Szukaj na tym blogu

czwartek, 12 marca 2015

ROZDZIAŁ II: Przeprowadzka


       Martyna  zaciągnęła się kolejnym papierosem, w zadumie obserwując dorobek małżeński ładowany właśnie na pakę taksówki bagażowej. Tapczan, mała meblowa lodówka,  dwa składane krzesła,  wąski sosnowy regalik, trochę naczyń, mikser, młynek do kawy, przenośny telewizorek w białej plastikowej obudowie, dwa rowery: wyścigowy Maćka i jej zielona damka. Niewiele tego, ale nie inwestowali w żadne ruchomości, bo perspektywa własnego mieszkania w najbliższej dziesięciolatce była równie realna jak wakacje na Marsie, a wynajmowane pokoje z reguły już umeblowano. Teraz jednak będą musieli doposażyć swoje pierwsze samodzielne lokum, na które składał się ogromny pokój z wnęką oraz równie duża kuchnia i łazienka.  Lokal ten był podstawowym czynnikiem decydującym o podjęciu przez Martynę pracy w małej wiejskiej szkółce w Markowie.
       Nagle ogarnęło ja dziwne uczucie ulgi pomieszanej z satysfakcją i wszechogarniającym poczuciem bezpieczeństwa. Dotychczas ciągle miała podświadome wrażenie, jakby jej związek był doraźny, chwilowy i na tyle mało ważny, by nie zawracać sobie głowy gromadzeniem wspólnego dobra. Dwa lata mieszkania w akademiku,  następne dwa lata kątem u rodziny i wreszcie kolejne w wynajętych kwaterach sprawiły, że ich małżeństwo, mimo iż uwieńczone kilkuletnim już potomkiem płci męskiej, nadal przypominało raczej zabawę w rodzinę albo, co gorsza, próbę generalną przed czymś poważniejszym. Rodzice obojga małżonków z niewiadomych przyczyn zgodnie podtrzymywali ten stan, twardo stojąc na stanowisku, że w takich warunkach dziecka wychowywać się nie da. W efekcie Pawełek, dla własnego dobra, jak orzekło familijne konsylium,  cały tydzień  spędzał u babci, z matką i ojcem spotykając się jedynie w weekendy.
        Teraz kończy się  prowizorka, a zaczyna prawdziwe życie. Będą się urządzać, gotować, piec niedzielne ciasta, przyjmować gości, posyłać dziecko do szkoły. Nie wiadomo dlaczego Martynę najbardziej ucieszyła perspektywa kupowania firanek i robienia przetworów na zimę.  Nie mogła się tego doczekać.
       Pan Janek na zakończenie znajomości dał jeszcze popis swojej wysokiej kultury, podejrzliwie patrząc im na ręce i ostentacyjnie oglądając każdy przedmiot wynoszony z domu. Prawdopodobnie uznał, iż tylko wzmożona czujność może go uchronić od  konsekwencji pomyłki związanej z wynajęciem pokoju ladacznicy i jej sutenerowi.
       Podróż z Gdańska do  Markowa trwała niespełna godzinę. Za oknem przesuwały się kolejne sielankowe widoczki: kępy brzózek nad strumieniem, krowy na pastwisku, połyskujące srebrem jezioro w Osowej, osiedle słodkich białych domków o malinowych dachach,  ciemnozielona plama lasu na horyzoncie.
        Dwa tygodnie temu odwiedzili to miejsce po raz pierwszy, nazajutrz po tym, jak Martyna wpadła do kuratorium, informując wszystkich napotkanych urzędników, że właśnie oto postanowiła oddać swój talent pedagogiczny na usługi kaszubskiej oświaty,  pod warunkiem jednakże, że szkoła, którą zaszczyci, będzie się mieścić we wsi malowniczej, bogatej, najlepiej uzdrowiskowej, położonej nad jeziorem w środku puszczy, ale nie dalej niż 15 km od Gdańska. Uprzejmy inspektor zapoznał ją z ofertami pracy, z których zaledwie dwie  nadawały się do rozpatrzenia, bo zawierały  propozycję mieszkania służbowego. Markowo leżało najbliżej głównej trasy komunikacyjnej łączącej Gdańsk z Wejherowem.
       Wybrali się w drogę przed południem, żeby dać sobie czas na dokładną wizję lokalną. Ze względu na roboty drogowe, blisko sześć kilometrów musieli pokonać pieszo, bo autobus dojeżdżał tylko do sąsiedniej wsi. Maciek i wypożyczony na tę okoliczność od babci Paweł, urodzeni piechurzy obuci w adidasy, urządzali wyścigi po szosie, nie wykazując najmniejszych objawów zmęczenia. Martyna, umówiona telefonicznie na rozmowę z dyrektorem szkoły i ubrana tak, jak w jej pojęciu winna wyglądać wiejska nauczycielka, kuśtykała za nimi, niecierpliwie wypatrując pierwszych zabudowań. Sześć kilometrów to koszmarnie daleko, jeśli pokonuje się je w wąskiej spódnicy i wysokich, chybotliwych szpilkach odpowiednich na gładkie posadzki, a nie szorstką, pożłobioną asfaltową nawierzchnię.
       Na progu szkoły, którą znaleźli bez trudu, bowiem sąsiadowała przez mur z kościołem, przywitał ich starszy facet w drelichowym kombinezonie i klasycznym berecie z antenką – ani chybi woźny albo palacz.
– Jurek! – szarmancko cmoknął w rękę Martynę i wyciągnął niezbyt czystą prawicę do jej towarzysza.
– Martyna, Maciek, a to Pawełek, nasz syn – odwzajemnili z rozpędu prezentację zdziwieni bezpośredniością personelu niższego. – Andrzejewscy – sprecyzował po krótkim namyśle Maciej, dając tym samym delikatnie do zrozumienia, że bratał się nie będzie. – My do dyrektora w sprawie pracy.
–  Chodźcie za mną – powiedział tajemniczy Jurek i poprowadził ich dookoła budynku, obok boiska, na którym grała w piłkę garstka dzieci, na obszerny słoneczny taras a stamtąd do holu. Gdy otwierał kluczem drzwi z napisem „Dyrektor”, Martynie przyszło do głowy, że oto rozzuchwalony nadmierną samodzielnością woźny pod nieobecność szefa zamierza samodzielnie podjąć interesantów w jego gabinecie. Niewykluczone, że za chwilę wyjmie zza segregatorów reprezentacyjny koniaczek, żeby zaproponować im brudzia.
       Tymczasem domniemany woźny usiadł za biurkiem, okrągłym gestem wskazał im dwa nieco zapadnięte fotele i rzekł:
– Słucham.
– Ja umówiłam się z dyrektorem szkoły. Chciałam tu podjąć pracę nauczycielki języka polskiego – zaczęła Martyna, ale zaraz zamilkła, postanawiając nie rozmawiać o sprawach służbowych z nikim poniżej sekretarki.  Poznany przed chwilą Jurek na sekretarkę zdecydowanie  nie wyglądał.
– Słucham – powtórzył cierpliwie facet w berecie – ja jestem dyrektorem.
       Aha, no tak. Widocznie w tym nieznanym świecie nie przywiązuje się specjalnej wagi do zewnętrznej powłoki, skupiając się raczej na zaletach wewnętrznych. Gdyby wiedziała o tym wcześniej,  niewygodne szpilki spokojnie czekałyby w szafie na kolejnego sylwestra, zamiast produkować bolesne odciski na jej udręczonych stopach.
       Niewzruszony Jurek-dyrektor dokładnie i z uwagą przejrzał pospiesznie podsunięte mu dokumenty, zadał parę pytań kontrolnych i stwierdził w końcu, że jest skłonny zatrudnić Martynę jako polonistkę od nowego roku szkolnego. Przeprowadzić się mogą już na początku przyszłego miesiąca.  Potem nastąpiło zwiedzanie pomieszczeń szkoły na parterze, a także prezentacja położonego piętro wyżej mieszkania i przynależnego jego lokatorom kawałka szkolnego ogródka.
       Taki drobiazg jak brak kanalizacji i ciemnoturkusowe ściany nie spędziły im snu z powiek. Maciek zauroczył się przede wszystkim metrażem – pokój miał chyba z trzydzieści metrów powierzchni, a kuchnia i łazienka drugie tyle, co po klitkach gdańskich bloków dawało nieograniczone możliwości aranżacyjne.  Jego żona podeszła do okna i oniemiała na widok bogactwa przyrody pchającej się nachalnie prawie pod pierwsze piętro. Między koronami ogromnej starej lipy i rozłożystego orzecha włoskiego rosnących najbliżej budynku splatały się gałęzie licznych drzew owocowych. Nad nimi wypukłe jak bochenki chleba pagórki, pokratkowane polami o różnych odcieniach zieleni i żółci, podpierały czyste, niewiarygodnie błękitne niebo.
       Kiedy Martyna zeszła do sadu i spod liściastego parasola czereśni spojrzała na trzy okna swego służbowego mieszkania, poczuła, że nie chce już szukać niczego innego, że właśnie to miejsce może być domem dla niej i dla jej rodziny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz