Szukaj na tym blogu

czwartek, 12 marca 2015

WSTĘP: Urodziny


       Pięćdziesiąt lat – JASNA CHOLERA! Fakt, że przeszła już magiczne trzydziestki i czterdziestki własne oraz przyjaciół, w ogóle jej nie uodpornił. Martyna zapaliła lampkę, wzięła do ręki lustro i zaczęła bacznie przyglądać się swojej twarzy. Jasne, że są zmarszczki, ale kiedy światło pada z lewej, to jakby mniej. Warto zapamiętać to zjawisko, kiedyś jeszcze może się przydać. Krycha parę lat młodsza, a buźkę ma jak żyzne poletko po podorywkach. Z puszystymi zdecydowanie wiek obchodzi się znacznie delikatniej. No tak, ale za to Krycha lata w dżinsach córki i z gołym brzuchem, a na studniówce, gdzie zatrudniła się w charakterze rodzica-bramkarza, jeden nawalony małolat przez pomyłkę zaprosił ją do tańca i to kiedy grali „Loves divine” Seala.
       Wklepała sobie pod oczy kolejną porcję kremu i poszła do kuchni włączyć piekarnik. Za godzinę zejdą się goście. W zasadzie wszystko już gotowe, tylko podgrzać paszteciki i bigos. Witek z niezadowoloną miną prasował koszulę, wygłaszając odkrywcze stwierdzenia, że niby do czego chłopu kobieta, ale nie miała się dzisiaj ochoty z nim kłócić. Jeszcze raz zerknęła w lustro. Nie, no źle nie jest. Nawet całkiem dobrze. Jak się da profesjonalny makijaż, nie taki, żeby palec wchodził do pierwszego stawu, ale delikatny, subtelny, ze złotymi drobinkami, to będzie super.
       Kiedy pokrywała powieki lawendowym cieniem, nagle, ni stąd ni zowąd,  stanęła jej przed oczami była teściowa. W życiu Martyny zdarzyło się takie pół roku, kiedy mieszkała z nią pod jednym dachem i miała okazję obserwować codzienne zabiegi podkreślające bujną urodę świekry. Podstawowy zestaw kosmetyków upiększających stanowiły: gruby czarny ołówek do brwi, sypki puder o kolorze i konsystencji startej cegły oraz dwie szminki – pomarańczowa na co dzień i buraczkowa, używana tylko przy specjalnych okazjach. Makijaż celebrowany był każdego ranka przed wyjściem do pracy, a synowa zastanawiała się wtedy, po kiego grzyba takie stare pudło się pacykuje, czyżby jeszcze liczyła na to, że ktoś dla niej oszaleje? Zaraz, ile ona wtedy miała lat? Czterdzieści trzy!!!
      No, jak ma się dobrze bawić na własnej „siątce”, to bez falstartu się nie obejdzie! Zdesperowana jubilatka zrobiła sobie słabego drinka. Witek, wiedziony niezawodną w takich przypadkach intuicją, natychmiast pojawił się za jej plecami i zażądał udziału w konsumpcji. Wskazała ruchem głowy kanciastą flaszkę z jego ulubioną whisky i poszła do salonu rzucić ostatnie spojrzenie na imprezowy wystrój. Biały obrus, świece, kolorowe lampiony, bateria trunków, półmiski z wymiernym efektem dwudobowego pobytu w kuchni. Kącik komputerowy już  ukryty za przesuwanymi drzwiami, choć jeszcze rano go okupowała, szykując różne zabawne kawałki dla gości niezmiennie oczekujących od niej należnej im solidnej porcji rozrywki. Niegdyś, z własnej nieprzymuszonej woli objęła w tym towarzystwie funkcję kaowca, z której wywiązać się należało nawet na własnym pogrzebie. Zgodnie z powyższym drzwi balkonowe ozdobione zostały plakatami zawierającymi rozmaite błyskotliwe wskazówki dla uczestników dzisiejszej imprezy.

PRAWA UCZESTNIKA IMPREZY URODZINOWEJ
Uczestnik niniejszej imprezy urodzinowej ma prawo do:
  • miejsca siedzącego przy stole, jeżeli takowe akurat się zwolni,
  • własnego kompletu czystych  naczyń i sztućców,
  • korzystania z przewidzianego w menu poczęstunku aż do wyczerpania zapasów,
  • picia alkoholu w ilości optymalnej dla własnych możliwości oraz dobrego samopoczucia i bezpieczeństwa najbliższych biesiadników,
  • wznoszenia toastów za zdrowie jubilatki a także innych osób obecnych i nieobecnych włącznie z tymi, co na morzu,
  • tańczenia na każdej wolnej płaskiej powierzchni (z wykluczeniem stołu, parapetu i akwarium) solo, w duecie lub grupowo według dowolnej choreografii,
  • palenia tytoniu wyłącznie na balkonie, w kuchni pod włączonym okapem lub tam, gdzie się nie da złapać,
  • korzystania do woli z węzła sanitarnego, przy czym opcja grupowego prysznica nie jest przewidziana w harmonogramie rozrywek,
  • odsiedzenia odpowiedniej = przyzwoitej ilości czasu na imprezie, aby jubilatka poczuła się odpowiednio uhonorowana,
  • hucznego pożegnania jubilatki na klatce schodowej, z uwzględnieniem  dzwonienia do drzwi sąsiadów z naprzeciwka i informowania ich, że już za chwilę będą mogli podjąć skuteczną próbę zaśnięcia.
OBOWIĄZKI UCZESTNIKA IMPREZY URODZINOWEJ
Uczestnik niniejszej imprezy urodzinowej ma bezwzględny obowiązek:
  • bez przerwy dodawać otuchy jubilatce poprzez wznoszenie okrzyków typu: Nigdy bym nie przypuszczał(a)!!!, Coś kombinujesz z tym wiekiem, Chciałabym tak wyglądać, mając trzydziestkę – itp. wszelka inwencja mile widziana,
  • biesiadną pieśń „Sto lat” wzbogacać o elementy jurne, dosadne i nieprzyzwoite, podkreślające witalność i seksualną atrakcyjność jubilatki, np. „Niech jej życie zaoszczędzi każdego frasunku, niech jej partner nie odmawia rannego stosunku”,
  • przy każdej potrawie zachwycać się kulinarnym kunsztem jubilatki, jak ognia unikając sugestii, iż wynika on po prostu z wieloletniego doświadczenia,
  • inicjować dyskusje o sportach ekstremalnych, seksie, piciu, trendach w modzie młodzieżowej, wyprawach wysokogórskich, planach wakacyjnych na rok 2050, kolejnych ślubach i rozwodach znanych od wieków osób publicznych, wyższości owoców dojrzałych nad kwaśnymi, a kwiatów w pełnym rozkwicie nad mizernymi pąkami itp.,
  • natychmiast niszczyć w zarodku jakiekolwiek dyskusje o operacjach plastycznych, odchudzaniu, wnukach, chorobach wieku dojrzałego, wypadaniu macicy, najlepszych farbach pokrywających siwiznę, pończochach antyżylakowych, sztucznych szczękach, możliwości wcześniejszego przejścia na emeryturę, darmowych badaniach mammograficznych, klubach seniora itp.,
  • bawić się hucznie i radośnie, choćby nagle przyszła na myśl własna rychła pięćdziesiątka.
– Matka, wyluzuj. Czym się tak przejmujesz? Starość to nie kwestia biologii, ale wyboru – pocieszył ją Michał, który wyłonił się z czeluści swojego pokoju, trzymając w ręku nieodstępną gitarę.
– Łatwo wygłaszać takie kwestie, jak się ma 23 lata...
– To akurat nie moje, tylko Hanuszkiewicza – wymądrzyła się zarozumiale latorośl – a on jest chyba sporo starszy od ciebie. Już zapomniałaś, że to również  twoja dewiza życiowa? Jak to było:
           Licz jubilacie tylko momenty szczęśliwe,
           Mierz swój wiek nie latami, lecz życia dorobkiem.
           Młodemu sercu włosy nie zaszkodzą siwe,
           Stare serce starzeje się jeszcze przed żłobkiem.
– Nie ty przypadkiem jesteś autorką tego wierszyka?
      Fakt, kilka lat temu z okazji czterdziestych urodzin jednego z przyjaciół  napisała klasycznym trzynastozgłoskowcem hymn pochwalny na jego cześć, który kończył się właśnie zacytowaną zwrotką. Sama miała wtedy czterdzieści pięć(?) i dokładnie tak myślała. Stara nie czuła się również, kończąc trzydzieści, chociaż młodsza koleżanka z pracy, wciągając na dużej przerwie trzeci kawałek urodzinowego tortu orzechowego, wygłosiła wiekopomne stwierdzenie, że kiedy sama osiągnie tak podeszły wiek, to się po prostu zabije. Uwaga przeszła, wydawało się, bez echa, ale kilka lat później jej autorka otrzymała ciepłe życzenia urodzinowe od kilkunastu starszych koleżanek proponujących jej różne wyrafinowane formy eutanazji.
       Dyskusji nie dane było się rozwinąć, bo właśnie nadciągnęli pierwsi goście, a zaraz za nimi następni i kolejni, łącznie dwanaście osób. Imprezę można było zaliczyć do udanych, zważywszy na fakt, że uczestnicy dostosowali się jak jeden mąż do pisemnych zaleceń, prześcigając się nawzajem w rubasznych dowcipach. Nikt się nie zalał ponad przewidzianą normę, tortu i lodów nie zaatakowała salmonella, wędlina nie zzieleniała. Goście tak się przejęli swoja misją, że nawet kawę podaną o północy wypili bez żadnych protestów, choć większość zazwyczaj odmawiała, tłumacząc się, że potem nie zasną.
Kiedy o 4.00 za ostatnim biesiadnikiem zamknęły się drzwi, umyte i powycierane naczynia zniknęły w szafkach a z sypialni, jak z dobrze prosperującego tartaku, jęły dobiegać odgłosy snu utrudzonego balowaniem Witka, Martyna usiadła w kuchni. Nie chciało jej się wcale spać. Jutro niedziela, a potem dwa tygodnie ferii zimowych. Wyśpi się do udaru.
       Do kuchni znienacka zajrzał Michał, który w imprezie uczestniczył tylko dorywczo, podlatując co jakiś czas do stołu w celu pobrania kolejnej dawki ekskluzywnego jadła.
– Nie śpisz jeszcze, matka? Co robisz? Zostało może trochę tej sałatki z awokado?
–  Nie śpię, odpoczywam przed snem, sałatka jest w lodówce na dolnej półce w pojemniku z żółtą pokrywką – udzieliła wyczerpujących informacji, nie chcąc nad ranem narażać się na słuszne skądinąd oskarżenia potomka, że jak zwykle nie ma dla niego czasu. Młody zanurkował do lodówki, nałożył solidną porcję na świeżo umyty talerzyk, rozsiadł się na krześle i patrząc porozumiewawczo na matkę, stwierdził filozoficznie:
– Jak się przeżyło pół wieku, to chyba pora na jakieś podsumowania? Pamiętniki byś zaczęła pisać albo co. Chyba zdarzyło ci się coś ciekawego? A w ogóle to jesteś zadowolona?
–  Z czego niby?
–  No, z życia, pracy, osiągnięć, przyjaciół. Ogólnie.
–  Bo ja wiem? Mogło być gorzej. Ale chyba nie liczysz na obszerne zwierzenia o świcie? W tym wieku na regenerację potrzebuję około doby, więc jak mnie tu przetrzymasz, będziesz musiał sam wyprodukować niedzielny obiad.
– Nie wchodzi w grę. Jutro mam próbę zespołu i wracam dopiero o 23.00. Jak nie będzie obiadu, to kupię sobie pizzę.
      Michał, dzięki Bogu, nie był szczególnie skomplikowany w obsłudze. Raz dziennie życzył sobie niewyszukanego ciepłego posiłku oraz wolnej przez dwie godziny łazienki, dwa razy w tygodniu zbierał z podłogi swoje ciuchy i podrzucał je do prania, raz w roku żądał nowych markowych dżinsów, raz na trzy lata składał zapotrzebowanie na nowe skórzane glany. Nawet nożyków do golenia używał z umiarem, na co dzień nosząc seksowną bródkę. Pyskował wprawdzie niemiłosiernie przy byle okazji i na szacunek dla swoich siwych włosów nawet nie próbowała liczyć, ale w gruncie rzeczy jak na ofiary konfliktu pokoleń rozumieli się całkiem nieźle.
– A pamiętasz jeszcze Markowo? – zapytał nagle Michał, zlewając do szklanki resztki coli z dwu butelek. Pogłoski, jakoby jego ulubiony napój rozpuszczał nawet dwucalowe gwoździe, jakoś zupełnie go nie ruszały.
      Markowo!  Inne czasy, inny świat, inni ludzie. Z samego dna pamięci ruszyły nagle obrazy jak na cofniętym filmie. Boże, to już tyle lat, poprzedni wiek, ba – tysiąclecie. Postęp techniczny i zmiany ustrojowe kompletnie przewartościowały ludzkie życie, nadały mu inny wymiar. Markowo. Pod oknem biały sad na przemian kwitnący lub ośnieżony, na stole konfitura z poziomek, Michał najpierw  śpiący w wózeczku pod pachnącą miodem lipą, a już kilka lat później zdobywający czubki wszystkich okolicznych drzew, dom pełen zwierząt i kwiatów, 10-letnia czerwona zastava zwana familiarnie „Babcią”, długa piaszczysta droga nad leśne jeziorko. Sielanka? Z obecnej perspektywy, kiedy wszystkie tamte emocje, dobre i złe, dawno już  wygasły, niewątpliwie tak.  Każdy człowiek powinien mieć takie swoje Markowo –  jeśli nie jako punkt docelowy, to chociaż jako dłuższy przystanek w podróży życia. (c.d.n)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz