Szukaj na tym blogu

piątek, 10 maja 2013

Opowieść o dziewczynie w niebieskich okularach



       Znałam kiedyś pewną dziewczynę. Była piękna, mądra i dobra.  Miała kręcone kasztanowe włosy i niebieskie okulary. Od świtu do zmierzchu uśmiechała się do całego świata, gotowa zrobić wszystko, aby inni też się uśmiechali. Zawsze pełna twórczych pomysłów, a do tego mobilna jak Internet i wypchana wiedzą wszelaką jak Wikipedia. Przy czym te dwa ostatnie porównania nie są bezpodstawne, bo dodatkowo posługiwała się komputerem w stopniu przekraczającym umiejętności wszystkich pracowników razem wziętych. Jej energia i aktywność mogłyby góry przenosić.  Wykonać jakieś mordercze zadanie w nocy? Nie ma sprawy!  Pojechać w teren  własnym samochodem prywatnie zatankowanym,  wykonać  setki służbowych połączeń z własnej komórki? Nie bądźmy drobiazgowi – cel uświęca środki.  Zostać w pracy po godzinach? Trudno, jeśli to konieczne.  Sympatyczna i życzliwa, daleka od wszelkich intryg i manipulacji, w każdej chwili można było liczyć na jej bezinteresowną pomoc.
       Taki podwładny to skarb dla mądrego pracodawcy. Za te same pieniądze wykonuje o wiele więcej, niż zawiera jego zakres obowiązków, niejednokrotnie dokładając do interesu z własnej kieszeni. Jedyny koszt dodatkowy, jakiego wymaga, to docenienie jego wysiłków, wyrażone choćby gestem, aprobującym spojrzeniem albo znaczącym „no, no!”.   I premia uznaniowa od czasu do czasu, wcale nie za wysoka, ot, żeby odczuł chociaż cień satysfakcji.
       Ale taki pracownik, niestety, bywa też solą w oku, bo jego kompetencje zawodowe, ambicja, kreatywność, pracowitość i miłe usposobienie są dla szefa wyzwaniem, a bywa, że i niebezpieczną konkurencją. Może jest bardziej lubiany? Może lepiej go postrzegają? Może jego wygląd, fryzura, odzież wskazują na wyższą półkę? Może czyha na dyrektorskie stanowisko? W takim razie trzeba mu pokazać jego miejsce w szeregu, zrównać z poziomem, a nawet wbić nieco głębiej, żeby nie przyszło mu do głowy za szybko się podnieść. Tak stało się i w tym przypadku. 
      Od razu na początku pracy dziewczyna, wykorzystując swoje liczne atuty, załatwiła niezgorszą fuchę: program opiekuńczy przynoszący placówce konkretne pieniądze i dobrą renomę. Chodzenie koło tego kosztowało ją mnóstwo czasu i nerwów, ale właśnie w oświacie wdrożono tzw. awans zawodowy, więc postanowiła wpisać to sobie jako przedsięwzięcie i wystąpić o skrócony staż, do czego zresztą miała absolutne prawo jako człowiek z tytułem naukowym. I tu się bardzo zdziwiła. Absolutne prawo do autorstwa przedsięwzięcia przywłaszczył sobie szef, bo to on przecież powiedział któregoś dnia:
- Jedź na to zebranie o 17.30 i zorientuj się, o co chodzi.  
     W zebraniu uczestniczyli dyrektorzy innych placówek, ponieważ należało niezwłocznie zadecydować o przystąpieniu do programu, ale to nieistotny szczegół.  Pojechała, zorientowała się, nieomylnie  zwęszyła dobry interes i załatwiła wszystko od ręki, bo jeszcze wtedy nie wiedziała, jak bardzo szkodzi sama sobie.  Szef, nie w ciemię bity, póki co przyjął informację spokojnie i powierzył jej kierowanie całym przedsięwzięciem. Tylko kiedy wszystko było gotowe,  postąpił według odwiecznej zasady „Murzyn zrobił swoje…”. Dziewczynę odsunięto od wszelkich profitów związanych z realizacją zadania. 
     Wkrótce potem zabrano się za jej umiejętności zawodowe. Ponieważ nasza bohaterka miała tytuł doktorski z historii, trzeba było znaleźć  niedociągnięcia w tych dziedzinach, gdzie jej wykształcenie było równe magisterskiemu szefa. Każde potknięcie, wynikające ze zwykłego braku wiedzy o zwyczajach panujących w nowej placówce, rozdmuchiwano do rozmiarów kardynalnych  błędów zawodowych grożących dyscyplinarką.  Wszelkie przejawy twórczej  samodzielności tępiono w zarodku, wymagając zdawania szczegółowych relacji z każdego realizowanego czy planowanego przedsięwzięcia, choćby było najprostsze. Podczas (nierzadkiej) nieobecności szefa, kobieta była zmuszona zostawiać rozgrzebane sprawy i odsyłać petentów do domu, by nie narażać się na zarzuty wchodzenia w uprawnienia dyrektora, ale za to próby omówienia problemów z tymże  kwitowano zgryźliwym:
 - Z każdą pierdołą będziesz przychodzić? No przecież jeśli nawet tego nie umiesz załatwić, to wybacz!  
         Błędne koło toczyło się coraz szybciej i szybciej…
        W pewnym momencie dziewczyna stanęła wobec konieczności złamania własnej etyki zawodowej. Do dziś pamiętam niemy wyraz protestu w szeroko otwartych oczach, kiedy zażądano od niej szczegółowych sprawozdań na piśmie  z rozmów przeprowadzonych z uczniami i rodzicami. Rozmów odbywających się przecież pod hasłem „Tylko ty i ja, i nikt więcej.” 
        Kropla drąży skałę. Powoli dziewczyna zaczęła szarzeć i gasnąć.  Straciła apetyt i wyraźnie schudła. Do pracy przychodziła jak po nieprzespanej nocy, blada, z czarnymi sińcami pod oczyma.  Zgarbiona, z pochyloną głową, przemykała korytarzami, nie odzywając się do nikogo. Już nie było słychać jej wesołego śmiechu. Zaczęła się uskarżać na silne bóle brzucha i mdłości. Wkrótce okazało się, że to wrzody żołądka.   
        Nie zrobiła awansu zawodowego. Nie tutaj. Na to trzeba było sterty zaświadczeń podpisanych przez szefa, a on odsyłał nieszczęsną od Annasza do Kajfasza.  Zabrakło jej sił na walkę. Za to szef awansował  w pierwszej kolejności. Jako dyrektor miał przecież największy udział we wszystkich zadaniach realizowanych przez placówkę, a było się czym pochwalić.
        Odeszła w milczeniu, nie żegnając się z nikim, rozgoryczona, że nawet pies z kulawą nogą  się za nią nie ujął.  Cytując klasyka: „Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły.” W nowej pracy nikt nie chciał uwierzyć w to, co ją spotkało. Wtedy jeszcze nie było modne pojęcie mobbingu i nikt tak naprawdę nie znał mechanizmów jego oddziaływania na ofiarę i jej otoczenie. Dziś wiemy. I co, zachowujemy się przez to inaczej? Kto zaryzykował własny święty spokój, żeby pomóc  krzywdzonemu? A przecież na wszystkich kursach uczą, że wystarczy JEDEN głos sprzeciwu, aby pokonać przemoc…
  

10 komentarzy:

  1. O, taka genialna, idealna i tak skończyła?

    OdpowiedzUsuń
  2. A kto powiedział, że skończyła? Ma się całkiem dobrze, tyle że gdzie indziej, a te doświadczenia "zawodowe" całkiem sporo ją nauczyły...

    OdpowiedzUsuń
  3. Wątki autobiograficzne czy narrator wszechwiedzący?

    OdpowiedzUsuń
  4. Myślę, że każdy człowiek pracujący zawodowo doświadcza takiego traktowania. Oczywiście o ile nie jest sam sobie szefem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Oj, różnie to bywa. Nie każdy ma siłę, ochotę i możliwości sprzeciwić się od razu. A potem to już leci z górki...

    OdpowiedzUsuń
  6. Jeśli nie ma siły, ochoty i możliwości, to może nie powinien być w miejscu, w jakim się znalazł? Zawsze można zmienić pracę na łatwiejszą i dać szansę innym, którzy mają ochotę i możliwości?
    Nastąpiło jakieś rozdwojenie osobowości, a następnie mega deprecha. Jakoś nie idzie mi to w parze z tą Wikipedią i przebojowością z pierwszych zdań opisu. Sorry.

    OdpowiedzUsuń
  7. Człowieku, z kosmosu wróciłeś? Naprawdę nigdy nie słyszałeś o mechanizmach i ofiarach mobbingu? Tu masz niezły artykuł na ten temat: mobbing_polska.republika.pl/praca/r2.htm

    OdpowiedzUsuń
  8. Niestety, ten "tfór" literacki jest niespójny i na nic się da to Twoje warczenie na komentatorów. Po cholerę publikujesz, skoro nie jesteś przygotowana na krytykę? Uprość też język; przypomina trochę Chmielewską i "wesołego Romka" od Barei. Sorki ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Lubię Chmielewską, zwłaszcza wczesną. Lubię też Szwaję i Nepomucką. Z pewnością ma to odbicie w moim stylu, którego nie zamierzam zmieniać, bo taki własnie lubię. Widzisz w tym coś złego? Jestem zwykłym początkującym blogerem i nie uzurpuję sobie praw do Nagrody Nobla. Nie zmuszam też nikogo do czytania moich "tforóf". Z jakiego powodu więc ta agresja? Może łatwiej będzie Tobie nie czytać niż mnie nie blogować?

    OdpowiedzUsuń