Szukaj na tym blogu

czwartek, 12 marca 2015

ROZDZIAŁ I: Na kwaterze


        Decyzję podjęli błyskawicznie, choć już od kilku tygodni kiełkowała ona w ich umysłach. Mieszkanie w wynajętym pokoju miało swoje wady i zalety, ale ostatnio te wady zaczęły mocno doskwierać. Dopóki czuli się bezpiecznie na wydzierżawionych dziewięciu metrach kwadratowych, nie chciało im się zmieniać sytuacji. Częste wizyty gospodarza też jakoś nie przeszkadzały, zważywszy na niewygórowaną cenę lokalu. Jednak wczorajszy wieczór przepełnił miarę.
       Właściciel mieszkania, niejaki pan Janek, był  rencistą. Prowadził nieco rozwiązły tryb życia, w dni wolne od imprez umilając sobie czas wyszywaniem makatek i degustowaniem wszelkiej maści alkoholi: od klasycznego bełta po pięciogwiazdkowy koniak, zdobytych w sposób bardziej lub mniej legalny. Martyna zorientowała się pierwsza, kiedy sama raz spróbowała zalać robaka czystą z własnego barku i ku bolesnemu zdumieniu skonstatowała, że ma ona moc około 3%. Wkrótce dostrzegła też znaczny ubytek w wodzie kolońskiej Maćka stojącej w ogólnodostępnej łazience. Zbystrzała, poobserwowała, wyciągnęła wnioski i podzieliła się spostrzeżeniami z mężem, który jednak sprawę chwilowo zbagatelizował, choć obiecał rozejrzeć się za nowym lokum.
      Tymczasem pan Janek miał coraz większe trudności z ukryciem nałogu.  Co gorsza, pewnie pod jego wpływem, ubzdurał sobie, że Martyna gwałtownie potrzebuje uatrakcyjnienia życia intymnego, a właśnie on do roli kochanka nadaje jak mało kto. Rozpoczął więc adorację, znacznie ułatwioną przez częstą nieobecność w domu Maćka, pracującego w systemie trzyzmianowym. A to kawę rano nieproszony zaparzył, a to papierosem amerykańskim poczęstował, a to na telewizję zaprosił, a to w rączkę szarmancko cmoknął; nie omieszkał przy tym za każdym razem podkreślić fizycznych walorów lokatorki. Nieco zaniedbywana przez męża Martyna przyjmowała te hołdy nie bez skrywanej głęboko satysfakcji, choć z głębokim zażenowaniem.  Renta pana Janka nijak się miała do jego możliwości fizycznych i była ewidentnie załatwiona za łapówkę, a on sam prezentował typ latynoskiego macho i mógł się ewentualnie podobać, o ile komuś nie przeszkadzał fakt, że wody kolońskiej używa w sposób nietypowy.
       Wczoraj jednak od słów przeszedł do czynów, otwierając dwudziestogroszówką zamek w łazience, gdy Martyna stała goła (jakżeby inaczej?) pod prysznicem. Foliowa zasłonka błyskawicznie zerwana z drążka zapobiegła wprawdzie najgorszemu, gdyż okryła po uszy szczegóły potencjalnie wzmagające pożądanie, ukazując jedynie wściekłe i nieco ogłupiałe oblicze malowniczo oklejone mokrymi strąkami włosów.
- Gdzie!!! Nie widzi pan, że zajęte!!! – rozległ się ryk tak potężny, że sama fala uderzeniowa wymiotła niefortunnego podrywacza do przedpokoju. Szeleszcząc zaimprowizowanym przyodziewkiem Martyna przeleciała jak tornado obok pana Janka, przewracając na ziemię kaszubski siwak z suchą trzciną, stanowiący od niepamiętnych czasów oryginalną ozdobę wnętrza. Po zamknięciu drzwi pokoju podsunęła do nich kanapę, usiadła na niej i dopiero teraz zaczęła rozpatrywać swoją sytuację. Maciek wracał z pracy najwcześniej za jakieś cztery godziny, chociaż to i tak nieźle, bo według wiszącego na szafce grafiku normalnie wypadałaby mu nocka. Jak na złość właśnie zachciało się jej siusiu, i to jak! Teoretycznie nic nie powinno się stać, żaden normalny facet w takich okolicznościach nie powinien ryzykować, ale pan Janek normalny nie był. Uświadomiła sobie, że przebiegając obok niego, poczuła wyraźny odór wczorajszego piwa zmieszanego z niedawno wypitą wódką. Zdobyta w ciągu własnego stażu małżeńskiego wiedza, że chłop po pijaku niewiele może, jakoś jej nie uspokoiła. Jednak najgorsza z tego wszystkiego była cicha, prawie nieuświadomiona pewność, że ona osobiście jakoś sprowokowała całe to zajście, a Maciek, kiedy się o tym dowie, w pierwszym odruchu zapewne się oburzy, ale potem zacznie analizować fakty i z właściwą sobie bezwzględnością rąbnie jej prawdę między oczy, a w dodatku będzie to robił przy każdej nadarzającej się okazji. Impas całkowity!
    Jak deus ex machina pojawił się znienacka Artur, serdeczny kumpel Maćka jeszcze ze szkoły podstawowej. Przyjechał z Wrocławia w interesach i wpadł umówić się na wieczorne spotkanie, bo nie widzieli się chyba z pół roku. Martyna, słysząc w przedpokoju jego głos, szybko odsunęła kanapę, upchnęła pod nią prysznicową folię, na gołe ciało narzuciła długi ażurowy blezer, który akurat wpadł jej w rękę i ukazała się obecnym, na  wypadek gdyby gospodarz chciał zełgać, że jej nie ma. Wprowadziwszy Artura do pokoju, w tymże blezerze poleciała do kuchni wstawić wodę, potem zaliczyła upragnione wc, wpadła do łazienki umyć ręce, w kuchni zaparzyła kawę, wróciła do pokoju po tacę, ustawiła na niej kubki i zaniosła do pokoju, zobaczyła, że Artur przyniósł wino, cofnęła się do kuchni po korkociąg i dzierżąc go dumnie w dłoni, zamknęła wreszcie drzwi. Przez cały ten czas pan Janek, stał na środku przedpokoju, rzec by można, jak posąg, gdyby mu głowa nie latała to w jedną, to w drugą stronę. Dopiero kiedy Martyna usiadła na kanapie i zerknęła na swój strój, skonstatowała, że nadaje się on raczej do sytuacji mocno intymnych, ale nie wykazała najmniejszego zażenowania. Z Arturem nie było żadnej sprawy. Poznała go siedem lat temu na własnym ślubie, gdzie pełnił zaszczytną funkcję świadka pana młodego. Od pierwszego wejrzenia pokochali się jak rodzeństwo i pewnie właśnie dlatego przez te wszystkie lata miłosna chemia ani razu się nie uaktywniła. „Brat” zwierzał się „siostrze” ze wszystkich swoich sercowych podbojów, opisywał sukcesy i porażki, zasięgał porad typu: co czuje dziewczyna, kiedy… Najbardziej nieśmiała próba potraktowania go jako samca na kilometr cuchnęła kazirodztwem.  Nie przejmując się więc faktem, że blezer więcej odkrywał niż zasłaniał, Martyna przeprosiła za negliż, kazała się odwrócić i wskoczyła w dżinsy oraz ulubiony bawełniany golf. Wyciągnęła z pokojowej mikrolodóweczki puszkę szynki, groszek i majonez, połamała na kawałki bagietkę, nalała wina do kieliszków i zatopili się w rozmowie:
-  Wiesz – obwieścił nagle Artur – żenię się.
-  Z kim? – zdumiała się Martyna. – Przecież ostatnią narzeczoną znasz zaledwie od miesiąca? Teresa, o ile dobrze pamiętam? Bibliotekarka czy w antykwariacie pracuje? Nie, nie, poczekaj, nie mów, wiem, księgarnię prowadzi!
- Ty to masz pamięć jak glonojad – skrzywił się Artur. – Teresa była lektorką angielskiego, ale pół roku temu wyjechała na praktyki do Londynu i nie wróci, bo się załapała jako fotomodelka. Bibliotekarka to Basia, ona była przed Teresą, ale po Zosi archiwistce. Też fajna dziewczyna, ale Basi nie znosiła, więc ze mną zerwała.
-  Czekaj, bo się kompletnie pogubiłam. Niedawno była jeszcze jakaś Aneta czy Anita…
-  I Aneta, i Anita.
-  Ania, Alina, Aldona?
-  Nie, to już przebrzmiałe historie. Ania wyszła za mąż i ma bliźnięta, a Alina i Aldona bardzo się polubiły i zamieszkały razem. Są ze sobą już dobrze ponad cztery miesiące.
-  Aha, no tak… – niepospolita tolerancja i spokój wewnętrzny Artura zawsze wprowadzały Martynę w podziw. Pociągnęła łyk wina, żeby stłumić cisnące się na usta pytania, które niewątpliwie zdarłyby z niej cienką warstwę światowej ogłady, bezlitośnie demaskując prawdziwą naturę ciemnego, zacofanego chomąta. Ale przyjaciel wziął jej chwilową małomówność za objaw znudzenia tematem.
- Ciebie chyba nie interesują moje sprawy – zaatakował znienacka. – Gdybyś choć raz mnie uważnie wysłuchała, na pewno wiedziałabyś, o kogo chodzi! No skup się, kobieto!
       Wprawdzie życie uczuciowe Artura w ogólnych zarysach przypominało kalejdoskop i tylko on jeden jakimś cudem był w stanie połapać się w jego zawiłościach, niewykluczone jednak, że podobnie jak biuro matrymonialne prowadził ścisłą statystykę związków, co tydzień wkuwając na pamięć nowe dane. Aż takie poświęcenie dla przyjaciół nie leżało w naturze Martyny, ale przyjazd Artura dziś ucieszył ją szczególnie, więc zrobiła przepraszającą minę i zastygła w oczekiwaniu na rewelację, którejż to białogłowie udało się usidlić wrocławskiego Don Juana. Kiedy przelatywała w myślach całą litanię do wszystkich świętych, nagle rozległ się dziki wrzask, huk i głośny brzęk rozbijanego w hurtowych ilościach szkła.
- O matko, co to? – skoczyli oboje na równe nogi, patrząc na siebie z przestrachem. Martyna pierwsza wypadła do przedpokoju i jej zdumionym oczom ukazał się widok tyleż zaskakujący, co niepokojący. W drzwiach do salonu pana Janka ziała ogromna dziura, albowiem pozbawiono je standardowej rżniętej szyby, która rozmieniona na drobne poniewierała się po całym mieszkaniu. Gospodarz we wzniesionej do góry prawicy dzierżył pustą butelkę po szampanie, którą to butelką prawdopodobnie dokonał był właśnie aktu wandalizmu. Stał okrakiem w otworze drzwiowym, a na twarzy malował mu się wyraz takiej furii, że Martyna zatrzymała się w miejscu, a pędzący za nią Artur wylądował na jej plecach.
- Co się stało? – pytaniu towarzyszyło płochliwe spojrzenie rzucane na boki, gdyż groźna postawa gospodarza sugerowała, że oto do mieszkania, prawdopodobnie prosto z pokładu helikoptera (IV piętro) wdarł się niebezpieczny bandyta i usiłował niepostrzeżenie przemknąć się przez salon, być może w celu wyniesienia z łazienki zakupionej zaledwie w zeszłym miesiącu pralki automatycznej. Jego wysiłki zniweczyła jednak czujność pana domu, który w obronie mienia wyższej wartości nie zawahał się poświęcić dóbr mniej cennych.
- Nikt mi nie będzie z domu burdelu robić!!! – obwieścił gromko pan Janek. Wyobraźnia Martyny znowu zaiskrzyła i bandzior powoli zaczął zmieniać kształty. Jego łysa, pocięta bliznami głowa z wąsatym obliczem przez ułamek sekundy wieńczyła korpus hożej dziewoi o na pół obnażonym obfitym biuście, ale wkrótce zamieniła się w kudłaty tleniony łeb wypacykowanej ponad wszelką miarę blondynki o wielkich jaskrawoczerwonych ustach ułożonych w zachęcający ryjek.
-  Uczciwemu, porządnemu małżeństwu wynajmowałem! – sprecyzował powód oburzenia pan Janek. – Nie będzie mi taka goła lafirynda gachów przyjmowała pod nieobecność małżonka! Tfu!! To jest porządny dom, nie jakiś zamtuz!
       Obecność ostatniego wyrazu lekko zdziwiła Martynę, nie sądziła bowiem, że wchodzi on w zasób czynnego słownictwa pana Janka. Jednak narastająca fala oburzenia zalała ją tak skutecznie, że zdołała tylko wykrztusić prozaiczne: – Jak pan śmie! – i wycofała się do pokoju, ciągnąc za sobą ogłupiałego kolegę. Przez dłuższy czas oboje, każdy na swój sposób, trawili zajście, nie odzywając się do siebie. Pierwszy zaryzykował Artur:
-  Co tu jest grane? – spytał cicho. – O czym ten facet mówił? Burdel, klienci. Czy ja coś przegapiłem?
-  Zamknij się, idioto! – warknęła. – Nie widzisz, że to świr? Alkoholik pieprzony, od rana pociąga, co mu w rękę wpadnie, ale delirki jeszcze do tej pory nie miał. No teraz to ja za chińskiego boga sama tu na noc nie zostanę. Nie ma mowy!
       Sytuacja rozwiązała się niejako sama. Maciek, wróciwszy z pracy, wysłuchał relacji nad wyraz spokojnie i bez komentarza, chociaż parę razy obrzucił dziwnym spojrzeniem przyjaciela. Ciche obawy Martyny, że oto wzburzony małżonek niewątpliwie poleci dać w mordę człowiekowi, który obraził jego połowicę, i odniesie poważne obrażenia wskutek drastycznej różnicy wagi, a w końcu i tak wyląduje w więzieniu za czynną napaść na inwalidę, znikły bezpowrotnie w ciągu paru minut. Maciek był rozsądny do granic człowieczeństwa i sprowokowanie go do czynów zakazanych nie udało się nawet kumplom w przedszkolu. Zażądał kolacji, którą spożył w milczeniu, zastanawiając się nad czymś głęboko. Po dopiciu ostatniego łyka herbaty wstał i powiedział krótko:
-   Musimy zmienić lokal. Co myślisz o przeprowadzeniu się pod Gdańsk? Gdybyś rozejrzała się za pracą w jakiejś wiejskiej szkółce, mieszkanie mielibyśmy za darmo.
-    Na wieś? – skrzywiła się niechętnie. – Czemu akurat na wieś? Może jednak spróbujmy poszukać w innej dzielnicy albo na obrzeżach. Jak będziesz dojeżdżał do pracy?
-   Przestań, przecież  mamy 1983 rok, wieś już od dawna jest zelektryfikowana, skanalizowana, no i nie tylko wołami można się tam dostać, ostatecznie chyba jakieś autobusy kursują, może nawet codziennie. Nie proponuję ci wyprawy w dzikie Bieszczady tylko zamieszkanie kilkanaście kilometrów od Gdańska. Poza tym tak taniego mieszkania jak to nigdzie w mieście nie znajdziemy, a na droższe nas nie stać, bo mam pewne plany.
       Martyna nie traciła czasu na dopytywanie się, jakie to plany ma jej małżonek. Nauczyła się, że Maciek prędzej by własny język połknął, niż pochwalił się czymś, co nie jest jeszcze zapięte na ostatni guzik. Taką już miał naturę, a ona nie widziała specjalnego powodu, żeby z tym walczyć. To, że również żony nie brał pod uwagę na etapie planowania wspólnej skądinąd przyszłości, było sprawą drugorzędną. Nie, no oczywiście, że na początku się buntowała, ale po pewnym czasie poczuła się po prostu zwolniona z podejmowania ważnych życiowych decyzji, a że jeszcze te Maćkowe były zawsze trafione w dziesiątkę, więc w zasadzie nie miała powodu do narzekań.
       Reszta wieczoru upłynęła na studiowaniu mapy samochodowej, którą zachwycony pomysłem Artur  przyniósł ze schowka swojego wysłużonego malucha. Zakreślili ołówkiem optymalny obszar wokół Trójmiasta, ale wkrótce zabawa tak ich wciągnęła, że jeździli pazurem po całych Kaszubach i Kociewiu, chichocząc przy co ciekawszych nazwach.
-   Co powiecie na Wilcze Błota albo Babi Dół?
- E tam, za elegancko. Tu patrzcie: Pomyje ewentualnie Barłożno. Wyobrażacie sobie te kartki świąteczne? Bąkowo też niezłe. Zapraszamy na grochówkę do Bąkowa. No i Rozłazino daje pole do popisu. Zgrupowanie w Rozłazinie, po obiedzie nie rozłazić się po krzakach, bo będzie prelekcja.
- Ja bym poszła w coś bardziej wytwornego. Dargoleza na przykład. Nie, odpada, trochę za daleko. Ale już taki Rożental, jakby go akcentować na pierwszą sylabę…
-  „Rożentala” to dostaniesz w spadku po swojej babci, odgrażała się kiedyś, że specjalnie dla ciebie przechowuje w komodzie jakieś cenne skorupy. Może najodpowiedniejsza miejscowość dla kobitek to po prostu Chłopy? – dwuznaczny dowcip Maćka wyraźnie był obliczony na efekt, bo autor spod oka skontrolował stan zawstydzenia słuchaczy. Arturowi nawet powieka nie drgnęła, a Martyna na szczęście w tym samym momencie odkryła na mapie niejaką Gać oraz Szopę i Kaplicę, co wywołało nową falę skojarzeń.
-  Wolicie zapraszać gości na prywatkę do Kaplicy czy do Szopy? Do Szopy hej pasterze!!! - zaintonował fałszywie. -  Pozdrowienia z Gaci przesyłają Martyna i Maciek.  Droga do Gaci prosta jak strzelił. I biedni, i bogaci, chcą się dostać do Gaci – rozkręcał się Artur.  Nic nie było w stanie go przebić. W tej sytuacji nieśmiały komentarz Maćka na temat lekceważącej wszelkie zasady gramatyczne miejscowości Mała Słońca wywołał zaledwie lekkie uśmiechy.
       Beztroską zabawę przerwał znienacka gospodarz, który objawił się w progu i zażądał ni mniej ni więcej tylko zwrotu kosztów za wybitą szybę oraz obtłuczone ucho glinianego siwaka. Patrząc znacząco na Martynę obwieścił, iż to ona jest winna tym zniszczeniom, jako że przez swoją niedbałość spowodowała przeciąg o sile huraganu. Obleśny  uśmieszek i spojrzenie przenoszone z Martyny na Artura i z powrotem, wyraźnie miały dać do zrozumienia Maćkowi, że tylko dlatego nie dostrzega on rozwiązłości swojej własnej małżonki, iż obfite poroże zasłania mu oczy. Kiedy jednak surowy wzrok pana Janka, ześlizgnąwszy się z rozpustnych kochanków, niechcący spoczął na butelce wina opróżnionej zaledwie do połowy, jego twarz przybrała nagle wyraz łagodnej zadumy. Niby od niechcenia ujął  flaszkę w lewą dłoń i przysunął szyjkę do nosa, wciągając z rozkoszą luby zapach. Ekstaza, której doznał, była tak wymowna, że Martyna bez słowa podsunęła mu czystą szklankę, wychodząc z założenia, że mizerna pojemność kieliszka mogłaby go tylko rozjuszyć. Ofiara nałogu sieknęła dwie solidne porcje rieslinga, nie bez żalu rozstając się z pustą butelką. Eliksir miał wyraźnie czarodziejską moc, bo po krótkim zastanowieniu pan Janek oznajmił, iż z przyczyn osobistych musi niestety zrezygnować z odnajmowania pokoju lokatorom, ale jest człowiekiem, więc na bruk ich nie wyrzuci, dopóki czegoś sobie nie znajdą. Za szybę, po namyśle, chce tylko połowy jej wartości, dzban zaś wspaniałomyślnie odpuści, bo ucha i tak nie widać w kącie przedpokoju.
       Praktyczny Maciek nie mógł się oprzeć myśli, że gdyby przezornie zabezpieczyli jeszcze jedno wino, gospodarz w przypływie szlachetności zapewne darowałby im część czynszu. Szkoda, że nie sposób przewidzieć wszystkich sytuacji. (c.d.n.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz