Szukaj na tym blogu

czwartek, 12 marca 2015

ROZDZIAŁ IV: Sąsiedzkie kawkowanie



-   Jak będziesz schodziła na dół, weź ten mały stoliczek, ja biorę leżaki – Renata wsadziła głowę do kuchni, gdzie już rozchodził się zapach świeżo parzonej kawy. -  Chodź, Misiu, pójdziesz z ciocią na spacerek.
       Popołudniowe leniwe kawkowanie pod lipą stało się codziennym sąsiedzkim rytuałem. Około piętnastej okolica szkoły pustoszała i zielone tereny po domem można było traktować jak własne podwórko.  Kiedy tylko pogoda sprzyjała, a zajęcia domowe nie domagały się natychmiastowej realizacji, wychodziły na dwór, gdzie mogły godzinami kontemplować przyrodę i plotkować na różne tematy. W marcu siadywały owinięte w koce przy turystycznym stoliku i kłapiąc zębami, wypatrywały pierwszych oznak nadchodzącej wiosny. W czerwcu wylegiwały się na kocu przykrywającym gęstą, błyszczącą trawę, wystawiając do słońca coraz to inne części ciała, jako że całości wyeksponować nie wypadało, bo to mogło nie tylko urazić surową włościańską moralność, ale i stać się przedmiotem niezdrowej ciekawości jakichś zbłąkanych uczniów. Nierzadko towarzyszyło im stadko gęsi dyrektora Jurka, wesoła rozgęgana gromadka poruszająca się samopas po całym obejściu i obficie znacząca ślady swoich wędrówek.
       Renata była atrakcyjną rozwódką około trzydziestki, o blond włosach, doskonałej figurze i wdzięku zranionej łani.  Jej kobiecość prezentowała typ „bezradnej dziewczynki”, a jedno niewinne spojrzenie spod rzęs przyciągało stada samców, którzy za bezdurno skrobali ściany, zawieszali żyrandole, naprawiali urwane drzwiczki od szafki czy przepalone korki, wynagradzani za swoje trudy jedynie uroczym uśmiechem i kawałkiem domowego ciasta.
       Plastyczka z zawodu i powołania, całe swoje życie usiłowała podporządkować pięknu i harmonii. Efekty jej starań były czasami niesłychanie komiczne dla obserwatorów, ale bezpośredni  uczestnicy wydarzeń nie zawsze mieli się z czego śmiać. Którejś zimowej soboty Martyna weszła do mieszkania sąsiadki i oczom jej ukazał się widok jak z żurnala. Renata i jej ośmioletnia córeczka,  mini replika matki, w jednakowych falbaniastych wykrochmalonych fartuszkach z aplikacją jabłuszka na  kieszeni, wyposażone w drewniane wałki rozmiarów dopasowanych do wzrostu użytkowniczek, zajmowały się produkcją pierniczków. Głównym wykonawcą była oczywiście Renata, a Magdusia stanowić miała bardzo ważny element kompozycyjny całości, absolutnie niezbędny dla założonych efektów wizualnych.
        Martynie aż dech zaparło – widok był zaiste niecodzienny.  Poszła do siebie w zaciszu własnego mieszkania pozazdrościć sąsiadce zmysłu estetyki i inwencji twórczej. Z rozpędu przetarła nawet do połysku blat stołu, nie  zdążyła wszakże  zrobić tego samego z czajnikiem, bo nagle usłyszała  rozdzierające wrzaski a potem tupot nóg na korytarzu. Madzia rwała przed siebie z rozwianym włosem, a za nią pędziła żurnalowa matka, dzierżąc w dłoni groźnie wzniesiony do góry wałek. Dopiero dwa okrążenia wokół budynku za znacznie sprawniejszą fizycznie córką ostudziły wściekłość Renaty. Jak się później tłumaczyła, szlag nagły ją trafił, bo „wyobraź sobie, niewdzięczny bachor po pięciu minutach się znudził”  i przez to kompletnie rozwalił jej sielankową wizję.
        Renata, samotnie borykając się z wychowywaniem córki, czyniła jednocześnie dość desperackie próby znalezienia partnera życiowego. Niestety, wśród wielu panów ubiegających się o jej względy, nie znalazł się taki, który byłby jednocześnie i odpowiednio majętny, i  chętny do ożenku.  Martyna często uczestniczyła w ocenie kolejnych kandydatów, ale szybko się zorientowała, że jej obecność była potrzebna tylko po to, żeby Renata nie musiała rozmawiać sama ze sobą. Różniły się skrajnie zarówno w interpretacji męskich zachowań, jak i w swoich oczekiwaniach względem płci przeciwnej.
- Fajny ten twój Tadeusz  -  mówiła na przykład Martyna, nawet nie próbując ukryć zazdrości – taki opiekuńczy, ciepły, czuły.   Magda wyraźnie go lubi.
- No tak – przyznawała początkowo Renata nabierając tchu do dłuższego monologu – to dobry człowiek, ożeniłby się ze mną choćby jutro. Właśnie, ciekawe, czemu mu się tak spieszy? Może chce się zaczepić i będzie na nas żerował? Chyba za wiele nie zarabia. Co on może mieć na tej państwowej posadce? Przyniesie marne grosze, połowę z tego przeje i przepije, a drugą przepali i wyda na mydło i golidło. To ja jeszcze dopłacę do tego interesu!  A w dodatku może się okazać, że nałogowo pije, albo na przykład damski bokser. Oni to potrafią tak ukryć, że na początku nawet podejrzeń nie masz. A jak będzie mi zabierał samochód?
-  Przecież mówiłaś, że nie ma prawa jazdy.
-  Ale jak zrobi?  Na pewno nie da mi jeździć, faceci już tacy są. Słuchaj, a może to na przykład pedofil? Tak chętnie bawi się z Magdą, jak nikt dotychczas, czy to, twoim zdaniem, nie jest co najmniej dziwne?
- „Dziwne jest to, że ty się z nią nie bawisz” – przeleciało Martynie przez myśl, ale na głos powiedziała: – Sęk w  tym, że go po prostu nie kochasz. Jak się zakochasz, to przestaniesz myśleć o takich sprawach.
- Oooo, tylko tego mi brakowało, żebym zgłupiała dla jakiegoś typka jak ty dla tego swojego. Wyjdę za mąż wyłącznie z rozsądku.
        Ponieważ nieprzeciętna uroda Renaty nie pozwalała panom przejść obojętnie, za miesiąc pojawiał się nowy absztyfikant znowu oglądany bacznie pod kątem oczekiwanych walorów.  Nie znalazł się jednak żaden, który miałby ich wystarczająco wiele. Wkrótce Renata wyprowadziła się do stolicy i słuch po niej zaginął. Ciekawe, czy znalazła tam partnera, który spełniłby jej wygórowane kryteria.
Ucztą dla ciała i ducha były dla Martyny spotkania z niejaką panią  Lonią.  Dochodziło do nich najczęściej w ogródku, którego uprawa stanowiła punkt zaczepienia dla wszelkich dyskusji światopoglądowych.
-  Chodź no pani tu i popatrz pani, jak marchew u mnie się udała! – ton był tak zdecydowany, że dziewczyna posłusznie dreptała podziwiać grządki sąsiadki. Faktycznie, nie bez podstaw pani Lonia  uważana była przez tutejszych za czarownicę. Susza, ulewa, mróz, gradobicie, inwazja robali z Kosmosu czy inne plagi nie były w stanie zaszkodzić jej okazałym plonom.  Martyna wielokrotnie próbowała podejrzeć tak efektywne metody hodowlane, czając się w pobliskich krzakach, ale tylko naraziła się na skonsumowanie żywcem przez rozwścieczone komary. Pani Lonia za dnia przychodziła do ogrodu z pustą ręką”, tu skubnęła, tu  wyrwała, tu tylko popatrzyła. Wszelkie czary-mary wykonywała prawdopodobnie ciemną nocą, bez świadków. Ale wczesną wiosną wspomniana już marchewka szła u niej gęstym równiutkim rządkiem, nie pozostawiając żadnych wątpliwości, że urośnie do imponujących rozmiarów,  a i pozostałe nowalijki budziły podobne,  zawsze uzasadnione przekonanie.
      Po serii okrzyków zachwytu, jęków zawodu i westchnień zazdrości składających się na spektakl dramatyczny pt. „ALE PANI TO JEST!”, obie kobiety szły obejrzeć efekty ogrodniczych dokonań Martyny.
-  No, całkiem nieźle – uśmiechała się fałszywie pani Lonia, patrząc z litościwą pogardą na rachityczne warzywka i bawiąc się od niechcenia jakimś dwukilowym pomidorem, porem o rozmiarach ludzkiej nogi albo innym wybujałym ponad normę mutantem. –  Moje trochę większe, bo ja mam rękę do roślin.
        Młoda ogrodniczka postanowiła kiedyś nawet ambitnie powalczyć z niedościgłą rywalką, dochodząc do wniosku, że przyczyną jej dotychczasowych niepowodzeń był prozaiczny brak odpowiednich składników w glebie. W akcie desperacji udała się do fermy kurzej, skąd przywiozła w bagażniku własnego samochodu  dwieście kilogramów ptasiego łajna, za które w dodatku musiała zapłacić i to, wbrew pozorom, wcale niemało. Auto trzeba było wietrzyć przez trzy tygodnie, a odżywione marchewki i tak nie różniły  się niczym od tych hodowanych  bez wspomagania.
- A porego i selerego pani już przerwała? – atakowała przy innej okazji pani Lonia, wzbudzając z kolei podziw dla lekkości, z jaką traktowała normy leksykalno-gramatyczne.  Tak nazwana włoszczyzna nie była już zwykłym badylem, tylko żywą istotą o ludzkim imieniu, na wzór Walerego czy Makarego.  Nic zatem dziwnego, że traktowana personalnie rosła wyżej niż inne, pewnie z dumy.
      Dyskusje pań dotyczyły nie tylko upraw rolnych. Lonia, dysponując pewnym doświadczeniem życiowym, głównie zresztą z racji wieku, czuła się w obowiązku pouczać młodą słuchaczkę również w kwestiach ogólniejszych.
- U dzieci trzeba mieć asortyment – poinstruowała ją  któregoś dnia  – bo inaczej cholery nie słuchają i tylko kłopot później.
Trochę potrwało, zanim ogłupiała Martyna się zorientowała, że nie o ilość i różnorodność środków wychowawczych tu chodzi, a o najzwyklejszy autorytet.
- Mój syn to się świetnie uczy – pochwaliła się pani Lonia innym razem  – w nagrodę dostał nawet urlop dziekański.
- Kawy się pani napije? – zapytała, gdy Martyna zaciągnięta gwałtem na jej salony zasiadła nieśmiało za lakierowanym stołem nakrytym szydełkową serwetą.
- Tak,  jeśli to nie kłopot.
- No, to jeśli pani ŻĄDA, to ja idę zrobić.
- Dezodorantów to powinni używać tylko ci, którzy śmierdzą – oznajmiła raz stanowczo, kończąc jakąś dyskusję na temat higieny. – Kiedyś nie było takich zbytków, a mój stary za kawalera, jak przychodził do mnie, to on śmierdział jak kozioł. Jak kozioł! – powtórzyła z satysfakcją, patrząc na obecnego przy rozmowie nieszczęsnego małżonka, któremu krwistoczerwony rumieniec nagle ubarwił blade zwykle oblicze, potwierdzając jaskrawo słowa połowicy.
       Jedną z porad pani Loni  Martyna zapamiętała do dnia dzisiejszego w najdrobniejszych szczegółach, ze względu na szokującą prostotę rozwiązania problemu. Dziewczyna wróciła oto z dalekich wojaży i uskarżała się na koszmar podróżowania polskimi kolejami bez możliwości dokonania najprostszych czynności higienicznych.
- To pani nie wie, co się robi? – zdumiała się pani Lonia. – Jak nie ma wody, to trzeba nasikać na rękę i się podmyć!  Toć własnej moczy człowiek się nie brzydzi.
-  A co z zębami? – chciała zapytać Martyna, ale zacisnęła wargi przerażona możliwością wysłuchania dokładnego instruktażu. Przyszło jej też do głowy, ze niesprawiedliwa natura znowu znacznie większe możliwości  dała panom, którzy w razie naglącej potrzeby nawet plecy mogliby sobie opłukać. Nota bene z „moczą” zdarzyło jej się zetknąć w warunkach bardziej ekstremalnych,  kiedy to w jednej z chłopskich rodzin na własne oczy widziała terapię przeciwgrypową. Młodszy syn mianowicie precyzyjnie sikał na łyżeczkę do herbaty, skąd starszy spijał medykament spragnionymi usty. Podobno lek ów miał działanie panaceum, co to usuwa ciążę i krawaty wiąże.  Jednak fanką urynoterapii Martyna nie została nigdy, choć w leczeniu potomstwa zawsze preferowała naturalne metody.
       Mimo że mąż pani Loni śmierdział jak kozioł, ona była o niego zazdrosna jak lwica. Nie mogła się  nadziwić Martynie, że pozwala Maćkowi nocować poza domem, narażając się na zdradę, bo przecież chłopom tylko o to chodzi. Ona, wypuszczając męża samego sporadycznie i  tylko w sytuacjach wyjątkowych, przyodziewała go na wszelki wypadek w stare porozciągane i poplamione gacie koloru burej szmaty, a sznurowadła motała sobie tylko wiadomym sposobem tak, aby nie mógł  samodzielnie zdjąć obuwia.  Zresztą już sama bielizna ograniczała możliwości nieszczęśnika, skazując go na seks  wyłącznie z niewiastami ślepymi jak kret, a takie, jak wiadomo, gromadnie po ulicach się nie przechadzają. Ponadto każda kobieta, włączając w to także rodzoną siostrę Loni, białogłowę w wieku podeszłym,  narażała się na poważny uszczerbek zdrowia, nawet składając zdawkowe życzenia  panu Franciszkowi, o ile nieopatrznie przekroczyła dopuszczalną normę trzech cmoknięć w policzek. Awantury, jakie urządzała wtedy groźna kapłanka domowego ogniska, było słychać w najodleglejszych zakątkach wsi.
- Swojego chłopa nie masz? – atakowała bez ostrzeżenia kompletnie zaskoczoną  potencjalną rywalkę. Gdy ta usiłowała obrócić sprawę w żart, pani Lonia dobitnie ją uświadamiała, że w tych sprawach nijakich żartów nie uznaje, albowiem mąż należy do dóbr osobistego użytku.  –  Może jeszcze chcesz mu do portek zajrzeć? Albo i pomacać? – rozkręcała się coraz bardziej ku zażenowaniu jednych a jawnej uciesze innych gości. – Własnego w domu zostawiła, a cudzych będzie oblizywać! Nie dla psa kiełbasa. A ty cicho siedź! – rzucała się nagle na Bogu ducha winnego małżonka, który usiłował ją delikatnie uspokoić -  Widzicie go, niewiniątko.  Aż się trzęsiesz za innymi babami, bym  cię nie upilnowała, zaraz byś się szlajał!!
       Pan Franciszek spuszczał pokornie głowę, żeby nie zaogniać sytuacji. Nikt z obecnych zresztą nie próbował dyskutować, chociaż oskarżenie było jawnie niesprawiedliwe, jako że ulubionym stanem obwinionego był tzw. święty spokój a rzeczywisty pociąg odczuwał jedynie do schabowego z kapustą. Szósty krzyżyk na karku, zaawansowana łysina, pokaźne braki w uzębieniu oraz zgarbione plecy i ogólnie mopsi wyraz twarzy były zaprzeczeniem  wizerunku amanta.
     Martyna nigdy nie dowiedziała się, co było powodem tak irracjonalnej zazdrości małżonki. Przypuszczała, że mogły to być skutki wychowania w matriarchalnej rodzinie, gdzie zamiast przekonania, że „Jak się baby nie bije, to jej wątroba gnije”, preferowano pogląd, że „Chłop żywemu nie przepuści”.  Faktem jest, że ona sama nigdy nie odważyła się zamienić z panem Franciszkiem nawet paru grzecznościowych słów na ulicy, ograniczając się do krótkiego „Dzień dobry”, bardziej z litości nad nim, niż ze strachu o całość własnej czupryny.
      Mieszkając na wsi, Martyna postanowiła chować swoje dzieci zdrowo i, jak to się dziś mówi, ekologicznie. Żadne konserwanty, proszki, plastiki.  Najbliższe miejsce, gdzie można było dostać mleko prosto od krowy,  znajdowało się tuż za płotem ogradzającym teren szkoły.  Niewielkie gospodarstwo  należało do niejakiego Józia Furmana, który odziedziczył je po rodzicach. Ponieważ w międzyczasie podjął w miarę intratną pracę w Trójmieście, był wyrazistą ilustracją przysłowia „Osiołkowi w żłoby dano”. Żal mu było zrezygnować z rolnictwa, ale miał zdecydowanie za mało czasu, żeby osiągnąć zadowalające efekty w czymkolwiek. Zarobione w mieście pieniądze przeznaczył na zainicjowanie hodowli, a ponieważ nie mógł się zdecydować jakiej, wkrótce po jego podwórku miotały się stada nieopierzonych gęsi, kaczek, kurcząt, perliczek i indyków przeganianych z kąta w kąt przez gromadkę beczących jagniąt płci obojga. W obórce porykiwał cielaczek, w boksie stajni raźno tupał źrebak, a w chlewku zwolnionym przez latające luzem prosiaki panoszyło się pięć dorodnych nutrii.
        Podstawową cechą mieszkańców tej arki Noego był prawie niedostrzegalny roczny przyrost wagi, gdyż o racjonalnym żywieniu nie mogło być mowy.  Martyna, obserwując chude jak grzebienie dwuletnie świnki pasące się w pokrzywach, nieraz zastanawiała się, jakie kryteria ekonomiczne stosuje Furman, prowadząc swoją działalność. Ale poza tym to dziwne sąsiedztwo wybitnie jej odpowiadało, bo, rezygnując z książkowej teorii,  mogła własnemu potomstwu udzielać lekcji poglądowych na temat  niemal wszystkich zwierząt hodowanych w Polsce. Codziennie synowie szli z nią po mleko i na własne oczy widzieli, ze krówka robi „muuu”,  kogucik „kukuryku”, a czarne bobki pozostawia po sobie koza.
       Może to miejsce było jakieś naznaczone, bo zaraz obok Furmanów mieszkał Zygmunt Młodzianek, zwaliste chłopisko obdarzone chmurną urodą rozbójnika Rumcajsa. Podobno każdemu  rolnikowi  cykl robót wyznacza przyroda: pory roku, pogoda, klimat. Każdemu, ale nie Młodziankowi. On pracował wtedy, kiedy nachodziła go wena. Nieraz opółnocy na jego polu widać było światło, bo akurat postanowił sobie trochę poorać. Kiedy okoliczni rolnicy już dawno zapomnieli o młócce, Zygmunt kończył ostatni etap żniw. Był królem  życia podchodzącym beztrosko do przyszłości zarówno osobistej, jak i licznej gromadki swego potomstwa. Ich dom, stara siedziba po przodkach, trzymał się wyłącznie siłą tradycji, bo ściany popękane od dachu do  piwnic w każdej chwili groziły zawaleniem. W Boże Ciało na nieużywanym ganku widocznym od strony szosy urządzano iskrzący się lampkami i pokryty girlandami wiosennych kwiatów przepyszny ołtarz, przy którym zwyczajowo zatrzymywała się procesja, ale nikomu nie przyszło do głowy tego ganku pomalować chociaż raz na kilka lat.  Zdechła krowa przez wiele dni straszyła mieszkańców wzdętym brzuchem wystającym z płytkiego bajorka na podwórku.  Kiedy gospodarzowi udało się sprzedać kawałek własnego gruntu, pierwszym zakupem, jakiego dokonał, była antena satelitarna i dobrej marki telewizor, a co! Po ciężkiej pracy należy się godziwa rozrywka!
        Martyna doznała kiedyś zaszczytu zaproszenia na kawę do Młodzianków, których skądinąd darzyła wielką sympatią, jako ludzi szczerych, otwartych  i pogodnych. Udała się tam z Michałem, bo, prawdę mówiąc, nie miała go z kim zostawić. Wprowadzono ich do reprezentacyjnego saloniku o powierzchni dobrych 30 metrów kwadratowych.  Widoczne starania pani domu w postaci obrusików, firaneczek i przeróżnych bibelotów nie były w stanie zamaskować postępującej ruiny lokalu.  Podłużne szpary na ścianach, w które swobodnie można było wsunąć dłoń,  szare plamy zacieków i frędzle z odłażącego tynku na suficie, wytarta, skrzypiąca niemiłosiernie podłoga, miejscami wklęsła na skutek wygnicia legarów, oraz wszechobecny zapach stęchlizny tak charakterystyczny dla miejsc starych i zagrzybionych.  W tym domu pochwała gustu, gospodarności czy pomysłowości gospodarzy po prostu nie przechodziła przez gardło, bo brzmiałaby jak kpina.
        Pani Ania Młodziankowa, widząc ukradkowe spojrzenia rzucane przez gości, sama sprowokowała rozmowę, której głównym tematem był planowany remont. Uspokoiła też obecnych, że dach nie grozi zawaleniem, bo skoro przez tyle lat wytrzymał… Faktycznie, zawalił się dopiero jakieś pięć lat później, na szczęście, kiedy nikogo nie było w domu.
        Nie obyło się jednak bez towarzyskiego faux pas, kiedy to Michał, po bacznym zlustrowaniu wszystkich kątów, zwrócił zachwycone oblicze do matki i wypalił głosem  przerywanym od pozytywnych emocji:
- Mamo, jaki tu … syf!
      Wprawdzie Martyna usiłowała niezdarnie wytłumaczyć przemiłej gospodyni, że zachowanie syna podyktowane zostało ostatnimi wydarzeniami w domu, kiedy to osobiście musiał szorować ścianę wymazaną błotem przez zaproszonego kumpla-neandertalczyka, ale niesmak pozostał na długo.
     Kaszubi to naród gospodarny, zapobiegliwy i czysty. Martyna jako „szkólna” złożyła wiele wizyt zapowiedzianych i znienacka, więc jej przeświadczenie miało solidne podstawy.  Przyjmowano ją gościnnie, a widok wypucowanych do połysku salonów, zawsze odkurzonych mebli oraz krochmalonych serwet na stołach wywoływał u niej poczucie winy, że sama tak nie dba o mieszkanie. Na szczęście jedna z wizyt na zawsze pozbawiła ją tego wrażenia a nawet wprowadziła w dumę, że ona tak(!) to nigdy.
        Dowiedziała się mianowicie, będąc akurat matka karmiącą, a przez to szczególnie wrażliwą na niedolę wszelkich osesków, że jedno z wiejskich niemowląt ma odparzoną dupinę. Gnana bezrozumną troską o obce dziecko wsiadła na rower i, jak kowboj  w „theendzie” westernu,  popedałowała wprost na zachód znaczony czerwonym światłem gasnącego dnia. W dłoni dzierżyła Linomag, lek ówcześnie stosowany na takie przypadłości powszechnie i z powodzeniem. Bez zapowiedzi wkroczyła na podwórko, opędziła się od paru psów, na szczęście niezbyt dużych, i weszła do tzw. sieni.  Wstępu  broniły nie drzwi, ale imponująca sterta tetrowych pieluch malowniczo opaćkanych brązową kupką. Stosowny zapach unosił się w powietrzu razem z rojem  uśmiechniętych, wypasionych much popularnie zwanych plujkami. W środku nie było nic lepiej. Niewielka izba, zagracona do granic możliwości, wypełniona była jak watą gorącym dusznym powietrzem,  gdyż żelazny piecyk stojący w centrum rozpalono do czerwoności, aby niemowlę, broń Boże, się nie przeziębiło. Na dworze, mimo nadciągającego wieczoru, temperatura ledwo przekraczała +20ºC, więc była z pewnością zabójcza dla wszelkich niedorosłych istot, dlatego dla wszelkiej pewności dziecko zapakowano w becik i położono pod pierzynę do małżeńskiej łożnicy rodziców.
        Kwestie higieny nie były już traktowane tak rygorystycznie,  bo dzieciak miał w fałdkach szyi wałek wielodniowego brudu, paznokcie na rączkach prawie dłuższe niż palce, a pupę  czerwoną jak gaśnica pianowa. Przyczyną tej ostatniej dolegliwości z pewnością był fakt, że zasikane pieluchy tylko suszono, po czym beztrosko używano ich ponownie i to niejeden raz. Każde niemowlę, jak wiadomo, potrzebuje wody w ilościach hurtowych, a gospodarstwo owo nie miało jej w ogóle, co jednak zdaniem Martyny nie było żadną okolicznością łagodzącą takie zaniedbanie. Po wykonaniu niezbędnych czynności kosmetyczno-terapeutycznych wokół noworodka, przeświadczona o swojej misji,  przystąpiła zatem do uświadamiania rodziców, jak należy dbać o zdrowie potomka. Zetknęła się z uprzejmą obojętnością a nawet cynicznym i pełnym niedowierzania uśmieszkiem okraszonym słowami: – No, jeszcze zobaczymy, czyja racja. – W kilka dni później uprzejma sklepowa poinformowała ją, że w kolejce po towar urządza się zakłady pieniężne na temat „Kiedy ta miastowa wariatka zaziębi swoje dziecko na śmierć”.  To zimny wychów oseska-Michała sypiającego nago w cieniu rozłożystej lipy budził powszechne emocje. Nigdy nie zdołała udowodnić, że takie właśnie działanie było prawidłowe, zdaniem wielu ludzi po prostu dzieciak miał szczęście, ot co!
        Spokojne, niespieszne popołudnia i wieczory miło spędzane w gronie  bliższych i dalszych znajomych zostały na początku lat dziewięćdziesiątych poważnie narażone na totalną zagładę. Uboga wieś kaszubska uległa nagle zainfekowaniu ideą marketingu bezpośredniego, który otwierał przed ludźmi nieograniczone możliwości finansowe, byle tylko „nie bali się swoich marzeń”. Wprawdzie marzenia przeciętnego Kaszuba nie wykraczały poza płot jego gospodarstwa, ale indoktrynacja wyszkolonych specjalistów zrobiła swoje.
Któregoś dnia Martyna wybrała się do swojej rówieśniczki, niejakiej Janeczki, przesympatycznej, gospodarnej i gościnnej poznanianki osiadłej na tych terenach z powodu małżeństwa z miejscowym urzędnikiem gminnym. Niczego nie podejrzewając,  zaczęła pić wonną kawkę, gdy gospodyni znienacka wyciągnęła gruby segregator wypełniony folderami i rozpoczęła profesjonalną agitację na rzecz Amwaya, sugerując oniemiałemu gościowi, że sama osiąga już niewyobrażalne sukcesy w dziedzinie budowania sieci, a lada moment przyjdą za tym wielkie pieniądze.
-  Masz chyba jakieś marzenia – zaczęła Janeczka, przymykając oczy z rozkoszy – każdy przecież je ma.
-  No mam – złapała przynętę Martyna – chciałabym kupić sobie takie skórzane kozaki , widziałam w Kartuzach, cudo.
-  E tam, kozaki! Ja mówię o czymś więcej. Wakacje na Wyspach Kanaryjskich, własna willa w dowolnym miejscu świata, dzieci kształcone w Oxfordzie albo Cambridge … -
       Wizja rozstania z siedmioletnim Michałem wyjeżdżającym samotnie do Anglii nie była najprzyjemniejsza i wywołała na twarzy matki niekontrolowany grymas, ale Janeczka, nie zważając na  nic, tokowała dalej:
-  Jesteś wspaniała kobietą, wartą luksusu i dostatku, ale sama musisz o to zadbać. Pomyśl o dniu, w którym będziesz mogła wstać wtedy, kiedy się wyśpisz, a nie kiedy budzik zadzwoni.
- „To już jutro! Sobota przecież, a moje szczawiany, na szczęście, to ja muszę budzić, bo są wytresowane na późne wstawanie.”
- Pełna niezależność finansowa,  cały świat przed tobą,  wszystko w zasięgu ręki, zero problemów – kusiła Janeczka, nie precyzując na razie szczegółów kontraktu. Wezwana do odpowiedzi, rozłożyła jednak na stole próbki towarów i rozpoczęła kampanię reklamową, z której Martyna zapamiętała jedynie, że to, co dobre, po prostu musi być drogie, natomiast przekonanie małorolnych do nabywania towarów najwyższej jakości to obowiązek każdego oświeconego człowieka.
     Sceptycyzm słuchaczki został przez przyszłą królową marketingu utożsamiony natychmiast z niemożnością pokonania wewnętrznych barier, czego tylko przez uprzejmość nie nazwała tępotą i brakiem wyobraźni. Uraczyła ją za to anegdotą o psie, który cierpi okrutne męki, leżąc od lat na wystającym z podłogi gwoździu, ale nie ma tyle rozumu, żeby się przesunąć o parę centymetrów. Na koniec dodała, że całe to spotkanie uważa za stratę czasu, bowiem mogłaby je przeznaczyć na pozyskanie nowego cennego współpracownika. Martyna została odprowadzona do drzwi i pożegnana ozięble, by nie rzec – z pogardą.  Spotkania towarzyskie zostały zawieszone na czas pracy nad sukcesem, co, jak łatwo się domyślić, nie nastąpiło nigdy, bo Janeczka, jak każdy inteligentny człowiek, szybko się zorientowała, że są w życiu sprawy znacznie ważniejsze niż harmonia pieniędzy i luksusowe życie.
       Od tego czasu każde nieoczekiwane zaproszenie na kawę,  nawet od bliskich znajomych, niosło ze sobą niebezpieczeństwo trafienia na imprezę o podobnym charakterze. Różnice dotyczyły tylko firm. Zasada agitacji była zawsze ta sama, a powtarzająca się za każdym razem wizja wakacji na Wyspach Kanaryjskich spowodowała, że stały się one dla Martyny ostatnim miejscem, które pragnęła kiedykolwiek zobaczyć. Jak bowiem można ciekawie spędzić czas wśród ludzi, którzy nie mają już żadnych marzeń, bowiem ostatnie właśnie zrealizowali? (c.d.n.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz