30 zł za półlitrową butelkę. No to nieźle zaoszczędziłam. Kilka kilogramów malin zamroziłam, żeby w środku zimy poczuć zapach i smak lata.


3) Suszone pomidory w oleju wg przepisu Danci - to prawdziwy rarytas. Szybciej je zużywam niż wytwarzam. Szczerze polecam wielbicielom sałatek warzywnych. W zestawieniu z sałatą lodową, czosnkiem marynowanym i jakimś białkiem np. fetą albo wędzonym kurczakiem tworzą niepowtarzalną całość. Z odrzutów wychodzi dodatkowo sok/koncentrat na zupę. A wonny olej można wykorzystać do wszystkiego.



4) Pigwówka. Nawet trudno to nazwać nalewką, ponieważ wystarczy wytworzyć sok (surowy!)  i połączyć w dowolnych proporcjach z wódką lub spirytusem. Ja jestem zwolenniczką wersji hardcorowej, czyli 48-45%. To się pije "dla zdrowotności", bo zawartość witaminy C jest oszałamiająca, o czym świadczy kompletny brak kaca po niebacznym przedawkowaniu. A smak i zapach... 


5) Przecier z dyni i dynia w occie. Przecier niezbędny na wspaniałą zimową zupę z dodatkiem czosnku i imbiru. Rozgrzewającą, pożywną a jednocześnie lekkostrawną i przepyszną. A dynia marynowana jest naprawdę świetnym wizualnie i smakowo dodatkiem do mięsa. Zimą dyni ze świecą szukać, bo nie jest tak trwała jak kabaczek. Trzeba teraz wykorzystać fakt, że jest dostępna. Cenę większego okazu można negocjować. Ja kupiłam dwie 7-kilowe sztuki po 2 zł/kg, ale można trafić jeszcze taniej. Na przecier nadaje się też dynia pokrojona - to nam oszczędzi sporo pracy, bo obrobić samodzielnie okaz wielkości piłki lekarskiej to wyzwanie dla Pudziana. Jeszcze mnie ręka boli. Pozostaje kwestia pestek, które warto wysuszyć i uprażyć. Na surowo w większej ilości są toksyczne, niegdyś używano ich jako skuteczny środek na tasiemca!

6) Gruszki w syropie. Przysmak mojego dzieciństwa. Zamiast ciasta, do popołudniowej herbatki. Gruszki muszą być twarde, takie nie do ugryzienia. Najpierw robi się gęsty syrop z cukru (wody minimalnie!), potem praży w nim połówki gruszek, aż puszczą sok, zrobią się bursztynowe i lekko sflaczeją. Nie ma obawy, że się rozgotują. Do słoika warto wrzucić goździk dla zapachu. Mocna gorzka herbata i pachnąca gruszka polana złocistym syropem to zestaw skutecznie zwalczający listopadową depresję.  W tym roku zrobiłam wersję light (mniej cukru - taki zawiesisty kompot), no i oczywiście te właściwe.

7) Żurek. Wyprodukowany z nadmiaru zakwasu żytniego, na którym piekę chleb. Najpierw kiszę go w glinianym garnku a potem stoi sobie w chłodnym miejscu w butelkach i jest rozdawany jako prezent ulubionym gościom. Im dłużej stoi, tym mniej go potrzeba na tradycyjną zupę kuchni polskiej. 


8) Papryka Ireny. Kolorowa papryka wg przepisu niezapomnianej koleżanki. Delikatna, słodkawa, jędrna.   Na imprezach rozchwytywana w pierwszej kolejności. Jeśli jej nie zrobię, będę skończona towarzysko. Sekret tkwi w słodko-kwaśnej zalewie, bardziej slodkiej niż kwaśnej (proporcje: 1,5 l wody, 300 ml cukru, 2 łyżeczki soli, 2 ząbki czosnku) oraz dodatkach wkladanych bezpośrednio do słoika: pieprz ziarnisty, ziele angielskie, listek laurowy, gorczyca, łyżka oleju. Paprykę zalewa się gorącą zalewą i gotuje słoiki 10 minut.



9) Grzybek kefirowy zwany tybetańskim, bo tam podobno powstał. Wygląda jak pokruszony kalafior. Trzymam go w mleku pasteryzowanym albo w zamrażalniku. W ciągu kilkunastu godzin przerabia mleko na zdrowy, pozbawiony chemii kefir. Co dwa tygodnie podwaja swoją objętość, więc można się nim dzielić. A tu coś mądrego na temat grzybka.   I jeszcze zasady hodowli grzybka. Polecam :-)



Balkonowe poletko - podsumowanie

Obiecałam kontynuować wątek balkonowego poletka. No cóż, cudów nie będzie. Oj, zaskoczyła mnie pogoda w tym roku. Zmiany temperatury a przede wszystkim tropikalne upały dały się we znaki moim roślinkom, które nie były takie bujne jak zazwyczaj.

Najbardziej cieszyły mnie pomidory-koraliki,  nie tylko ozdobne ale i bardzo smaczne. Codziennie garstka, akurat  na przystrojenie jakiejś potrawy.


Na balkon przybłąkał się też miły gość - piękny trójkwiatowy słonecznik, którego nasionko przypadkiem znalazło się w skrzynce. Reszta pąków ukryła się za dorodnym kwiatem.


Komarnica nie lubi upałów, a może to brak komarów ją załatwił ;-)  Zapowiadała się dobrze, podobnie jak petunie i uczep, ale wszystko marniało w oczach, choć żadnych szkodników nie dostrzegłam. Wilec też był bidusi i choć podczas kwitnienia ładnie zdobił balkon, to masowo gubił liście aż wreszcie zupełnie wyłysiał i poszedł pod sekator.


Za to clematis przerósł moje oczekiwania. Burza liści i kwiatów przez całe lato. Odkryłam też nową roślinę - piękny fiołkowy rozwar nabyty w TESCO.  Kwitnie niestrudzenie od miesiąca i ciągle ma nowe pąki. Za nim w rogu widać bluszcz - jeśli przetrwa zimę, to zarośnie mi całą ścianę, bo jest bardzo ekspansywny.



Dochowałam się też bardzo dorodnych krzaków borówki amerykańskiej i jagody kamczackiej. Czas pokaże, co z nich będzie w przyszłym roku. Muszę się doszkolić w przycinaniu borówki, żeby pięknie owocowała. W tym roku była spora garść, ale tylko na jednym krzaku.  


Największą niespodziankę sprawiła mi roślina, którą beztrosko skazałam na wymarcie. To oxalis, czyli popularny szczawik, zwany też koniczynką szczęścia. Stał porzucony na klatce schodowej i nie wiązałam z nim żadnych nadziei. Uschniętym badylem zaopiekował się sąsiad, a ja bez skrupułów zabrałam mu swoją własność, kiedy zobaczyłam ją w całym rozkwicie. Szczawik podobno zimą zawsze marnieje, by na wiosnę pokazać swoje możliwości. Polecam - odradza się jak fenix z popiołów.


I to tyle. Teraz rośliny spokojnie czekają na zimę, a ja gromadzę ścinki papieru z niszczarki, z których zrobię im ciepłe przykrycie. No, może jeszcze skuszę się na jakieś wrzosy...

wtorek, 10 września 2013

Kochana papierologia, czyli jak fikcja niszczy las i nas...


          Nadszedł nowy rok szkolny a z nim odwieczne problemy nauczycieli.
- A co ten nauczyciel ma do roboty? - słyszymy nieraz podczas towarzyskich dyskusji. - Odpęka pięć godzin w szkole i wolny jak ptak. 
       Pewnie, że nie jest to praca na przodku w kopalni. I nie przy odszczurzaniu kanalizacji. I nie na pierwszej linii w rzeźni. Można znaleźć zawody znacznie gorsze (choć i znacznie lepsze by się trafiły). Każda profesja ma swoje wady i zalety. Ja dziś chciałabym zapoznać opinię (publiczną - wnosząc  z liczby wejść na bloga) z ogromną bolączką zawodu belfra, czyli wszechobecną papierologią. Dotyka ona zresztą nie tylko oświatę, choć właśnie tu jest najbardziej nie na miejscu. Wypełnianie rubryczek i ankiet, pisanie programów, planów i sprawozdań, tworzenia zestawień i wykresów  itp. itd. - cała ta "twórczość" kłóci się z podstawową funkcją szkoły, czyli nauczaniem i wychowaniem, tym bardziej, że pochłania ogromną część pracy nauczyciela. Ci z "biurewską" naturą jakoś sobie radzą, bez protestów machając (prywatnym!) długopisem lub grzejąc (prywatny!) komputer, dla pozostałych to dramat i niepotrzebna strata czasu, który można by wykorzystać z pożytkiem dla uczniów, nie dla statystyk. Zwłaszcza w czerwcu, miesiącu zamykającym rok szkolny, na nauczanie po prostu nie ma czasu i absolutną rację przyznaję tym, którzy twierdzą, że szkoła działa wtedy na pół gwizdka, a niska frekwencja uczniów jest jak najbardziej pożądana. Wrzesień niewiele się różni - jak co roku trzeba przygotować ogromną  stertę dokumentacji.
       Przy tej okazji warto też wspomnieć o wielkim paradoksie naszych czasów. Szkoła, która propaguje wszelkie działania proekologiczne: zbieranie makulatury, baterii, sadzenie drzew, sprzątanie świata  - sama zużywa takie ilości papieru, że ma na sumieniu niejeden wyrąbany las.
      Nie wiem, jak jest w innych szkołach - ja mam doświadczenie z czterech, a największe z ostatniej, gdzie spędziłam sporo lat. Istnieje, oczywiście, dokumentacja konieczna, bez której ani rusz, ale większość papierzysk to naprawdę sztuka dla sztuki. Rosną sterty powielane z roku na rok, a drzew coraz mniej...

A oto wykaz papierowych dowodów funkcjonowania dzisiejszej szkoły: 

1. Dziennik lekcyjny -  oprawna w twarde okładki ponad 200-stronicowa księga formatu A-4. To wielki papierologiczny obowiązek wychowawcy. Samo jego założenie zajmuje ładnych kilka godzin, bo trzeba ręcznie wpisać całą masę informacji dotyczących każdego z ok. 30 uczniów, jak chociażby dokładny adres z kodem, telefony do obojga rodziców, pesel itp.  Wychowawca odpowiada również za stan dziennika przez cały rok, między innymi ugania się za nauczycielami, którzy "zapominają" odnotowywać tematy swoich lekcji. Co miesiąc liczy również frekwencję uczniów. I tu paradoks - jest to wprawdzie  czynność nieobowiązkowa,  tyle że frekwencję trzeba znać, by ją podać do półrocznych i rocznych statystyk. Liczenia od cholery, nic dziwnego, że mniej cierpliwi wpisują dane miesięczne i roczne "na oko", bo nikt tak naprawdę nie jest w stanie tego sprawdzić.
     Na koniec roku szkolnego dziennik należy dopieścić,  obejrzeć pod lupą, wypełnić każdą możliwą rubryczkę, np. ile dzieci jest dowożonych do szkoły (!), ile uczy się obcych języków (!), a na każdej stronie z ocenami przedmiotowymi zdobyć podpis odpowiedniego nauczyciela i nieśmiertelną formułkę: "Materiał zrealizowano i utrwalono. Spis ocen zakończono numerem x na stronie x." O realizacji materiału nie mówi się już wprawdzie od jakichś 15 lat, bo teraz kładzie się nacisk na umiejętności uczniów, ale przyzwyczajenie drugą naturą, bez względu na sens. A bez tego dziennika zdać nie można. Niech belfry wypiszą te swoje długopisy do końca...
      W szkołach istnieją już tzw. dzienniki elektroniczne, niestety, nie zamiast, tylko obok. Każdy rodzic może zobaczyć w Internecie postępy własnego potomka, uwagi o zachowaniu, frekwencję. To dodatkowy obowiązek belfra - bo informacje się same nie wpiszą. Do internetu wprowadzała je sekretarka, ale przedtem nauczyciele przekazywali jej oceny zapisane na kartkach. W najbliższej przyszłości  pedagodzy będą zasuwać na dwa fronty: w szkole wypełniając dziennik papierowy, w domu - internetowy. Podobno za rok będzie już tylko dziennik elektroniczny. Ciekawe, jak oświata poradzi sobie z niezbędnym sprzętem. Tablet dla każdego belfra?

2. Zeszyt uwag - to rzeczowy wkład każdego wychowawcy w sprawne funkcjonowanie szkoły. Za własne pieniądze musi nabyć kajecik i sprytnie doczepić go do dziennika, żeby stanowił jego integralną całość. Dlaczego? Bo durny i nie umie napisać inteligentnej uwagi w przeznaczonych do tego rubrykach dziennika. Faktycznie, zdarzają się uwagi nieprzemyślane, które krążą potem po Internecie, budząc powszechną wesołość. Moja absolutnie ulubiona dotyczy pierwszaka i brzmi: "Jurek zachowuje się na wuefie jak dziecko". Trafiają się "kronikarze", którzy na jednej lekcji potrafią wpisać kilkanaście uwag i to wcale nie lakonicznych. Czasem teksty świadczą o bezradności nauczyciela albo wręcz dokumentują jego błędy wychowawcze, więc w sumie nie dziwię się, że dyrekcja jak lew broni dziennika przed profanacją. Tylko że kolejne drzewo poszło pod siekierę...

3. Arkusze ocen - szkolny dokument, w którym notuje się roczne efekty kształcenia poszczególnych uczniów. Każdy uczeń ma swój własny arkusz. Zakłada się go na początku kolejnego cyklu edukacyjnego: podstawówka, gimnazjum, szkoła średnia. Na koniec roku wychowawca wpisuje tu wszystkie końcowe oceny z dziennika (słownie i bez skrótów) i dopiero na podstawie tego dokumentu wypełnia świadectwo.
       Jeszcze nie tak dawno wpisywanie ocen do arkusza stanowiło obowiązek każdego nauczyciela uczącego w danej klasie. To dopiero były wyścigi, podchody, kolejki, wyrywanie sobie z rąk cennych dokumentów. Polonista np. pracuje rano, anglista po południu, wuefista już wyszedł, muzyk jeszcze nie przyszedł, matematyk akurat ma czas i wpisałby oceny, ale nie wiadomo u kogo są arkusze, dzieci w klasie czekają... Tego się nie da opisać, to trzeba było widzieć.
      Ktoś wymyślił uproszczenie procedur i wypełnianie arkuszy ocen powierzono w całości wychowawcy. Najpierw wpisywane były oceny półroczne i roczne, obecnie tylko roczne, więc nie widać efektów nauczania: pogorszenia albo poprawy. A szkoda, bo to istotna informacja, tym bardziej, że EWALUACJA to przecież najważniejsza rzecz w szkole.  Każdy zestaw ocen rocznych zamyka formułka: "Uchwałą Rady Pedagogicznej z dn. ...(nie) uzyskał(a) promocję (i) (z wyróżnieniem) do klasy ...", którą trzeba ręcznie wpisać w miniaturową rubryczkę, również nie stosując skrótów. Ta dłubanina przysparza belfrom wielu nerwów, bo pomyłki są praktycznie wykluczone, a zbyt duża ich ilość skutkuje przepisywaniem całego arkusza, czasem kilku, a w skrajnych przypadkach nawet kompletu. 

4. Świadectwa - bezspornie muszą istnieć jako namacalny dowód ukończenia szkoły. Jeszcze parę lat temu wypisywano je ręcznie. Ile wtedy marnowało się papieru, z byle powodu zresztą, bo nawet źle postawiona kropka czy krzywa pieczątka czasem dyskwalifikowała cały dokument. Od kilku lat świadectwa są w wersji elektronicznej - klikasz "5" i wyskakuje "bardzo dobry". Ale przedtem trzeba wprowadzić dane do programu, co też zajmuje masę czasu. W szkole jest ciągle za mało komputerów do użytku nauczycieli, ci pracują więc w domu. Kiedy wychodzą z pracy w czerwcowe słoneczne popołudnie, to na pewno nie z zamiarem udania się na plażę. 
    Jeśli zaś chodzi o marnotrawstwo papieru, to technologia komputerowa tylko pogłębiła ten proceder. Zanim wydrukuje się świadectwa na giloszu, czyli specjalnym kolorowym arkuszu, który jest drukiem ścisłego zarachowania, trzeba zrobić próbę generalną na normalnym papierze. Arkusz na ucznia, czyli dwie ryzy minimum. A jak jeszcze drukarka nawali albo program zaszwankuje... Warto przy tej okazji wspomnieć o nauczycielach klas najmłodszych. Tu nie ma ocen wyrażonych cyfrą - jest za to tzw. ocena opisowa, czyli słowna opinia na temat zachowania, umiejętności i talentów dziecka. Na potrzeby świadectwa trzeba ją opracować tak, żeby zmieścić się w ściśle określonej liczbie znaków. Aha, i jeszcze dobrać odpowiednie zwroty, żeby nie urazić młodego wrażliwego umysłu. Więc się pisze: "Umie liczyć do dziesięciu" zamiast "Nie potrafi liczyć do stu", a rodzic pozostaje w złudnym  przekonaniu, że wszystko w porządku, bo przecież programu nauczania znać nie musi.
     Kto z was - mówię o dorosłych - przechowuje świadectwo ukończenia np. czwartej klasy szkoły podstawowej albo drugiej liceum? Do czego ono było komukolwiek potrzebne? Żeby własnym dzieciom się chwalić, jeśli jest czym? Każdy następny etap edukacyjny niejako kasuje wyniki poprzedniego. Może warto pomyśleć o świadectwach na zakończenie właśnie takiego etapu, a w pozostałych przypadkach wystarczyłyby zwykłe zaświadczenia z pieczątką? Taka rewolucyjna myśl mi przemknęła...

4. Plan  wynikowy - czyli, nie wdając się w zbędne szczegóły, dawny rozkład materiału uwzględniający dodatkowo przewidywane umiejętności ucznia. Jest dołączony praktycznie do każdego porządnego podręcznika, również w wersji elektronicznej. Zawiera propozycje tematów wszystkich możliwych lekcji z wykorzystaniem danego podręcznika i niektórych lektur, ostateczny wybór pozostawiając nauczycielowi. Ułatwienie? Ale gdzież tam. Mimo że każdy nauczyciel corocznie musi zeznać na piśmie jaki program realizuje i z jakiego podręcznika korzysta, to plan  i tak trzeba wydrukować i złożyć na ogromną stertę innych. Szkolne drukarki i kopiarki we wrześniu  aż dymią, a kolejki do nich ustawiają się od rana, bo taki plan ma od kilku do kilkunastu kartek, a nauczycieli jest kilkudziesięciu i każdy uczy w kilku klasach. Niektórzy nie mają cierpliwości i drukują na swoim sprzęcie za własne pieniądze. Plany wynikowe są sprawdzane na początku września, a potem cały rok tylko się kurzą, ale biurokratyczny wymóg spełnić trzeba. Uwaga - dobry plan bardzo pomaga w pracy, tylko po co powielać go corocznie? To kolejna ryza papieru i czas, który można by było lepiej spożytkować. Jest sposób na obejście wymogu: w tych mniej zakurzonych wymienia się stronę tytułową i gra. Drzewo uratowane!

5. Program wychowawczy - jeden z podstawowych dokumentów wychowawcy klasy, tworzony na początku danego etapu edukacyjnego, czyli raz na trzy lata. Zawiera wszelkie, zarówno autorskie jak i podpatrzone pomysły na efektywne i efektowne wychowywanie młodych ludzi w szkole. Przemyślany, dopasowany do zespołu klasowego i konsekwentnie realizowany musi przynieść niezłe efekty. Napisanie porządnego programu zajmuje przynajmniej kilka dni, ale można też na odczepnego w parę chwil ściągnąć pierwszy z brzegu z Internetu. Zawsze mnie zastanawiało, czy ktoś w ogóle to czyta. Przez długie lata pracy w różnych szkołach ani razu nie zetknęłam się z sytuacją, żeby czyjś program wychowawczy stawiano za wzór innym albo przeciwnie - wskazywano jego  braki,  więc znowu mam dziwne wrażenie, że to sztuka dla sztuki. Jedni tworzą, inni odtwarzają - samo życie.

6. Rozkład godzin wychowawczych - czyli lista tematów godzin wychowawczych realizowanych w ciągu roku szkolnego. Teoretycznie powinna idealnie współgrać  z programem wychowawczym, ale kto to sprawdzi? Przecież wystarczy z miesięcznym wyprzedzeniem wpisać ołówkiem do dziennika sprawy i daty, których nie wolno przegapić, a reszta wyklaruje się sama. To kolejny dokument tworzony tylko po to, żeby był, bo tematy lekcji wychowawczych najczęściej i tak wynikają z potrzeby chwili. Jeżeli komuś naprawdę uda się bez przeszkód zrealizować 50% zaplanowanych tematów, to serdecznie gratuluję. Widocznie zamiast dzieci trafiły mu się roboty.

7. Wymagania programowe oraz kryteria ocen z poszczególnych przedmiotów - corocznie przedstawiane rodzicom na pierwszej wywiadówce. Co trzeba umieć na szóstkę a co na tróję,  jakie zeszyty nosić na chemię, a jaki strój na wf i temu podobne informacje, których nikt nie słucha. Przejmują się tym tylko niektórzy rodzice czwartoklasistów, reszta w ogóle nie jest zainteresowana. - Czytamy kryteria? - Nie, nie!!! - Większość podpisze wszystko, byle szybciej odwalić rodzicielski obowiązek. Kiedyś usiłowałam ambitnie przeczytać rodzicom choćby najważniejsze informacje - zebranie trwało trzy godziny, a ja niechybnie postradałabym życie, gdyby wzrok mógł zabijać. Od tamtej pory układałam piękne wachlarze zadrukowanych kartek i informowałam, że są do wglądu, można przeczytać, powielić, otrzymać pocztą e-mailową. Zero zainteresowania.  Kolejna fikcja pochłaniająca niepotrzebnie czas i kolejną ryzę papieru. 

8. Zgody - czyli corocznie produkowane przez wychowawców mniejsze i większe karteczki zawierające zgodę (lub nie) rodziców na udział ucznia w zajęciach prowadzonych przez szkołę: m.in. religii, do niedawna wdż, lekcjach na basenie, wycieczkach, wyjściach do kina czy teatru, zawodach sportowych, konkursach, kołach zainteresowań i Bóg raczy wiedzieć czym jeszcze. Do tego dochodzą zgody na indywidualny kontakt z pedagogiem szkolnym oraz na publikację wizerunku ucznia w Internecie. Jak kto przezorny, to zbiera zgody na wszystko, bo dupokrywka to podstawa. Najczęściej zgodę podpisuje jeden rodzic - i tu ZONK! - w razie nieszczęścia taka zgoda jest nieważna, drugi rodzic może ją w każdej chwili zakwestionować, a belfer i tak beknie... 


9. Karta wycieczki - dokument z pieczątką zawierający powód wyjścia uczniów ze szkoły oraz wszelkie inne informacje dotyczące czasu i sposobu dotarcia na miejsce przeznaczenia,odbycia tam zaplanowanych zajęć i powrotu do placówki. Kartę podpisują tzw. kierownik wycieczki oraz opiekunowie. Wypełnia się ją bez względu na to, czy jedziemy z uczniami na tygodniowe zimowisko do Ustrzyk Górnych, czy też wychodzimy na godzinę szukać wiosny w pobliskim parku. Musi być dostarczona dyrekcji kilka dni przed terminem. Niezbędnymi załącznikami są: lista uczniów oraz, osobno, kartka z informacją dla wicedyrektorów, żeby mogli zaplanować zastępstwa za nieobecnych.

10. Dzienniki zajęć wyrównawczych, indywidualnych, pozalekcyjnych, kół zainteresowań, obowiązkowych godzin dodatkowych, czyli tzw. hallówek itp. - to kilkudziesięciostronicowe papierowe dzienniki formatu A-4, obowiązkowe dla KAŻDYCH przeprowadzonych zajęć, niezależnie od czasu ich trwania i liczby uczestników. Co znaczy, że dla jednego ucznia też trzeba prowadzić taki dziennik. Zawierają  one wszystkie dane osobowe uczniów wpisywane na  podstawie dziennika lekcyjnego, oraz frekwencję na zajęciach i temat tych zajęć.  Musi być też ich program i harmonogram.  Wbrew pozorom to nie zabiera zbyt dużo miejsca i przynajmniej połowa dziennika pozostaje dziewiczo czysta. Nauczyciele prowadzą zajęcia z pełnym oddaniem, ale często wpisują dane "na pałę", bo frekwencja nie może być za niska, a uczniów nie da się doprowadzić na zajęcia pod karabinem. Tu warto poruszyć problem dodatkowych zajęć obowiązkowych dla każdego pełnoetatowego nauczyciela. Może jakiś matematyk udowodniłby w prosty sposób, że to zwyczajna fikcja, bo kilkudziesięciu nauczycieli nie jest w stanie w ciągu tygodnia  przyporządkować sobie takiej liczby uczniów i sal, żeby odbyć "hallówki" w zgodzie z wytycznymi i własnym sumieniem. Może warto sprawdzić listy uczestników, żeby się przekonać, ilu uczniów figuruje w tym samym czasie na kilku różnych zajęciach. No, ale durne przepisy trzeba jakoś oswoić...

11.  Sprawozdania - to temat rzeka.  Czego byś nie zrobił, musisz to zeznać na piśmie, inaczej się nie liczy. Do tego dochodzą zeznania zespołowe. Dyrekcja rzuca temat, a grono w podgrupach produkuje corocznie kilka segregatorów przeróżnych danych: wykresów, statystyk, analiz, ankiet, opinii, wniosków, prognoz ... Toczą się krwawe boje, kto ma to robić, bo nikt nie czuje się wielbłądem i każdy ma mnóstwo własnych papierów. Kiedyś na zebraniach odczytywano przynajmniej wnioski. Teraz jest tego tyle, że nie ma czasu czytać. Rozejrzyjcie się po szkolnych półkach - zapchane papierami jak archiwum państwowe. Dzięki Bogu, że minął czas zdobywania gwiazdek i certyfikatów, oby bezpowrotnie. Jeszcze do dziś mam przed oczami nieprzespane noce, sterty segregatorów i hektolitry tuszu do drukarki, zaniedbaną rodzinę, uczniów zajętych tzw. cichą pracą na lekcji.  Jedynie po to, żeby zrealizować rewolucyjny pomysł kolejnego ministra oświaty i udowodnić na papierze, że polska szkoła jest świetna. A papier zniesie wszystko, bo kto sprawdzi rzeczywistość? Przez ostatnie lata staliśmy się mistrzami sprawozdawczości. Tylko co z tego wynika? Na pewno nie podniesienie poziomu wiedzy i umiejętności naszych uczniów.  

Osobnym zagadnieniem jest przeszukiwanie oraz ewentualne korekty i uzupełnienia dokumentacji  - to już kompletny horror. Kiedy szykuje się kontrola zewnętrzna, panika ogarnia wszystkich, bo wiadomo, że pod lupę pójdzie głównie dokumentacja. W jej morzu zdarza się przecież przeoczyć coś, co dla funkcjonowania szkoły jest zbyteczne, ale dla kontrolera świadczy o jakości placówki. Może to być drobny wpis w dzienniku, maleńka notka w protokolarzu, sformułowanie w sprawozdaniu czy aneks w jednym z licznych regulaminów - co tam znudzonym władzom akurat strzeli do głowy. A kontrole dotyczą z reguły kilku ostatnich lat i zdarzają się nierzadko. Przez cale lata coś było w porządku, a tu nagle nie jest, bo ktoś inaczej zinterpretował przepis! Nieszczęsne belfry godzinami przewalają góry zarchiwizowanych już dokumentów (patrz punkty 1-11) w poszukiwaniu niezbędnych danych, uzupełniają, przepisują, kserują, komentując mniej lub bardziej dosadnie celowość swoich działań. Niektórzy postulują skoszarowanie grona w sali gimnastycznej i zaprowiantowanie ludzi kotłem grochówki,  bo w takich okolicznościach na normalny posiłek i wypoczynek we własnym domu raczej nie ma szans. Cel tych poświęceń? Jeszcze więcej idealnych papierów. Nomen omen - jeszcze ciągle szumi dookoła las...


       Przykłady szkolnej papierologii można by mnożyć bez końca, przedstawiłam tu tylko najważniejsze. Do tego należałoby dołożyć przynajmniej drugie tyle, choćby np. dokumentację okolicznościową, jak choćby dyplomy, podziękowania, listy pochwalne - produkowane masowo, bo na rzeczowe dowody uznania kasy brak. Może minister edukacji spotkałby się z ministrem ochrony środowiska i razem jakoś ukrócili ten proceder?  


       I have a dream - jak niegdyś  M. L. King. Nastaje nowy minister edukacji i mówi (nie pisze): 
"Drogie Belfry! Zostawcie to wszystko w cholerę, skupcie się na nauczaniu i wychowaniu, a jedynym sprawdzianem waszej działalności niech będą wyniki przefiltrowane przez możliwości uczniów i specyfikę środowiska, z jakiego się wywodzą. Życzę Wam powodzenia."