Szukaj na tym blogu

wtorek, 25 marca 2014

Oj, te mamuśki...

Pracując przez lata w zawodzie nauczyciela, miałam okazję obserwować metody wychowawcze wielu matek. Bogate doświadczenie zawodowe upoważnia mnie do dokonania pewnych podsumowań.  Pokuszę się zatem o klasyfikację najczęściej występujących typów, odwołując się do skojarzeń przyrodniczych, wszak jesteśmy nieodłącznym elementem natury. Dodam jeszcze, że rzadko występują typy czyste, na ogół są to mieszanki z większą lub mniejszą przewagą określonych zachowań.  

Kwoka

W odróżnieniu od prawdziwej kury uważa, że dziecko trzeba chronić pod własnymi skrzydłami przez cale jego życie. Stwarza mu więc monstrualnej wielkości parasol ochronny, ingerując we wszystkie sprawy, jakie dotyczą potomka. Najpierw podąża za szkrabem krok w krok z butlą kaszki i ciepłym sweterkiem, potem nosi za nim tornister i wiąże buty, a kiedy wreszcie pozwoli dziecku samodzielnie chodzić do gimnazjum, nie wypuszcza go z domu bez czapki i ciepłych majtek, bo pogoda zdradliwa.  Na wypadek choroby jej apteczka domowa jest obficie zaopatrzona w witaminy, suplementy oraz środki przeczyszczające i przeciwgorączkowe. Nigdy nie opuszcza żadnej wywiadówki, choć jej dziecko jest z reguły prymusem. Z własnej woli zapisuje się do Rady Rodziców i uczestniczy w każdej klasowej imprezie. Zna telefony wszystkich kolegów i koleżanek dziecka i wydzwania do nich w celu upewnienia się, co było zadane.  Bez przerwy konsultuje się z wychowawcą. bo może coś przeoczyła. Opłaca korepetytorów a nierzadko i egzaminatorów, żeby oszczędzić dziecku stresu na maturze. Żąda szczegółowych sprawozdań z randek. Utrzymuje starego koguta/kurę z własnej emerytury, bo tak trudno dziś o porządną pracę, a byle gdzie i za grosze nie będzie przecież tyrać.  Wreszcie zrobi wszystko, aby jej dziecko, któremu cudem jakimś uda się założyć własną rodzinę, zamieszkało z nią nie dalej niż przez ścianę, bo w końcu różnie może się zdarzyć, a wtedy ona nadciągnie z odsieczą. Jedynie kurczę z genami orła po takim wychowaniu może się wzbić do góry.

Gęś 

Matka dobra jedynie z pozoru, ale w gruncie rzeczy więcej gęga niż robi, a przy tym jest kompletnie niewydolna wychowawczo.  Jej roczne dziecko ma częściej pełną pieluchę niż żołądek, ale za to ciągle słyszy, jak mamusia je „strasznie” kocha. „Strasznie” – tak, to najwłaściwsze słowo… Gęś nie stosuje żadnych systemów pedagogicznych, bo nie widzi dalej niż koniec własnego dzioba. Efekty jej beztroski widać już po kilku latach, kiedy ledwo opierzone  pisklę zaczyna rządzić w gnieździe. Ale to też gęsi niczego nie uczy, ostatecznie jest tylko gęsią. Zawsze więc znajdzie wytłumaczenie dla poczynań gąsiątka: usprawiedliwi wagary (ból głowy), nieodrobione lekcje (ból brzucha), dziwaczną fryzurę, wyzywający makijaż lub agresywny tatuaż (ból istnienia), agresję (ktoś sprowokował), narkotyki (ktoś zmusił), złodziejstwo (ktoś podrzucił). Po prostu wszelkie zło tego świata skupia się na jej dziecku, więc trzeba je pocieszać i wspomagać, w żadnym wypadku zaś stawiać wymagania czy (nie daj Boże!) karać.  Dlatego kupuje mu kolejny karnet na siłownię, dziesięć wejść do solarium albo kolczyk do nosa. Młody gąsior przeważnie kończy w zakładzie poprawczym albo więzieniu. W wersji light ląduje z innymi menelami na pobliskiej melinie, a po pięćdziesiątce, nadal nic nie osiągnąwszy, nosi wytarte dżinsy oraz siwy warkoczyk i udaje chłoptysia, zwłaszcza że ciągle dostaje od mamy kieszonkowe. Gąska, szczególnie ładna, awansuje na ubezwłasnowolnioną lalkę okolicznego mafiosa i może mówić o sporym szczęściu, jeżeli nie jest on damskim bokserem.


Kukułka

Dość sumiennie wypełnia swoje obowiązki rodzicielskie dotyczące wiktu i przyodziewku. I tyle w tej kwestii. Przebywanie z własnym pisklęciem męczy ją i nudzi, więc przy najmniejszej okazji podrzuca je każdemu, kto tylko zechce się nim zaopiekować. Nawet będąc na urlopie wychowawczym, oddaje dziecko do żłobka, przedszkola lub niani, bo kilkugodzinna opieka nad potomkiem przerasta jej wątłe siły. Obserwowanie okresów rozwojowych latorośli, radość z pierwszych wymiernych sukcesów, uczenie norm społecznych i budowanie więzi rodzinnych uważa za stratę czasu. Kupuje pisklęciu mnóstwo zabawek, licząc na to, że zajmie się nimi i da jej święty spokój. Kiedy tylko kukułczę wyrośnie z pieluch, co roku organizuje mu wakacje, najlepiej dwumiesięczne i na drugim końcu Polski. Tłumaczy to potrzebą nauczenia go samodzielności, ale tak naprawdę oddycha z ulgą, gdy autokar znika za horyzontem, bo może wreszcie zająć się swoimi sprawami. Zapisuje dziecko na wszelkie kółka zainteresowań, byle tylko ograniczyć do minimum czas jego przebywania w domu. Tu sprecyzujmy, że stuprocentowa kukułka przeważnie nie ma żadnego istotnego wytłumaczenia na swoje postępowanie: nie studiuje, nie pracuje, nie zajmuje się wolontariatem, nie ma czasochłonnej pasji.  Ot, po prostu jest kukułką. Po latach dziwi się, że jej dorosłe dzieci wszelkie wizyty w rodzinnym gnieździe traktują jako zło konieczne, a ze słowem „mama” kojarzą nianię lub opiekunkę z przedszkola.

Suka alfa

Jak każda suka bezwarunkowo kocha swoje młode i gotowa jest zagryźć każdego, kto im zagrozi. Ale że jest alfą - musi rządzić w stadzie – to obciążenie genetyczne. Jej szczeniak ma  przede wszystkim znać swoje miejsce (ostatnie!) w hierarchii rodzinnej, być grzeczny i posłuszny, natychmiast reagować na polecenia i nie szczekać, kiedy się z nimi nie zgadza. Najważniejszą kwestią wychowawczą jest więc podporządkowanie się odwiecznym zasadom panującym w rodzinie oraz utrzymanie wzorowego porządku wokół legowiska. Niemile widziane są też jakiekolwiek próby zmieniania przez szczeniaka odwiecznego status quo, nawet do przestawienia krzesła potrzebna jest zgoda alfy. Piesek-indywidualista narażony jest na ciągłą walkę, w której początkowo sromotnie przegrywa, ale szybko uczy się uników, a w miarę jak rośnie, coraz częściej manifestuje swoją siłę. Suka wzorowo opiekuje się szczeniętami, jednak tylko do momentu osiągnięcia przez nie pełnoletności. Potem zaczyna na nie nieprzyjaźnie powarkiwać i w końcu przekazuje im jednoznaczny komunikat, że jako dorosłe osobniki powinny jak najszybciej założyć własne stada. Jest to prawdopodobnie związane z wrodzonym instynktem przetrwania, czyli silną podświadomą potrzebą chronienia gatunku przed wyginięciem. Dlatego jej największym marzeniem jest rozmnożenie swego potomstwa. Silny nawrót uczuć rodzinnych odczuwa w momencie pojawienia się wyczekiwanych wnucząt, które rozpieszcza bez opamiętania.

Kangurzyca

Najlepiej czuje się w ciąży i bardzo żałuje, że natura nie wyposażyła jej w kieszeń na brzuchu. Przygotowując się do roli matki, chce przede wszystkim uzupełnić ten brak, więc kupuje chustę oraz nosidełko. Po narodzinach odczuwa tak silny związek fizyczny z noworodkiem, że nie odstępuje go na krok i nie wyobraża sobie nawet mikrosekundowej rozłąki. W praktyce mogłoby to oznaczać uwięzienie w domu, ale kangurzyca lubi przecież skakać i wcale nie zamierza z tego rezygnować. Po prostu dziecko towarzyszy jej zawsze i wszędzie: w sklepie, kinie, kręgielni, na rowerze, regatach, balu sylwestrowym czy wyprawie alpejskiej. Ponieważ czasem trzeba je przewinąć, robi to bez żadnego skrępowania, choćby na stoliku w restauracji, w obecności pozieleniałych nagle konsumentów. Karmi też tam, gdzie akurat się znajduje, oczywiście, wyłącznie piersią. Bywa, że potomek pociąga z naturalnego dystrybutora do piątego roku życia, co stanowi niemałą sensację dla świadków zdarzenia. Kangurzyca potrafi tuż przed północą sterroryzować sylwestrowych biesiadników żądaniem, żeby "łaskawie zamknęli ryje", bo jej małe właśnie zasnęło. Na szczęście bycie kangurzycą to stan przejściowy. Niestety, w zależności od tego, czy mamuśka pozostawała nią z wyboru, czy z konieczności,  grozi jej realne niebezpieczeństwo ewoluowania w kwokę lub kukułkę.

Hipopotam

Znacie dowcip o tym, jak hipopotam wylegiwał się w błocie, aż tu synek przybiegł z lamentem, że rowerek mu się zepsuł? I nieszczęsne zwierzę musiało wstać, mrucząc pod nosem: "No masz, rzuć teraz wszystko i rowerek naprawiaj." Taka jest właśnie matka-hipopotam - niewyobrażalnie leniwa, jak to się mówi: "rękawa sobie nie wyrwie". Większość chwil wolnych od czynności naprawdę nieuniknionych spędza na leżąco, z gazetą w jednej i pilotem w drugiej ręce, a podnosi się wyłącznie wtedy, kiedy istnieje realne zagrożenie życia, dlatego czasem upodabnia się do pierwowzoru także rozmiarem. Jej dziecko w zasadzie może robić co chce, byle było cicho i nie przeszkadzało w relaksie. Wspólne igraszki z potomkiem nie są wykluczone, tylko muszą uwzględniać leżącą pozycję matki. Dlatego szczególnie preferowana jest zabawa w lekarza badającego obłożnie chorego pacjenta oraz we fryzjera robiącego klientowi masaż głowy. Fragmenty ciała matki mogą też być wykorzystane w charakterze elementów topograficznych poligonu lub toru wyścigowego. Mały hipopotamek szybko uczy się samoobsługi, bo nie ma co liczyć nie tylko na kanapki do szkoły i czyste skarpetki, ale nawet na zwykłe poranne budzenie. Często się spóźnia i nie jest przygotowany do lekcji, bo nikt go nie motywuje ani nie kontroluje.. Na jego szczęście matka jest równie powolna w wykonywaniu swoich powinności, co w wymierzaniu ewentualnych kar, więc szkolne niepowodzenia nie spędzają mu snu z powiek, a wychowanie przebiega na ogół bezstresowo. Każda hipopotamica jest rozpoznawalna natychmiast po wygłoszonych przez nią słowach: "No, ja zawsze mu mówię, ale co więcej mogę zrobić, moje dziecko już takie jest..."


poniedziałek, 24 marca 2014

Kotwice

   



      Trochę sentymentalne to będzie. Nic nie poradzę. Tak mnie naszło...

     Którą porę roku lubicie najbardziej? Bo ja nie byłabym "medianą", gdyby nie lato, podobnie jak sądzi 54% rodaków. Tylko 32% preferuje wiosnę, a mizerne 14% głosów dzieli się na deklaracje sympatii dla jesieni lub zimy oraz braku zdecydowania .

     Lubię lato za całokształt, ale przede wszystkim za ten niepowtarzalny nastrój swobody, radości i absolutnego luzu. Dla mnie to długie słoneczne dni i bajkowe zachody słońca. Cudowne ciepłe wieczory pachnące maciejką. Idiotycznie jaskrawy lakier na paznokciach i więcej miejsca w szafach, bo grube swetry i kurtki zimują w pawlaczach. Wspólne grillowanie z przyjaciółmi. Wycieczki rowerowe w nieznane, spacery brzegiem morza i rybka w "Derkaczu". Tłumy ludzi niespiesznie przemierzających trójmiejskie uliczki. Wakacje z ukochanym wnukiem. Bujna zieleń dokładnie maskująca wszelkie estetyczne niedostatki. Uliczni artyści, kawiarniane ogródki, odwlekanie w nieskończoność chwili powrotu do domu. Truskawki i czereśnie, szczególnie te wielkie, prawie czarne. Okna otwarte przez całą noc...

    Ale bywa, że kiedy zamykam oczy, pamięć niespodziewanie przywołuje ulotne chwile z innych pór roku, takie krótkie migawki, które uruchamiają wszystkie zmysły naraz  i powodują, że serce nagle zamiera, a potem zalewa je ciepło i słodycz. 
  
    Oto jeden z zimowych dni w mieście mojego dzieciństwa. Jest wieczór, lampy oświetlają płytę lodowiska, a każdy łyżwiarz  rzuca na taflę trzy cienie. Jest też i ON, ma czarną kurtkę i niebieski szalik, a ja czuję w brzuchu motyle. Z megafonów słychać muzykę - to Stan Borys śpiewa "Annę". Wolne posuwiste ruchy w rytm tej melodii przypominają poruszanie się w wodzie. Płynę przed siebie jak w ekstazie, mroźne powietrze gładzi mnie po policzkach i szczypie w nos. Z nieba sypią się ogromne, ciężkie płatki śniegu...

      Zaduszki. Idę z grupą znajomych na pobliski mały cmentarzyk. Mam 17 lat, więc każda okazja jest dobra, żeby wyrwać się z domu. Panuje mrok tylko delikatnie rozświetlony migotliwym blaskiem zniczy. W nozdrza uderza zapach roztopionego wosku, słychać jego skwierczenie, a niekiedy i trzask pękających szklanych naczynek. Główna aleja wspina się pod górę. Z najwyższego punktu roztacza się widok na tysiące światełek ukrytych dotąd w wąwozach, kotlinkach i za pagórkami. Jakby niespodziewanie w ciemności zapaliły się wszystkie lampy wielkiego miasta. Z prawej, nieco w głębi, otoczony kutym żelaznym płotem, stoi mały pomniczek przedstawiający dwoje pyzatych szkrabów. Jak Józio i Rózia z "Dziadów". Zawsze stawiam tu świeczkę. Może powinnam dołożyć dwa ziarenka gorczycy?

     Koniec listopada. Na dworze typowa szaruga jesienna. Zimno, mokro, strasznie, brr... Ale ja nie muszę nigdzie wychodzić. Wykorzystując parę dni wolnego, przyjechałam z wizytą do rodzinnego domu i pławię się w słodkim nieróbstwie. Zapadnięta w miękkie czeluście fotela, owinięta puchatym kocem, czytam "Sto lat samotności" Marqueza. Na stoliku szklanka mocnej herbaty z sokiem malinowym i domowy sernik. Przez otwarte drzwiczki pieca widać rozżarzone węgielki, błogie ciepło rozchodzi się po pokoju, powieki opadają. Odgłosy krzątaniny z kuchni zwiastują pyszny domowy obiad.  Jest bezpiecznie jak w ramionach mamy...

    Koniec września, późne popołudnie. Jestem w lesie, sama, tak jak lubię. Rozległą polanę pokrywa gęsty mech, nieprawdopodobnie zielony, prawie szmaragdowy. Nigdy wcześniej takiego nie widziałam. Rzadko rosnące sosny wyglądają jak zanurzone w nieruchomej wodzie. Ich proste pnie są nagie, dopiero u góry zdobi je zielona kita. Nie słychać niczego oprócz śpiewu ptaków. Stoję jak zauroczona. Powoli obracam się wokół własnej osi. Moje oczy  atakuje jaskrawa plama - to kapelusz ogromnego czerwonego kozaka. Za nim dwa prawdziwki, wielkie i zdrowe. O, jeszcze dwa! A tam kolejny. I to mi się wcale nie śni...

      Wieczór grudniowy. Nietypowa bezśnieżna zima. Jadę na mierzeję spędzić sylwestra z przyjaciółmi. Jak ponuro, nawet poświąteczne światełka nie rozweselają krajobrazu. Wioski mijane na trasie powoli szykują się do snu. Skręcam z szosy do lasu. Ciemno, jakbym nagle zanurzyła się w gęstej smole. Reflektory wycinają wąski tunel, którym samochód porusza się wolno i niepewnie.  Zza drugiego zakrętu błyskają znienacka jasne prostokąty okien, a światło z otwartych szeroko drzwi  wylewa się na podjazd. Choinka przed domem obwieszona lampkami. Roześmiane znajome twarze. Ktoś otwiera bramę,  ktoś stawia na stole dodatkowe nakrycie. Biesiada do późnej nocy, zakończona przez rozum, bo przecież jutro sylwester. A ranek niespodziewanie obdarowuje nas puszystą bielą. Jak dzieciaki obrzucamy się śniegiem i lepimy wielkiego bałwana...

       Listopadowy wieczór. Siedzimy wokół ogniska,  wznosząc toasty za zdrowie solenizantów, bo przecież za pasem andrzejki i katarzynki. W kociołku grzeje się bigos, pachnie kaczka Joli, na patykach skwierczą smażone w ogniu kiełbaski. Ktoś intonuje "Czarne jagódki" - nasz hymn starych pierdzieli. Natychmiast dołącza się reszta głosów, "a nasze czarne serca biją nam radośnie: bum tarara bum!" Snują się wspomnienia, jak to kiedyś jednemu zaszkodziła siwucha, a inny wlazł w lutym do morza i wszystko mu zesztywniało. W kręgu światła i ciepła jest dobrze i bezpiecznie.  I co z tego, że wokół jesienne drzewa strącają resztki mokrych liści, a morze huczy nieprzyjaźnie. Za to komary nie gryzą...  

     Takie sentymentalne, czasem nawet kiczowate kadry z życia są jak kotwice, których możemy się uchwycić w dni  pochmurne, szare, beznadziejne. Trzeba je wyświetlać jak najczęściej. I nie martwić się tym, czego nie ma, ale cieszyć się tym, co jest. Bo pięknie może być zawsze, a porę roku nosimy w sercu. Truizm? I to jaki! Powszechnie wiadomo, że dla jednych szklanka zawsze jest w połowie pełna, a dla innych w połowie pusta. Ale przecież sama szklanka też ma swoją wartość... 

    Od trzech dni jest wiosna. To pora roku niosąca nowe nadzieje. Wszystko budzi się do życia, jest coraz jaśniej i cieplej. Powietrze pachnie wilgotną ziemią i słodkim sokiem świeżych pąków. Ptaki świergolą jak oszalałe, a i ludzie jacyś weselsi, bardziej życzliwi, aktywni.  No i ta świadomość, że przed nami  tyle słonecznych dni.  Bo przecież w naszym klimacie tylko dziewięć miesięcy zima, a potem już tylko lato i lato :-) 

piątek, 21 marca 2014

Balkonowe poletko w pierwszym dniu wiosny 2014

     Nie pisałam czas jakiś, bo niespodziewanie szybko przyszła wiosna, a ja zawsze wtedy dostaję małpiego rozumu i szaleję na balkonie, jakbym miała do obrobienia 100 hektarów, a nie parę skrzynek i doniczek. Ale miałam co robić, uwierzcie. Rośliny na zimę wkładam w kartony, zasypuję ogromnymi ilościami posiekanego papieru z niszczarki, obficie podlewam, zamykam w plastikowe wory i dodatkowo zabezpieczam kartonami, starymi chodnikami, kołdrami i czym się da.  I właśnie tonę tej "otuliny" musiałam wytaszczyć na śmietnik. Uff... Za to na następną zimę zaopatrzyłam się już w białą agrowłókninę, z której uszyję odpowiedniej wielkości podwójne worki, a balkon zabezpieczę przed wiatrem grubą folią. Będzie ładniej, czyściej i łatwiej do likwidacji. Taką przynajmniej mam nadzieję...
    W tym roku balkon ma nowego użytkownika - moją adoptowaną kotkę. Z nadejściem marca Matylda zaczęła coraz ciekawiej zerkać przez szczebelki  i grubą dupcię podrywać, żeby skoczyć na balustradę. Bujna wyobraźnia ostrzegła mnie przed skutkami. Trzecie piętro i pod spodem betonowa studzienka. Czyli nie ma zmiłuj. Po zeszłorocznym zrywaniu terakoty nadszedł czas kolejnej rewolucji. Osiatkowanie balkonu!



     Na szczęście mam balkon-loggię z zabudowanymi bokami, więc w grę wchodziło tylko zakrycie przodu. Wpadłam na pomysł siatki dwudzielnej - zamontowany na stałe dół i podnoszona góra, w razie gdybym np. zapragnęła wystawić głowę w celu  konwersacji z sąsiadką albo zawiesić na zewnątrz skrzynki. Obie siatki na wymiar, w dodatku elegancko obszyte dookoła, nabyłam w firmie BAGAN za niecałe 150 zł z przesyłką włącznie. Bardzo porządne,  mocne, z polietylenu, bezwęzłowe, tkane z kilku żyłek. W ofercie mają jeszcze kremowe i czarne, ale akurat tkali tylko zielone, więc nie miałam wyboru. Część dolną "tymi ręcami" samodzielnie przymocowałam plastikową linką do balustrady, robiąc monstrualną mereżkę. Arcydzieło! Cztery godziny dziubania, że o połamanych paznokciach nie wspomnę. Siatka dochodziła wprawdzie do podłogi, ale miała luzy, więc wolną przestrzeń  zatkałam dwoma plastikowymi panelami typu siding. Góra to koncepcja i dzieło mojego przyjaciela, który przy pomocy stalowych rurek i haków dokonał zwieńczenia dzieła. Boki siatki nawleczone są na stare rury od kaloryferów, oczywiście elegancko oszlifowane i pomalowane, górę przytrzymują przy suficie  trzy haczyki, natomiast dół jest przyczepiony do metalowej listwy poniżej balustrady haczykami żeglarskimi w kształcie litery S, które mocno trzymają, ale łatwo je odpiąć.  Mysz się nie prześlizgnie, a co dopiero gruby kot. Kotysia bezpieczna! W słoneczne dni wyleguje się na balkonie i obserwuje świat. A woda z miseczki na dworze smakuje jej o wiele bardziej niż ta z domowej.



    Zadbałam też o zakrycie skrzyni z roślinami, żeby zwierzyna nie doszła do wniosku, że to taka duża podwórkowa kuweta. Jak dobrze mieć sąsiada...


   A tak przy okazji - problem z gołębiami mam z głowy! Upierdliwa parka dalej koczuje na dachu naprzeciwko, ale teraz mogą mi naskoczyć. Codziennie słyszę, jak pyskują, nawet barierkę próbowały obfajdać,  niestety, ogony im się nie mieszczą. Zwycięstwo na całej linii! Oburzać się na tego fucka mogą jedynie ci, którzy nie wiedzą, co ja przeszłam w zeszłym roku!

                                       

      Jeśli zaś chodzi o kwestie ogrodnicze, to w tym sezonie postanowiłam spróbować uprawy w planterach. Nabyłam je na allegro  -  na pomidory i  na truskawki oraz poziomki. Do tego sadzonki jakichś cudownych ponoć odmian. Co mi z tego wyjdzie, Bóg raczy wiedzieć. Truskawki i poziomki już wiszą, pomidory dopiero w maju...


    Z uwagą obserwuję też moje borówki i jagody kamczackie. Te ostatnie mają już spore liście. Poprawiłam im znacznie warunki bytowania, bo jagody przesadziłam ze skrzynek do dużych doniczek, a borówki z tychże doniczek do dużej drewnianej skrzyni napełnionej kwaśnym torfem. Zobaczymy, czy wiedzą, co to wdzięczność..
      A oto stan mojego balkonu w pierwszym dniu wiosny:

Jagoda kamczacka

Trzyletnie truskawki

Szczypiorek z dymki

Bluszcz Hedera

Borówka amerykańska

W tym roku hoduję kwiaty od nasionka
- w mini szklarence (Leroy Merlin, ok. 13 zł)
      Będzie też ziołowy ogródek, tylko czekam na świeże sadzonki. Na balkonie już zieleni się szczypiorek, reszta rozrasta się w kuchni, z tego część to tymczasowe jednorazówki. Mam zeszłoroczny rozmaryn i pietruszkę naciową, kitę szczypioru czosnkowego (jaki pyszny jest z nim twarożek!) i kolendrę oraz lubczyk. Brakuje tymianku, majeranku, cząbru i czerwonej bazylii. No, może jeszcze mięta, szałwia i oregano.


    Cholera, jakoś coraz bardziej pragmatyczna się robię. Jeszcze trochę, a ziemniaki na balkonie zacznę hodować :-) Sąsiad sugeruje dynię i ogórki, bo można puścić po siatce. Jasne, może i kurę sprowadzę, żeby co dzień świeże jajko było?