Szukaj na tym blogu

wtorek, 17 lipca 2018

MOJE BIESZCZADY

               Ponoć w Bieszczady można pojechać  tylko raz, potem to się wraca...
 
      Bieszczady odkryłam bardzo późno, bo niespełna dziesięć lat temu. Ot, kilkudniowy wyjazd z osiedloną w Rzeszowie rodziną. Baza wypadowa w Terce i standardowo: Cisna, Majdan, Solina, Polańczyk, rejs po Zalewie Solińskim, przejazd kolejką bieszczadzką do Balnicy, pierogi w "Łemkowynie", pstrąg pod Terką "U córki" (polecany przez Makłowicza). Upał jak cholera, w powietrzu gęsto od wszelakich insektów, a dookoła łąki i lasy. No, ale już mogę powiedzieć, że byłam!



        Dwa lata później - powtórka z rozrywki, z tym że ja z wnuczętami - spacery po wsi i okolicy, a młodzi wielogodzinne wędrówki po górskich szlakach. Zerwałam się jak pies z łańcucha ze dwa razy i autostopem pojechałam... do Polańczyka i do Cisnej, bo samotne zwiedzanie dziczy mi się nie uśmiechało. Mam alergię na niedźwiedzie. Atrakcje turystycznych deptaków wyrzuciłam z pamięci, pozostało mi wrażenie niesamowitego ziołowego zapachu unoszącego się w powietrzu już od Leska, rozległy górski pejzaż widoczny z ławki przed domem, bulgotanie wody w Solince, niepowtarzalny smak grillowanego pstrąga z pobliskiej smażalni i sielskie klimaty wiejskiego przydrożnego sklepu z wyszynkiem i zakąską. W tymże sklepiku dotarła do mnie usłyszana przez radio zaskakująca wiadomość o nagłej śmierci Andrzeja Leppera, co na wieki utrwaliło w pamięci rok owego faktu - 2011.



        Urzekły mnie opowieści o ludziach, którzy stali się legendą tych miejsc - zakapiorach opisanych w książce Andrzeja Potockiego "Majster Bieda, czyli zakapiorskie Bieszczady". Czytałam ją kilka razy z mieszanymi uczuciami, bo historie zakapiorów są tyleż śmieszne co straszne. Opowiadają o ludowych twórcach kultury, wykształconych genialnych artystach,  twardzielach pracujących ponad ludzką wytrzymałość, alkoholikach z mózgami przeżartymi wódą, menelach żyjących jak zwierzęta, dziwakach, pustelnikach, wyrzutkach społecznych, Wymienione postawy nie wykluczają się nawzajem, wielu zakapiorów prezentuje wszystkie naraz. Kilku najbardziej wyrazistych nałóg wykończył, nie dając im dożyć starości. Portrety zakapiorów można obejrzeć w słynnej "Siekierezadzie".


    Po pięciu latach pognało mnie w Bieszczady z własnego wyboru, w charakterze samodzielnej turystki i marnej bo marnej, ale przewodniczki grupki znajomych, gdyż ja tam już trzeci raz, a oni dopiero pierwszy. Noclegi jak zawsze w Terce "Pod Bocianami" u Państwa Marii i Tomasza Pasławskich. To dla mnie jedyne i najlepsze pod słońcem miejsce w Bieszczadach. Nie dość, że sam środeczek regionu, to jeszcze zero komercji: żadnych kramów z koszulkami, podrabianymi serkami czy plastikowymi zabawkami, za to kilka bocianich gniazd i owieczki na drodze. Chcesz podziwiać powiewające gacie w kratkę, pluszowe foki (!) albo ludowe chustki z wiskozy - jedź do Cisnej, Polańczyka, Soliny. Terka to ostatnia prawdziwa wioska, tak twierdzą nawet mieszkańcy bardziej popularnej Wetliny. A gospodarze gościnni, serdeczni, życzliwi.  Czułam się, jakbym przyjechała do dawno niewidzianej rodziny.



       Tylko pstrąg "U córki" już nie taki, bo konkurencja w postaci ojca odeszła w zaświaty. Nowi turyści i tak kupują, a nawet chwalą potwornie drogą rybę z grilla obsypaną Knorrem. Najlepszą przyprawą jest  przecież renoma, a dawnego smaku nie znają. Szkoda... Właściciel uparcie twierdzi, że nic się nie zmieniło i to jest najbardziej przykre. Cóż, w takim razie temu panu już dziękujemy. Na szczęście w Terce u stóp góry Monastyr powstała rodzinna karczma z domowym żarełkiem. Tanio i smacznie. Polecam zdecydowanie.
       Zwiedzaliśmy miejsca już mi znane i nowe: imponującą zaporę w Solinie, krzykliwą i zatłoczoną Cisną (w deszczu - a jakże), urokliwą stację kolejki w Przysłupiu, rezerwat Sine Wiry, Wetlinę przedeptaną wzdłuż własnymi nogami (a było co deptać).  Droga do Cisnej jest przepiękna - wąska i kręta, wielokrotnie przecina Solinkę i jej dopływy. Zakręty tak ostre, że niemal można zobaczyć własny numer rejestracyjny. Wokół tylko trzy kolory: zieleń liści, jaskrawa żółć rudbekii, błękit nieba. Czasem go nie widać, bo zakrywają je gęste korony drzew. Pięknie...





     Po raz pierwszy ja, zdecydowanie nizinny astmatyk, wdrapałam się na bezdechu na Połoninę Wetlińską (oczywiście najkrótszym szlakiem od przełęczy Wyżnej do Chatki Puchatka), a potem poprowadziłam wycieczkę połoniną do Brzegów Górnych, skąd minibusami wróciliśmy do Wetliny. Monstrualnie wielki naleśnik z jagodami spożyty w "Chacie Wędrowca" przywrócił z nawiązką utracone kalorie. W Wetlinie miałam też okazję zamienić parę słów z legendarnym Lutkiem Pińczukiem, gospodarzem "Chatki Puchatka". Spotkałam go w sklepie, gdzie odbierał pocztę, i bez namysłu wyznałam, że jest moim bieszczadzkim idolem. Przyjął to godnie...





         W zeszłym roku nie planowałam wyjazdu w Bieszczady, ale dla towarzystwa Cygan dał się powiesić. Namówiła mnie koleżanka ciekawa tego regionu Polski, bo zna tylko Tatry i resztę świata. To tzw. "górska latawica", która podnieca się na widok każdego szczytu i nie może usiedzieć na miejscu dłużej niż pół godziny, bowiem akurat tyle czasu zajmuje jej regeneracja. Wprawdzie podczas wspólnych wypraw przypominałyśmy zaprzęg złożony z angielskiej klaczy wyścigowej oraz zdychającej pociągowej chabety, ale wypracowałyśmy kompromis: po prostu ona leciała przodem i zaliczała każde wzniesienie, a ja dostojnie człapałam dołem w tempie pozwalającym mi przeżyć kolejne pół godziny.


       I znowu rajd po znanych szlakach, z tym że spacer do Sinych Wirów przypłaciłam udarem słonecznym, a wejście na Wetlińską stanem przedagonalnym (te zakonnice na zdjęciu tylko udawały  zainteresowanie krajobrazem, a w rzeczywistości przyglądały mi się łakomie!). Nieśmiałą propozycję wspólnego zdobywania Tarnicy skwitowałam tylko nerwowym chichotem...



       Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mój kompletny brak kondycji zrodził potrzebę rozwiązań alternatywnych i tak odkryłyśmy biuro turystyczne Bieszczader. Stówa za cały dzień atrakcji! Zwiedziłyśmy (autokarem) ukraińskie Bieszczady oraz (autokarem i wozami konnymi) Smolnik i Jeziora Duszatyńskie. Te ostatnie znam głównie ze zdjęć mojej niesamowitej koleżanki, która wraz z garstką podobnych sobie desperatów i spoconym przewodnikiem w 30-stopniowym upale rwała pod górę po glinie i kamieniach, podczas gdy ja na dole w Księstwie Duszatyn niespiesznie wciągałam pierogi z sarniną, popijając je zimnym piwkiem. Ech, tak to można  udzielać się turystycznie w każdym wieku i stanie. Marzą mi się nawet dalsze trasy - Bieszczader ma w ofercie objazd całej Pętli Bieszczadzkiej z postojami w co ciekawszych miejscach, a dla ekstremalnych - rejs kajakowy po Sanie!





        Były też momenty liryczne i poważne. Odwiedziłyśmy cmentarz w Terce, gdzie połowa grobów to przodkowie naszego gospodarza, oraz cmentarz w Cisnej, a na nim groby słynnych bieszczadzkich zakapiorów: uzdolnionego rzeźbiarza-alkoholika Janusza Zubowa, Jagodowego Króla - Zdzisława Radosa i Bogdana Nabrdalika zwanego Sikorką.  W marcu 2018 roku dołączył do nich bieszczadzki bard, Ryszard Szociński. Zmagał się ze śmiertelną chorobą, niemal do końca siedząc w swoim sklepiku obok "Siekierezady". Zdążyłyśmy jeszcze kupić od niego tomiki wierszy i umówić się za rok w tym samym miejscu. Widocznie znudziło mu się czekać...



       Kończą się stare Bieszczady owiane legendą ludzi, którzy stworzyli ich niepowtarzalny klimat. Po pół wieku administrowania "Chatką Puchatka" Lutek Pińczuk (1938) zrezygnował, z przyczyn... dość zagmatwanych. Bieszczadzki Park Narodowy mówi o złym stanie zdrowia, Gazeta Bieszczadzka - o warunkach nie do przyjęcia, które zaproponowano w nowej umowie. Za wieloletnią pracę na rzecz rozwoju turystyki bieszczadzkiej podziękowali Lutkowi podobno tylko przyjaciele, urządzając mu fetę w Polańczyku,  władze nie  widziały powodu do świętowania  - i wszystko robi się jasne.... Nie wiem, czy nadal funkcjonuje sklepik Rysia Szocińskiego, ale jeśli nawet,  to bez niego jest pusty i bezosobowy. "Łemkowyny" nie widać spoza kramów z badziewiem wszelakim, które ją otaczają.  Wejście na połoninę przypomina bożocielną procesję idącą w obu kierunkach naraz. Mimo tego mam nadzieję, że jeszcze nieraz odwiedzę Bieszczady, bo się w nich po prostu zakochałam! Przecież kocha się nie dla zalet, a pomimo wad...

       Aha - karczma w Terce "Pod Monastyrem" ma się świetnie, o czym świadczą tłumy klientów. Oświadczam - tu warto poczekać w kolejce. Pyszne świeże regionalne dania, jadłospis codziennie zmieniany, sympatyczna i sprawna obsługa, klimatyczne zacienione miejsce u podnóża góry z widokiem na Tołstę.  Można zamówić pół porcji prawie każdej potrawy z zupą włącznie, napić się dobrej kawy, zjeść kawałek domowego ciasta i odpocząć w chłodzie pod wiatą.



     A potem potoczyć się "Pod Bociany", mijając ogródki kipiące kwiatami i witając się z każdą napotkaną osobą...






3 komentarze:

  1. Właśnie w tamtym tygodniu byłam pierwszy raz w Bieszczadach z rodzicami. Widoki były przepiękne, szlaki też bardzo ciekawe i nocleg w Bieszczadach też bardzo komfortowy. Chyba za jakiś czas wrócę tam i spróbuję pójść nowymi szlakami.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ulala, ja w Bieszczady to już stary traper. W tym roku z rodzinką jedziemy po raz dziewiąty, a pod górę wbiegało się jeszcze jako mały szkrab. :P Przeszliśmy chyba znaczną większość szlaków, jednak nie jestem pewna czy aby na pewno chciałoby mi się wdrapywać po schodkach na Tarnicę...

    OdpowiedzUsuń
  3. Z tym pierwszym zdaniem jak najbardziej się zgadzam - tam po prostu chce się wracać. Tak samo mam w stosunku do noclegów, zawsze zatrzymujemy się TU. To naprawdę dobra opcja, jeśli chodzi o pokoje w Bieszczadach. Polecam.

    OdpowiedzUsuń