Szukaj na tym blogu

niedziela, 10 listopada 2013

"Grawitacja" (2013) Uwaga, spoiler!


      Powodowana ciekawością wybrałam się na film "Grawitacja". Lubię klimaty science fiction, lubię Sandrę Bullock, z niekłamaną przyjemnością kontempluję męską urodę George'a Clooneya. Przeczytałam bardzo pochlebne recenzje, wychwalające zwłaszcza walory techniczne filmu, zapoznałam się z różnymi opiniami znajomych, którzy go oglądali, oraz z bezwzględnie krytyczną opinią człowieka, który wszystko wie, więc oglądać nie musi. Poszłam... Dodajmy - samotnie, bo nikt akurat nie dysponował czasem, a ja wolna jak ptak! Przedtem zahaczyłam o restaurację Massala, by głód nie przeszkadzał w odbiorze. Kebab nr 77 z sosem orzechowym to danie, dla którego warto żyć!
    "Grawitację" grają już jakiś czas, więc tłoku nie ma. Na widowni jakieś dziesięć osób, co jest wyraźnym sygnałem, że dzieło do najpopularniejszych nie należy. Ale za to jaka cisza wokół. 
       I, o dziwo, film trwa tylko półtorej godziny. Nie zdążyłam się znudzić, choć wg standardów kina akcji były niewątpliwe dłużyzny. Ale tak już jest w przypadku monodramu - dla zachowania prawdopodobieństwa wydarzeń jedyny bohater musi czasem przysiąść, odpocząć, przysnąć albo poprowadzić monolog wewnętrzny. Tu zagubiona w Kosmosie kobieta desperacko walczy o przetrwanie, rozmawiając sama ze sobą, bo interlokutorów brak. Złośliwy los piętrzy przed nią coraz to nowe przeszkody w postaci awarii, wybuchów, pożarów, zaplątanych spadochronów, braku tlenu, pustych baków paliwa i kompletnego braku komunikacji z Ziemią. Do tego ona sama jest niezbyt kompetentna w zakresie pilotowania pojazdów kosmicznych, a tu ZONK! - instrukcja po chińsku! Te zwroty akcji są tak nieprawdopodobne, że aż śmieszne. Zwłaszcza w końcówce filmu, gdzie tylko rekina i krokodyla zabrakło... 
      Urodą Clooneya też się nie nacieszyłam, bo widać było mało i krótko... Sama postać jakoś mnie nie przekonała do końca. Kosmonauta-dżentelmen, taki kowboj odjeżdżający w stronę słońca, o słowiańskim nazwisku Kowalsky? Czyżby to gest sympatii w stronę romantycznych Polaków, aby osłodzić nam brak wiz? Bo obraz "Ruskich" przewidywalny: jak zawsze dali ciała, tym razem powodując kosmiczną katastrofę.
      Trochę mnie rozczarowały efekty 3D, dla których głównie poszłam do kina. Nie były złe, ale liczyłam na większe przeżycia, a tymczasem fruwające w powietrzu przedmioty to przecież trójwymiarowa norma. Tu było ich bez liku, bo akcja toczy się w stanie nieważkości. Głębia przestrzeni jednak znacznie lepiej wyszła w "Epoce lodowcowej 3". Może to kwestia wyraźnego kontrastu między czernią i bielą, który spowodował spłaszczenie obrazu. Wizja Kosmosu też mnie nie zachwyciła. Jeżeli faktycznie tak to wygląda, to nie wybieram się. Jakoś nie pociąga mnie czarna pustka z wielkim okręgiem Ziemi nad głową.
     Przesłanie w amerykańskim stylu, jasne do bólu, wyrażone słowami: Uda mi się! Musi mi się udać, bo przecież jestem Amerykanką... 
     Ale w sumie nie było źle. Nikt nie wyszedł w trakcie seansu, a ja nawet ani razu nie ziewnęłam. W tym kontekście całość oceniam na cztery plus. Arcydzieło to nie jest, ale da się obejrzeć. 
     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz