Szukaj na tym blogu

czwartek, 12 marca 2015

ROZDZIAŁ VII: Bracia mniejsi


      Kiedy Martyna wyobrażała sobie swój przyszły dom, zawsze widziała w nim mnóstwo rozmaitych zwierząt.  Jej dzieciństwu towarzyszyły psy, koty, kawki, jeże i inna podrzucona, porzucona i odrzucona biedota. Domownicy nauczyli się chodzić z oczami wbitymi w podłoże, bo pod nogami stale się pętało coś dwu-, trzy- lub czworonożnego, a i gatunki beznożne też się czasem zdarzały.
      W Markowie warunki sprzyjały hodowli, nawet obfitej i różnorodnej, toteż  wieczorne rozmowy małżonków coraz częściej zaczęły schodzić na kwestie, co i kiedy wreszcie się do nich wprowadzi. Maciek, osobnik o rozwiniętym zmyśle estetycznym, optował za jakimś rasowym psem, najlepiej takim, który by się komponował z długim płaszczem i kapeluszem. Dog na przykład albo chart afgański byłby w sam raz, gdyby nie zawrotna cena rasowego szczeniaka. Pod rozwagę brali również kota perskiego, bo poznali kiedyś osobiście przedstawiciela tej rasy, który bardzo im przypadł do gustu. Nazywał się Lotos i okoliczne psy na wszelki wypadek omijały go szerokim łukiem, pełne respektu dla rozmiarów rozwichrzonego futra oraz groźnego wyrazu płaskiej kociej mordy.
      Jednak życie najlepiej weryfikuje wszelkie marzenia. W ostateczności z braku środków  zdecydowali się zaadoptować bezdomnego kota dachowego, pod warunkiem wszakże, że będzie  czarny jak rządowa lancia.  Okazja trafiła się szybko, bo mieszkająca po drugiej stronie Gdańska znajoma dokarmiała charytatywnie wszystkie bezpańskie koty w gminie. Pojechali do niej w ciemno, licząc na to, że wśród kilkudziesięciu egzemplarzy musi się znaleźć i czarny. Aby dokonać wstępnej  selekcji, trzeba było zwołać całe pogłowie. Na ciche „kici, kici” ze wszystkich stron zaczęły wyłazić koty różnej maści, wielkości, płci i kondycji fizycznej. Było ich chyba ze trzydzieści, w tym co najmniej połowa brzemienna, niektóre dzikie, inne oswojone. Wzruszeni niedolą kobiety, która trzecią część skromnej pensji przeznaczała na pasztetową dla siebie i swego stada, zdecydowali się uszczuplić jej menażerię o parkę kociąt z jednego miotu, które w koszyczku zawieźli do domu.
       Stworzenia te były całkowicie dzikie i pierwszy kontakt z nimi Martyna przypłaciła jedenastoma dziurami w lewej dłoni. Wypuszczone na wolność w kuchni, natychmiast wlazły za lodówkę. Przesiedziały tam pełne dwie doby. Andrzejewscy byli już prawie pewni,  że zamiast żywych stworzeń rodzina wzbogaci się o dwie gustowne skórki. Jednak  kociaki, jak gdyby nigdy nic, wylazły na środek kuchni i zademonstrowały mruczenie łudząco podobne do tego, jakie wydawała z siebie lodówka. Oswoiły się same poprzez kontakt ze sprzętem AGD, co należałoby opatentować jako nowy rodzaj tresury.Śmiało podeszły do swoich misek, a potem zaległy na kolanach właścicieli, które to kolana od tej pory postanowiły traktować jako osobiste miejsca do spania.
      Najbliższy tydzień Martyna poświęciła głównie odzwyczajaniu małych diabląt  od włażenia do małżeńskiego łoża po nagich plecach Maćka. Robiła to jednak bez nadmiernego zaangażowania, gdyż  to on kiedyś wygrał  batalię o miejsce z brzegu i jakaś kara mu się należała.
      Parka kociąt rosła zdrowo, żarła jak smoki i, ma się rozumieć, rozrabiała od rana do wieczora. Gdyby ktoś chciał podliczyć straty wynikające z działalności rozrywkowej futrzaków, te wszystkie porwane firanki, stłuczone wazony i doniczki, pęknięty zlew, poharatane szafki kuchenne służące do ostrzenia pazurów, tapicerkę zamienioną w strzępy skłębionych nitek – ech, prawdopodobnie mogliby za tę kwotę nabyć rasowego konia i wystawiać go na wyścigach, ku uciesze gawiedzi i pożytkowi ekonomicznemu własnej rodziny.
       Zainspirowani mrocznym przebojem Maanamu „Elektrospiro kontra Zanzara”, czarną koteczkę nazwali imieniem królowej nocy. Pręgowany kocurek  miał nosić dumne imię Elektrospiro, ale wkrótce został pospolitym Zenkiem.
       Zanzara, jak każda samica, była o wiele zaradniejsza życiowo i chociaż na ogół nie opuszczała mieszkania, potrafiła zatroszczyć się sama np. o swoje wyżywienie, wskakując bezpośrednio do talerza z zupą pomidorową, którą pasjami uwielbiała, albo do lodówki, gdy tylko ta została otwarta.
       Zenon w domu zachowywał się jak stuprocentowy mężczyzna – nie miał pojęcia, gdzie co leży i korzystał jedynie z tego, co zostało mu podsunięte pod pysk. Za to szybko poczuł zew wolności i większość czasu spędzał na dworze, do domu przychodząc w celu wyspania się i napełnienia żołądka.  Wkrótce stał się  samozwańczym królem podwórka i okolicy. Wszystkich przedstawicieli rodu Andrzejewskich  kocur traktował łaskawie, by nie rzec: ze wstydliwą miłością i ostentacyjnym szacunkiem. Podchodził wyraźnie spragniony pieszczot, ale odsuwał się zażenowany natychmiast po ich otrzymaniu. Reagował jak dobrze wytresowany pies, bez ociągania wykonując polecenia. Zawsze towarzyszył dzieciom w zabawach plenerowych, a wystający z trawy jego ogon, z załamaną na znak zadowolenia końcówką, przypominał peryskop przesuwający się wśród zielonych fal.  Gdy jednak na podwórku pojawiał się ktoś obcy – Zenek zmieniał się w bengalskiego tygrysa, a jego nastroszona kita łudząco przypominała sporych rozmiarów szczotkę do mycia butelek.
      Kiedyś Andrzejewskim trafiły się wczasy nad jeziorem w okolicach Olsztyna zasponsorowane z litości przez rodziców Maćka, którzy nie mogli odżałować, że ich jedynak nie ożenił się bogato, a połowica nie zapewnia mu wypoczynku na australijskiej rafie. Młodzi byli podówczas niewydolni finansowo, jako że wszystkie rodzinne oszczędności poszły na dziesięcioletni samochód marki zastava, nazwany pieszczotliwie „Babcią”. Kociaki były jeszcze na tyle małe, że zostawienie ich samych nie wchodziło w grę. Wyładowana po brzegi „Babcia” dzielnie pokonywała 200-kilometrową trasę, dzieci, zachwycone jazdą i nieobciążone genetycznie chorobą lokomocyjną, nie sprawiały najmniejszego kłopotu. Maciek, wzorem innych świeżo upieczonych kierowców,  wystawił lewy łokieć za okno, dłonie oparł o kolana a kciukami mocno i, jego zdaniem, bezpiecznie trzymał kierownicę, pogwizdując beztrosko i dowcipkując, szczególnie na mało uczęszczanych odcinkach.  Sielankę co jakiś czas przerywały koty wiezione luzem, zwłaszcza Zenon, który histerycznie reagował na nadjeżdżające auta i z sobie tylko wiadomych przyczyn trwał w przekonaniu, że jedynie Maciek może go przed nimi ocalić. Z piskiem ładował się pod jego stopy, a przyciśnięty akurat używanym pedałem sprzęgła, gazu czy hamulca, wskakiwał w panice na plecy kierowcy, skąd musiała go zdejmować Martyna. Puszczała go, kiedy orał jej pazurami skórę, bo znów wyimaginował sobie jakieś niebezpieczeństwo, i cała polka zaczynała się od nowa. Zanzara z kolei ze stoickim spokojem wygrzewała się wparta całym ciałem w przednią szybę naprzeciwko kierowcy i w zasadzie nie przeszkadzała prowadzić, o ile nie weźmie się pod uwagę konsekwentnych i usilnych prób złapania uruchomionych kilkakrotnie wycieraczek. Nikt z pasażerów, włączywszy osoby dorosłe, inteligentne i po studiach, nie wpadł wtedy na pomysł, że koty należy przewozić w koszyku lub klatce. Na szczęście nic się nie stało, ale widocznie Pan Bóg lubi głupich. 
       Gdy kocięta osiągnęły wiek około roku, samiczka zaczęła któregoś dnia zdradzać objawy obłąkania, turlając się po podłodze i wydając z siebie szatańskie odgłosy, rodem wypisz, wymaluj z „Egzorcysty”. Zdenerwowana Martyna odizolowała zwierzaka w łazience po czym kurcgalopkiem poleciała do telefonu, żeby powiadomić weterynarza o przypadku ostrej wścieklizny.
- Panie doktorze - łkała w słuchawkę – czy to jest uleczalne? My jesteśmy bardzo do niej przywiązani.
Jak najbardziej - wyjaśnił z powagą doktor, po czym zarechotał obleśnie i dokończył  – z tym, że ja tu niewiele mogę. Najlepiej wyleczy ją jakiś kocur.
      W tydzień później, jadąc okazją do pobliskiego miasteczka, bowiem rodzinny samochód użytkował głównie Maciek, Martyna skorzystała z uprzejmości nieznanego kierowcy. Po drodze uraczył ją anegdotą o pewnej durnowatej paniusi, która chciała wzywać pogotowie do kotki z cieczką. Był to ów weterynarz. Zapewne po raz pierwszy w życiu zetknął się z podobnym ewenementem i opowiadał o tym każdej napotkanej osobie. Ze zwykłej zawiści Martyna nie przyznała się do autorstwa telefonu w sprawie kotki, bo dałaby mu niezły materiał do kolejnej anegdoty.
      Uspokojona rodzina rozpoczęła wnikliwą obserwację życia płciowego kotów. Każdy obecny akurat  w domu uważał za swój obowiązek przekazywać pozostałym własne cenne uwagi w tym zakresie. A było co opisywać. Zazwyczaj słodka i łagodna koteczka z dzikim rzężeniem przemieszczała się po kuchni, przewracając taborety i ryjąc pazurami deski. Z wysokości stołu przyglądał się temu zdumiony Zenon, siedząc absolutnie nieruchomo i tylko wodząc wytrzeszczonymi ślepiami za oszalałą siostrą. Po dwóch dobach niezawodny instynkt podpowiedział kocurowi, że on również powinien mieć swój udział w harcach towarzyszki. Początkowo ograniczył się do przełożenia tylnej łapy przez grzbiet Zanzary i tak trwał jakiś czas, mimo wyraźnego zawodu  malującego się na jej pysku. Po kilku godzinach instynkt podpowiedział mu następny krok i Zenek  zdecydowanie  chwycił zębami za skórę na głowie potencjalnej partnerki. Tak minęły następne godziny. Paweł zaczął już wątpić w powodzenie akcji, zarzucając rodzicom przy okazji, że sprowadzili pod dach kota idiotę albo impotenta i wyrażając serdeczne współczucie cierpiącej niewolnicy seksu. Jednak natura, choć niespiesznie, wzięła górę nad filozoficznym usposobieniem Zenona. W końcu błyskawicznie zrobił to, co trzeba, i tak siedemnaście razy.
       Całe święta wielkanocne przeleżeli na podłodze, żeby nic nie przeoczyć,  a obaj nieletni Andrzejewscy przeszli praktyczny kurs seksuologii stosowanej, przez co nigdy nie usłyszeli od rodzicielki opowieści o motylkach, kwiatkach, ptaszkach i innych wyidealizowanych przykładach życia płciowego.     
         Od tej pory Zanzara, regularnie trzy razy do roku, na wskazanej przez siebie półce odbywała poród w asyście któregoś z domowników, choć wyraźnie preferowała obecność Martyny.  Jakiekolwiek próby uczynienia z porodu odpłatnego spektaklu dla zaproszonych gości spełzały na niczym, bowiem zwierzę potrafiło dowolnie żonglować czasem rozwiązania, opóźniając go nawet do 10 dni, jeżeli warunki były niesprzyjające. Wszystkie kociaki cieszyły się wielkim powodzeniem, gdyż reprezentowały rasę bardzo łowną, długonogą i o wiele większą od istniejącej na tych terenach.  Do każdego miotu ustawiały się kolejki chętnych, a resztę załatwiał Zenon, stając się wkrótce w każdej zagrodzie gościem szanowanym jako „kot szkólnej” i pożądanym jako reproduktor, mimo że za swoje usługi pobierał opłatę w postaci jajek, wypijanych prosto spod spłoszonych kokoszek.
        Nota bene w parę lat później Zanzara została tknięta awitaminozą wskutek wydania na świat licznego potomstwa. Tym razem podejrzenie o wściekliznę było o tyle uzasadnione, że zwierzę siedziało ponuro w kącie nic nie jedząc, za to śliniąc się obficie. Jeden z rolników, oderwany od sieczkarni podłym, ale usprawiedliwionym sytuacją szantażem: „No wie pan, dziecko za mocne z polskiego nie jest”,  dowiózł je do  wiejskiej lecznicy, gdzie na sam widok wiklinowego kosza z pokrywką rejestratorka ze słowami:
- Lekarz jest w terenie, ale ja ściągnę tego, co zszedł z nocy! -   galopem pognała po schodach, krzycząc:
- Panie doktorze, z kotem przyszli!
     Następnie Martynę wprowadzono do sali wielkości krytej ujeżdżalni, gdzie na rogu monstrualnego kamiennego ołtarza, przeznaczonego do robienia operacji krowom i koniom, Zanzara została poddana rutynowym zabiegom typu: mierzenie temperatury w odbycie, zaglądanie w oczy, zastrzyk witaminowy itp. Młody lekarz wykonywał swoje obowiązki chętnie, by nie rzec - z zapałem, miał jednak bardzo dziwną minę i co chwila obrzucał bacznym spojrzeniem właścicielkę zwierzęcia. Początkowo przyszło jej nawet na myśl, że wzbudziła w nim nagłe pożądanie, co prawda niczym nieuzasadnione, gdyż  wyleciała z domu w starym wyciągniętym dresie i rozdeptanych kapciach, a fryzura też pozostawiała sporo do życzenia. Dopiero zapewniona o bezpieczeństwie kotki zaczęła myśleć logicznie i wtedy skojarzyła, że znajduje się w t e j  l e c z n i c y, do której niegdyś zadzwoniła. Ponieważ przeciętny Kaszub leczenie kota traktuje jak wielkomiejską fanaberię, tacy pacjenci trafiają się wiejskim weterynarzom jak budka z lodami na środku Sahary. Nie wiadomo tylko, czy w tym przypadku stanowiły odskocznię od codziennych kontaktów z trzodą chlewną i bydłem, czy też młody weterynarz mało nóg nie połamał na stromych schodach, chcąc zobaczyć prawdopodobną bohaterkę anegdoty, którą jego starszy kolega być może dalej rozpowszechniał. Co by to jednak nie było, nigdy jeszcze i w żadnej lecznicy Martyna nie została obsłużona w takim tempie i z  taką starannością.   
          Kocury rozpanoszyły się w domu, polegując na kanapach, fotelach oraz telewizorze, z którego miały doskonały widok na karmnik dla ptaków. Ich ogony jak wycieraczki samochodowe przesuwały się po ekranie w prawo i lewo, co praktycznie uniemożliwiało śledzenie akcji filmu. Raz tylko na ponad dwa miesiące zostały zdetronizowane przez niejaką Mizię – śliczną białą koteczkę w zaawansowanej ciąży, która z niewiadomych powodów wybrała na miejsce porodu i połogu właśnie mieszkanie Andrzejewskich. Słodka, przymilna, nieśmiała i skromna, po wydaniu na świat jedynego potomka zamieniła się w Walkirię. W obronie gniazda atakowała z furią wszystko, co poruszało się na czterech kończynach.  Sąsiedzi, klnąc w żywy kamień właścicieli potwora, musieli codziennie WNOSIĆ do domu swojego owczarka podhalańskiego, bo wył jak potępieniec na dworze, a na korytarz bał się wejść samodzielnie. Zenon i Zanzara na czas pobytu Mizi zamieszkały w łazience pod wanną, gdyż tylko tam dawała im względny spokój. Sytuacja ustabilizowała się dopiero, kiedy znaleźli dla kotki dom u pobliskiego hodowcy brojlerów.  
           Futrzaki Andrzejewskich odzyskały wreszcie swobodę poruszania się po domu i okolicy, a wspólna izolacja zbliżyła je do siebie tak bardzo, że przez pewien moment, absolutnie niezgodnie z kocim charakterem, zaczęły działać wspólnie, wykazując się zresztą niezwykłą skutecznością. Wymiernym efektem tegoż było zagryzienie żywego karpia, przetransportowanego przez nie wcześniej z wanny pełnej wody pod stół do kuchni. Otrząsnąwszy się po pierwszym szoku, Martyna właściwie była im wdzięczna, gdyż czynność ogłuszania ryby nie należała z pewnością do jej ulubionych zajęć. Za to koty nabrały wielkiego poczucia własnej wartości. Od tej pory uznały, że ich właściciele to stworzenia może i sympatyczne, ale też dupy wołowe niezdolne się same wyżywić, więc na wycieraczce zostawiały im często prowiant w postaci starannie ułożonych zwłok myszy, nornic, a raz nawet trafił się spory szczur. Informacji o kolejnej dostawie artykułów spożywczych dostarczał dziki wrzask sąsiadki, która, mijając drzwi Andrzejewskich, dała w ten sposób  upust swojemu panicznemu lękowi przed gryzoniami, nawet martwymi.
          Z kwestiami porządkowo-higienicznymi dotyczącymi zwierząt nigdy nie było większego problemu. Zanzara natychmiast nauczyła się korzystać z kuwety, a Zenon załatwiał sprawy "na mieście". Czasem miewał jednak kilkudniowe okresy domowe, kiedy odsypiał swoją aktywność i najadał się na zapas. Długo to trwało, zanim Martyna się zorientowała, że przecież z kuwety kocicy nie korzysta, więc gdzie?! Drobiazgowe śledztwo nic nie dało - ani widu, ani smrodu. Jak zawsze pomógł przypadek. Wszedłszy do łazienki, zastała kocura w wannie. Jego charakterystyczna mina i wdzięcznie wygięty ogon nie budziły najmniejszych wątpliwości. Celował dokladnie w wąski otwór wylotowy, starego typu, bo pozbawiony kratki. Robił to najwidoczniej nie pierwszy raz. A fuj! Kobieta chwyciła Zenka za kark, przerywając mu intymną czynność. Za parę minut jednak zastała go tam znowu, ale tym razem na jej widok sam uciekł. Zadowolona ze skutków tresury udała się po chwili do pokoju, gdzie kot przywitał ją dumnie, ocierając się o nogi i dopraszając pochwały. W tym samym momencie poczuła duszący odór kociej kupy i to skąd? Z łóżeczka Michała!  Zdumiony Zenek wyfrunął z miaukiem za drzwi, a ona zajęła się zmienianiem pościeli dziecka.  Dalej śmierdziało... Co jest? Aha, Michał też... Czyli kocia logika była prosta: skoro nie można załatwiać się w tamtym pomieszczeniu, a na dwór nie wystawili, to trzeba poszukać drugiej ubikacji. 
          Oczywiście, mieli i psy, choć ich obecność nie była aż tak absorbująca. Wielką płowowłosą Sunię-przybłędę i pięknego kudłatego kundelka Toto, którego sierść wyglądała jak po trójkolorowym balejażu  w salonie fryzjerskim dobrej marki.  Niestety, na tym kończyła się jego klasa, bowiem żadne metody treserskie nie były w stanie nauczyć go właściwego zachowania się w pomieszczeniu.  Skoczny jak pchła, potrafił w sekundę znaleźć się na stole i zjeść wszystko, co tam zastał, z kaktusem włącznie. Metabolizm miał przy tym równie błyskawiczny i folgował sobie dokładnie tam, gdzie akurat przebywał, zupełnie się nie przejmując konsekwencjami. Respekt  czuł jedynie przed Sunią, która od czasu do czasu dyscyplinowała go ostro i głośno, nie czyniąc mu przy tym żadnej szkody fizycznej.     
       Sunia była ucieleśnieniem marzeń o mądrym i wiernym czworonogu. Bez żadnej tresury w ciągu kilku dni połapała się w swoich nowych prawach i obowiązkach, z których wywiązywała się bez zarzutu.   Początkowo, niepewna jutra, kradła artykuły spożywcze z wprawą godną najwyższego podziwu. Umiała wynieść z kuchni płaski talerz z surowymi żółtkami, nie roniąc po drodze ani odrobiny. Kiedy jednak  poczuła się „na swoim” i przekonała, że jej miska napełnia się regularnie rano i wieczorem, była w stanie, zaśliniona po pas, przypilnować surowej karkówki przed nieposkromionym łakomstwem Tota. Niestety, oba psy zdechły w męczarniach otrute, jak pięćdziesiąt innych we wsi, przez jednego z mieszkańców - idiotę o sadystycznych upodobaniach.
        Mieszkańcami domu, jeszcze przed kotami, były też papużki faliste: Ptyś i Balbina. Pierwszy samiec zmarł tragicznie po spożyciu teoretycznie zdrowej i pełnej witamin sałaty, zakupionej w gdańskim warzywniaku. W przekonaniu, że Balbina nie przeżyje rozłąki z partnerem, za pożyczone pieniądze natychmiast nabyli jej Ptysia II. Ptaszek okazał się młody i niedoświadczony seksualnie, ale dostarczył wszystkim solidnej rozrywki, wisząc na drążku głową na dół i wykonując różne dziwaczne ewolucje. Najzabawniejsze było to, że kompletnie nie umiał fruwać, co nie przeszkadzało mu zupełnie w kolejnych desperackich próbach opuszczania klatki, stojącej jakieś dwa metry nad podłogą. Co wieczór, kiedy po uśpieniu dzieci Andrzejewscy celebrowali  w kuchni swoją wieczorną kawkę, słyszeli z pokoju najpierw stłumione „frrrrrr”, potem dość głośne „dup!”  i w drzwiach pojawiali się  ich współlokatorzy – jeden lecąc, a drugi na piechotę. Po odbyciu półgodzinnej wizyty towarzyskiej ptaki powracały do klatki, przy czym Ptysia  trzeba było umieścić w niej ręcznie.
            Tak, to były mądre stworzenia, o wiele mądrzejsze od kanarka nazwanego przez Martynę przewrotnie - Fiodor Szalapin. Ofiarowała go Maćkowi na imieniny znajoma.Jak się później okazało, nie był to gest sympatii, ale raczej wendetty, bo w obecności ptaka nie sposób było prowadzić życia towarzyskiego, nawet w formie szczątkowej. Gdy ktokolwiek wydawał bowiem z siebie jakikolwiek dźwięk, Fiodor natychmiast zaczynał śpiewać, a czynił to z wielkim zapałem i przeraźliwie głośno. Na początku wszyscy domownicy byli zachwyceni talentem ptaszka, ale wkrótce coraz częściej dały się słyszeć okrzyki: - Zamknij się! -  Jazgotliwy ptasior został zesłany do kuchni, jednak nie przebywał tam zbyt długo, gdyż zastosował wobec rodziny szantaż emocjonalny, mianowicie zaprzestał koncertów, ale zaczął sobie ostentacyjnie wydzierać upierzenie.Kiedy wyglądał już jak kondor, na mocy amnestii wrócił na salony, gdzie przez ładnych kilka lat „umilał” wszystkim życie już nie śpiewem, ale wysokim, wyjątkowo nieprzyjemnym piskiem, a w małych oczkach miał przy tym wyraz złośliwej satysfakcji. Zginął tragicznie zabity własną niekonsekwencją. Poczęstowany kawałkiem awokado, już po pierwszym kęsie w sposób widoczny wyraził swój negatywny stosunek do owocu, wycierając dziób o klatkę i trzęsąc się z obrzydzenia. Zanim Martyna zabrała mu nietrafiony smakołyk, spróbował go ponownie z identycznym efektem i nie zaprzestał tych masochistycznych praktyk aż do ostatniego okruszka. Następnego dnia leżał z nóżkami do góry, stanowiąc  tragiczny przykład śmierci z bezsensownego obżarstwa.
       Na króciutko zagościła w Markowie morska świnka Helmut, nazwana tak przez niezwykłe podobieństwo do pewnego znanego niemieckiego polityka. Oswojona jak pies, na dźwięk otwieranej lodówki przynosiła do kuchni zakrętkę od słoika i ustawiała się słupka w oczekiwaniu na ulubione mleczko. Miała niezwykle waleczne serce, więc potrafiła użreć w nos dobermana, który niebacznie wsadził go między metalowe pręty jej klatki. Siły witalne i męstwo zawdzięczała zapewne ogromnemu apetytowi. Przez noc potrafiła wrąbać wielki foliowy wór sianka alpejskiego (brutto!) pozostawiony nieopatrznie w zasięgu jej ruchliwego pyszczka.
       Długo by wymieniać wszystkich „mniejszych braci” rodziny Andrzejewskich. Ale wokół też roiło się od rozmaitej żywioły umilającej trochę senną wiejską egzystencję. Weźmy choćby taką rogaciznę. Pasła się karnie na zielonych łąkach, nie zwracając szczególnej uwagi na przechodzących rolników. Jakimś cudem bydlątka wyczuwały jednak paniczny lęk Martyny i kiedy tylko zobaczyły ją na horyzoncie, natychmiast kłusowały w jej stronę, prawdopodobnie tylko po to, aby się przywitać. Miejscowi niejednokrotnie mieli niezły ubaw, obserwując poważną pracownicę oświaty, jak z zadartą spódnicą przedziera się przez przydrożne rowy i chaszcze,  żeby nabrać odpowiedniego dystansu do stojącej spokojnie koło ścieżki  i nieco zaskoczonej jej zachowaniem krowy. 
       Podobnie niechętny stosunek Martyna miała do gęsi, zwłaszcza gąsiorów, które z wyjątkowo złośliwą konsekwencją ścigały ją po szkolnym dziedzińcu.  Żadne  rady typu: „stanąć i tupnąć” nie dawały zamierzonych efektów. Kiedyś przesiedziała kilka godzin w drewnianym wychodku, bo pierzaste bestie urządziły sobie piknik pod drzwiami z serduszkiem. Innym razem zaskoczony dyrektor zastał ją na płocie odgradzającym szkołę od kościoła, gdyż groźne drapieżniki urządziły zasadzkę zaraz za bramą wejściową, więc musiała dostać się do domu okrężną drogą. Gęsi w kupie stanowiły wielkie wyzwanie, bowiem potoczne określenie "głupia gęś", nijak się ma do rzeczywistości. Ptaki te chodzą wyłącznie stadami, pod przywództwem jednej i wyraźnie porozumiewają się ze sobą. Kiedyś urządziły wiec na środku Markowa. Widok był kosmiczny - tysiące gęsi blokujących drogę wylotową na Gdańsk. Jako że była to wczesna jesień, zapewne ogarnęła je nostalgia za błękitem przestworzy, który wkrótce stanie się udziałem ich dzikich koleżanek. Na samym brzegu usytuował się się gąsior o skłonnościach samobójczych. Podkładał głowę pod kola każdego samochodu daremnie próbującego się przedrzeć przez stado. Poskutkowała dopiero interwencja gospodarzy. Każdy z nich, używając własnych onomatopei, zwabił swoją trzódkę. Niewiarygodne! Gęsi podzieliły się na grupki i gęsiego poszły za gospodarzami, przy czym żadna się nie pomyliła ani nie zgubiła po drodze.
      Okazało się wszakże, że nie wszystkie gęsi to potwory. Któregoś dnia, podczas jej popołudniowej sjesty pod lipą, pojawiło się stadko żółciutkich gęgających kuleczek, przychówek dyrektora Jurka. Umościły się w trawie dookoła kocyka i towarzyszyły Martynie do momentu, kiedy pora już była wracać do domu. Wtedy podniosły puchate dupiny i udały się prosto za nią.  Musiała je odprowadzić do  właściciela, bo już przymierzały się do wspinaczki na pierwsze piętro. Od tej chwili zaczęły traktować ją jak matkę i kiedy tylko wychodziła na podwórko, natychmiast zjawiały się jak spod ziemi i dreptały za nią dokładnie po linii, jaką wytyczały jej kroki. Kiedy podrosły, traktowały Martynę równie przyjaźnie. Ale tylko one.
        Warto by  może wrócić na koniec do tematu czworonogów. Otóż znajomi weszli kiedyś w posiadanie młodego owczarka podhalańskiego i zapragnęli  przydzielić mu w charakterze towarzysza - kota, płeć nieistotna, byle był czarny.  Andrzejewscy akurat mieli takiego na stanie, więc wieczorem przywieźli go do nowego domu. Przy okazji zaliczyli kawę, ciasto i trzy robry brydża. Zwierzęta zostały zamknięte w małym korytarzyku, żeby mogły się ze sobą oswoić. Ponieważ nie było słychać żadnych odgłosów,  wszyscy uznali, że przyjaźń została zawarta. Tak też było w istocie. Po otwarciu drzwi zastali niezapomniany widok. Kot mokry, jakby go spod rynny wyjęli, siedział ponuro w kącie, a owczarek, wpatrzony w niego miłośnie, co chwila dawał upust uczuciom, wylizując towarzysza wielkim oślinionym ozorem.  Ta czarno-biała przyjaźń była silna, nierozłączna, a może nawet toksyczna? Pies tak całkowicie uzależnił się od swojego towarzysza, że go po prostu ubezwłasnowolnił. W domu nie odstępował go na krok, spali na jednym posłaniu (kot na psie), jedli z jednej miski. Na spacerach nosił go w pysku, a gdy kot próbował chodzić swoimi kocimi drogami, wył jak szalony z tęsknoty. Jak widać taka chora miłość zdarza się nie tylko ludziom.
       Zwierzęta są bardzo ważne w naszym życiu, wyznaczają jego etapy, uczą przemijania, przygotowują do  ostatecznych pożegnań, dając w międzyczasie tak wiele radości. Pozornie mało ważne, na pewno mniej niż człowiek, wszak mówi się - to tylko zwierzę. Ale Martyna dziś nie pamięta twarzy i imion ludzi, których kiedyś znała bardzo dobrze, jak przez mgłę kojarzy pewne sytuacje z ich udziałem. Tymczasem każdy jej zwierzak pozostawił po sobie wspomnienie wyraźne i długotrwałe, bez względu na to, ile czasu razem spędzili....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz