Szukaj na tym blogu

środa, 15 maja 2013

Rozdział I (Obyś cudze dzieci uczył...)



 Słowo wstępne od autora:

Jest to obyczajowa powieść w odcinkach z życia pewnej polskiej szkoły. Jak każda fikcja realistyczna opiera się na doświadczeniach życiowych autora, ale to jednak przede wszystkim fikcja. Żaden bohater nie jest portretem żadnej konkretnej osoby, choć z pewnością niektórzy czytelnicy będą się doszukiwać podobieństw.  W tym zresztą cała zabawa. Pewne wydarzenia rzeczywiście miały miejsce, inne są mocno przejaskrawione albo zmodyfikowane, a jeszcze inne wymyślone od początku do końca. Które? Nieważne, jakie to ma znaczenie? Tak właśnie widzę polską szkołę. Zapraszam zainteresowanych do lektury...




Rozdział I
  
-   Pani dyrektor, pani dyrektor! - woźna, sapiąc głośno, dogoniła wreszcie szefową tuż pod drzwiami jej gabinetu.  – A ten wielki kwiat to gdzie postawić?
-  No przecież mówiłam, w sali gimnastycznej, w rogu pod ostatnim oknem. Pani Marzenko, proszę wskazać usytuowanie, bo do jutra  tego nie załatwimy.
           Wyniosła postać wkroczyła majestatycznie do swego gabinetu, bezgłośnie zamknęła za sobą drzwi, po czym z hrabiowską gracją spoczęła na wysłużonym bordowym fotelu. Westchnęła przeciągle, podparła głowę dłonią i zatonęła w niewesołych myślach.
           Wice niechętnie oderwała się  od zawalonego papierami biurka i z ponurą miną powlokła się szkolnym korytarzem za kwiecistym uniformem woźnej.  W budynku panowała cisza, jak zwykle o godzinie 19.00.  Tylko nieliczne sprzątaczki jeździły na mopach, staranniej niż zwykle pucując powierzchnie płaskie.  Jutro koniec roku – wreszcie odsapka, tym bardziej, że w czerwcu szkoła przypomina bardziej młyn, no,  nazwijmy to może kuźnią umysłów,  z naciskiem na słowo „kuźnia”.  Nauczycielstwo lata w popłochu, nie rozstając się nawet na chwilę z dziennikami przyciśniętymi do mniej lub bardziej bujnych piersi, bo gdyby taki dziennik zaginął, to nie daj Boże! Legendy krążą o tych nieszczęśnikach, co odtwarzali oceny z całego roku. Każdy więc patrzy każdemu na ręce, użyczając na chwilę cennego woluminu dla wpisania końcowych ocen przedmiotowych i sławetnej formułki: „Materiał zrealizowano i utrwalono, ewidencję ocen z ......  zakończono numerem .....”. A potem zaczyna się wyścig wychowawców po jelenia, który scolluje ich świadectwa, czyli sprawdzi każdy dokument i opatrzy go własną parafką.  Osób wykonujących tę robotę solidnie jest w szkole jakieś 15%, więc kto pierwszy ich dopadnie, ma poczucie względnego bezpieczeństwa przy zdawaniu dokumentacji przed dyrekcją.
           Marzena aż przystanęła na wspomnienie  setek dokumentów, które  osobiście przewertowała, zanim trafiły na biurko głównej.  Zestaw podstawowy, czyli dziennik, arkusz ocen, świadectwo śnił się jej każdej czerwcowej nocy, kiedy to zakochani słuchają słowików  i trzymając się za ręce, błądzą wśród kwitnących akacji.
           Zwłaszcza spotkanie służbowe z Felicją, świetną skądinąd wychowawczynią i doskonałym fachowcem w dziedzinie historii, sprowadzało późniejsze koszmary nocne. Kobieta owa, oprócz niewątpliwych zalet, posiadała jedną wadę, tyleż zabawną, ile kłopotliwą, była mianowicie  roztargniona do granic wyobraźni. Uczniowie klasy VI po przeczytaniu „Szatana z VII klasy” nadali jej ksywę Gąsowska, chociaż lekturowy profesor w porównaniu z nią był wulkanem bystrości i refleksu. Niezgłębioną tajemnicą pozostaje w tej sytuacji metoda używana przez Felicję do zapamiętywania różnych dat, którymi sypała jak z rękawa, oraz umiejętność kojarzenia dawnych i obecnych zdarzeń i wyciągania z nich jasnych, klarownych a przed wszystkim słusznych wniosków. Jej lekcje były koncertami wiedzy merytorycznej popartej logicznym myśleniem, a uczniowie zdobywali coraz to nowe laury w rozmaitych konkursach i olimpiadach. Opierając się w głównej mierze na analizie obrad Sejmu Czteroletniego, Felicja trafnie przewidywała wyniki każdych kolejnych wyborów oraz posunięcia nowo wybranych władz i nigdy się nie myliła. Natomiast  poprawne prowadzenie szkolnej dokumentacji  przekraczało jej możliwości. Dziennik traktowała jak osobisty notatnik, upiększając go niejednokrotnie kolorowymi szlaczkami tworzonymi podczas słuchania uczniowskiego bredzenia. Stuprocentowa obecność jej 27 uczniów na poszczególnych lekcjach zawierała się między liczbą 11 a  45, co w efekcie dało im lutową frekwencję 112,8%. W kwietniu potrafiła zamieścić radosny zapis: „BOŻE NARODZENIE!!!” ozdobiony w dodatku wizerunkiem renifera i nieco rachitycznej choinki.  A ile razy wpisała swój temat na wuefie czy muzyce ....  W niebotyczne zdumienie wprawiła też  niegdyś dyrekcję, wystawiając półroczne oceny z zachowania uczniom nie swojej klasy, czego w ferworze nawet nie zauważyła. Mało tego, brak ocen we własnym dzienniku przypisała tajemniczemu spiskowi złośliwych koleżanek. Arkusze ocen klas Felicji wice od dawna potajemnie wypełniała osobiście, gdyż zajmowało jej to dziesięć razy mniej czasu i nerwów  niż  ich sprawdzanie.
           No, ale ta fascynująca przygoda, dzięki Bogu, już za mną – pomyślała Marzena, zerkając nerwowo na zegarek i w duchu ganiąc się za bezsensowność tego gestu. Pasiasty kastrat Zenek pewnie dawno załatwił swoją potrzebę w donicy z palmą, a Basta  na nowym dywanie, o ile oczywiście udało jej się, jak ostatnio, sforsować drzwi do saloniku. Cholera jasna, dobrze, że to nie  Szwecja, bo nieszczęsne zwierzaki  dawno już miałyby innego właściciela, a ona sama odsiadywałaby karę za ich dręczenie. Teoretycznie mogła wymknąć się tylnymi drzwiami do domu, to raptem dwadzieścia minut piechotą, i wypuścić trzodę do ogrodu, jednak wyjście z pracy przed szefową było jednoznaczne z  samobójstwem. Mieszanina szacunku, strachu, uznania, wykluczała próby jakiejkolwiek dyskusji. „Nauczyciel nie ma spraw osobistych” – powtarzała często, świecąc jak gwiazda własnym przykładem. Oprócz detektora obecności podwładnych dysponowała zupełnie innym od nich poczuciem czasu. Od wielu lat samotna, przesiadywała w szkole po kilkanaście godzin dziennie, trzymała tu nawet swój kocyk i bambosze. Chodziły też słuchy, że czasem nocowała w swoim gabinecie, co plotkarze natychmiast przypisali romansowi ze stróżem nocnym, niejakim panem Wackiem, mężczyzną w podeszłym wprawdzie wieku, ale o posturze gladiatora.
           Dyrekcja związana była ze szkołą całym swoim życiem.  Przechowywała w kotłowni kłącza dalii i piwonii, a  na parapetach korytarza hodowała flance pomidorów. Podczas codziennych rutynowych obchodów dobytku  jej bacznemu oku nie uszła żadna plamka czy ryska na ścianie.  Zresztą czystość ścian to był jej konik. I oszczędność posunięta do granic skąpstwa: każdy wydatek analizowała wielokrotnie, poprzestając z reguły na naprawdę niezbędnych przedsięwzięciach. Personel pomocniczy wyspecjalizował się w licznych pracach rekonstrukcyjnych, a pojęcie recyklingu znano w tej placówce znacznie wcześniej, zanim stało się ono modne na świecie. Administracja używała  kartek odzyskanych z zużytych uczniowskich zeszytów, sprzątaczki przerabiały na szmaty przechodzone mężowskie kalesony, a nowy zamek kupowano wyłącznie wtedy, gdy zużyto części zamienne ze wszystkich starych.  Szklarz mógł liczyć na zarobek, gdy „wyszedł” już ostatni  ścinek szkła na zamaskowanie wybitego otworu w szybie. Program oszczędnościowy szefowej mógł w ciągu roku postawić na nogi Etiopię, ale jej podwładnych wpędzał niejednokrotnie w czarną rozpacz, bo zdobycie służbowego kleju, książki, kalendarza czy zwykłego długopisu graniczyło z cudem.  Wszyscy pracownicy, nauczyciele, administracja i sprzątaczki, „dokładali do interesu”, we własnym zakresie organizując niezbędne do pracy akcesoria. Był to zapewne jeden z nielicznych, o ile nie jedyny, przykład instytucji polskiej, z której pracownicy nie tylko nic nie wynieśli, ale wzbogacili ją znacznie swoimi  darowiznami.
           Trzydzieści lat dyrektorowania! Jak się odchodzi po takim czasie? - Marzena aż przystanęła, porażona myślą, która towarzyszyła jej od marca i stała się prawie nieodłącznym składnikiem świadomości. Dziesięć lat ścisłej współpracy nie zacieśniło więzów między nimi. Szefowa nie tolerowała partnerstwa, preferując układ zależności służbowej i skrupulatnie rozliczała  wice nie tylko z  powierzonych zadań,  ale i sposobu ich wykonania.  Nigdy nie doceniła werbalnie jej wysiłku, uznając go za konieczny element zakresu obowiązków. W ogóle wyznawała zasadę, że dobra robota to oczywistość i nie należy jej chwalić, natomiast absolutnie niezbędne jest ganienie wszelkich potknięć. No, tu była mistrzynią tortur psychicznych, trwających czasem kilka miesięcy:
-  W życiu nie sądziłam,. że osoba z wyższym wykształceniem, inteligentna i mądra, mogłaby się   zdobyć na taki pomysł – cedziła z głębin swego fotela, patrząc na pąsową twarz delikwentki, która, dajmy na to, postanowiła bez porozumienia z szefową przykleić do lamperii na ścianie swojej klasy plakat, używając do tego celu plastra. - Przecież  farba odpadnie, ściana się zniszczy, więc skórka niewarta wyprawki. A pani wicedyrektor  powinna baczniej przyglądać się poczynaniom koleżanek.
-  Średnia ocen w pani klasie  niziutka, działania wychowawcze nie poskutkowały - kontynuowała cztery tygodnie później - ale czego można się spodziewać po uczniach, którzy widzieli plakat przyklejony plastrem do ściany.  A zresztą takie czasy dzisiaj.  Nawet wicedyrektor  nie zareagowała.
-  Nie wiem, czy pani Krysia jest w stanie samodzielnie opracować ten problem  - wyraziła po tygodniu obiekcje na radzie pedagogicznej  - Osoba, która bezmyślnie niszczy ścianę w klasie... No cóż, pozostaje mi żywić nadzieję, że pani wicedyrektor więcej nie dopuści do podobnych ekscesów.
-  Mam poważne wątpliwości co do tej nagrody dla pani Krysi. No, niech już będzie,  w końcu  to pierwsze miejsce w województwie, ale ciągle widzę tę bezmyślnie zniszczoną ścianę... Połóżmy to na karb niewłaściwie prowadzonej kontroli. - Ta konkluzja została wygłoszona pod koniec roku.
           Jutro pożegnanie. Rada Rodziców nabyła monstrualnej wielkości  bukiet złożony z kilkudziesięciu różnokolorowych kwiatów. Do tego każdy uczeń ma przynieść jedną  różę.  W zwyczajowym apelu na koniec roku uwzględniono elementy sentymentalne. Będą smętne pieśni typu „Tak niedawno myśmy się poznali...” i  „Do widzenia, przyjaciele”. Całe czerwcowe wydanie  szkolnej gazety poświęcone dyrekcji: wywiad-rzeka, zdjęcia z różnych etapów jej drogi zawodowej, artykuł wspomnieniowy,  wreszcie – list otwarty  dyrekcji do uczniów, nauczycieli i rodziców.  Marzena widziała ten list, dwie szpalty drobnym drukiem. Dużo osobistych refleksji, jakieś wskazówki dla następców, trochę ckliwych frazesów, wreszcie lista wybrańców, którym szefowa dziękuje za współpracę.  Sprzątaczka, stróż nocny, księgowa, kilkunastu nauczycieli, w tym ci, którzy odeszli na emeryturę dwadzieścia lat temu, dentystka, właściciel sklepu mięsnego i jeszcze parę osób zaszczyconych wymienieniem nazwiska, funkcji i zasługi. Dla wicedyrektora zabrakło jednego słowa podziękowania za  dziesięć lat.  Jednego słowa!
-  Kochana, przesadzasz jak zwykle – usadziła ją swoim zwyczajem Bożena, wieloletnia przyjaciółka jeszcze ze studiów, której wypłakała się wczoraj w telefon. – Przeczytaj jeszcze raz zakończenie. No, jak tam było? „Nie jestem w stanie wymienić wszystkich wspaniałych ludzi, z którymi związała mnie praca zawodowa. Dziękuję Wam, kochani.” Toż śmiało możesz uznać, że to o tobie. Ciepło, miło, serdecznie... Nie, no bladź po prostu! Ale ona odchodzi, a ty zostajesz, o!   
           W poniedziałek konkurs na nowego dyrektora.   Ze szkoły startują  trzy osoby, swój akces zgłosiło też siedem obcych.   Ciekawe, co z tego wyniknie. a zresztą wszystko jedno, gorzej być nie może.  Z młodszym będzie się łatwiej dogadać,   coś się ruszy,  może jakieś nowe inwestycje się pojawią. Przydałoby się rozbudować uczniowskie szatnie,  sala gimnastyczna zagrzybiona,  parę komputerów warto dokupić,  wucety wykafelkować... 
-  Pani Marzeno, pozwoli pani do mnie na chwilkę – głos szefowej przerwał wyprawę w przyszłość.  Skąd ona wie, że jestem pod jej gabinetem? Marzena uchyliła drzwi i wsunęła głowę do środka.
-  Słucham, pani dyrektor?
-  Proszę, niech pani wejdzie i spocznie - okrągły gest zakończył się wskazaniem twardego krzesła stojącego na baczność przed odrapanym biurkiem. „Spocząć” na nim  mógł jedynie ktoś, kto właśnie ukończył  24-godzinną szychtę w kopalni  na przodku.  Marzena usiadła posłusznie, przybierając podświadomie postawę grzecznej uczennicy.
-  Jak pani wiadomo, jutro kończę swoją  wieloletnią  służbę w tej placówce – wyrzekła dyrektorka, kierując wzrok na własne krótko obcięte paznokcie. – Zostawiłam tu trzydzieści lat swojego życia.  Niełatwo to oddać komuś nieznanemu.  Nie wiem, czemu o tym mówię, właśnie pani...  Ale, ale ... Może w gronie chodzą jakieś wieści,  kogo byście najchętniej widzieli na moim miejscu?
-  Ależ pani dyrektor, dla nas to też szok...
-  No tak, naturalnie, niemniej jednak...
-  Miałam ostatnio dużo pracy, nie było okazji prywatnie rozmawiać z nauczycielami - Marzena wiła się jak piskorz. - Myślę, że wszyscy są nieco zdezorientowani. Generalnie, ludzie boją się zmian...
-  Nawet na lepsze? - zakpiła szefowa,  a w jej głosie dała się słyszeć gorycz. - Przecież wiem, że czekacie na jakąś rewolucję, nowoczesnego menedżera, czy jak ich tam nazywacie,  który poprowadzi was do sukcesu. Ech, naiwni! Dziś światem rządzi pieniądz, a dla sukcesu osobistego  ludzie gotowi zrezygnować z człowieczeństwa.  Do rzeczy, kogo popiera grono?
-  Bo ja wiem, chyba Halinę?
-  A co wy o niej wiecie? Pracuje u nas zaledwie od roku.
-  Jest dobrą koleżanką, miła, bezkonfliktowa, dowcipna. Ludzie ją lubią.
-  Zaiste, podstawowe cechy szefa posiada. A swoją drogą ciekawe, czemu pani nie startowała? - dyrektorka musnęła spojrzeniem oblicze Marzeny i rozpoczęła szczegółową penetrację szuflady swojego  biurka.
-  Złożyło się na to wiele przyczyn - zaczęła wice, nerwowo poprawiając się na mało komfortowym siedzisku. - Po pierwsze nie czuję się na siłach samodzielnie kierować  szkołą...
-  No tak, to w istocie niełatwe zadanie.
Marzena nabrała oddechu:
-  A po drugie, nawet gdybym się odważyła,  nie spełniałam wymogów formalnych. Nie mam aktualnej oceny pracy, a kiedy o nią wystąpiłam...
-  Mój Boże, to już 20.00 ? A my jeszcze w pracy? Przecież jutro ma pani dyżur, jeśli się nie mylę, od 7.00.  Ja też przyjdę wcześniej, bo chcę jeszcze dopracować moje pożegnalne przemówienie. No, to do widzenia. Ale, ale, byłabym zapomniała,  wezwałam panią do siebie, bo chciałam wręczyć na zakończenie naszej współpracy ... to – i dyrektorka tryumfalnym gestem wyjęła z szuflady bombonierkę z ptasim mleczkiem, waniliowym, co Marzena zdążyła zarejestrować ogłupiałym wzrokiem. Wręczyła zaskoczonej kobiecie pudełko i zamaszyście cmoknęła ja w lewy policzek.
-  Życzę pani powodzenia na nowej drodze życia  - obwieściła uroczyście. – Na pewno się pani przyda. Już nie będzie jak u pana Boga za piecem.
           Zaskoczona Marzena bez słowa opuściła gabinet, jak w transie przeszła przez sekretariat, weszła do swego pokoju, wzięła torebkę i żakiet, zamknęła drzwi na klucz i automatycznie powiesiła go w szafce. Już pod domem zorientowała się, że w wyciągniętej ręce ciągle trzyma ptasie mleczko - namacalny, aczkolwiek mało czytelny dla świata, dowód uznania jej zasług. Wzięła rozmach i cisnęła je w pobliskie krzaki malin, gęsto porastające wysokie zbocze.
           Zenek powitał ją głośnym miauczeniem, a w oczach miał  dzikie żądze. Wypuszczony za drzwi natychmiast obsikał najbliższą choinkę i pognał na grządkę z marchewką wykonać dołek na grubszą robotę. Basta, wbrew oczekiwaniom, nie weszła do salonu, ale, jak się później okazało, zaczęła wykazywać objawy kolejnej ciąży urojonej, czemu dała wyraz, budując misterne gniazdo na tapczanie Maćka, który przedtem starannie pozbawiła tapicerki. W poczuciu winy nie przywitała się z panią, ale przemknęła pod jej nogami i runęła na niedomkniętą furtkę a następnie we wspomniane przed chwilą maliny.
           Zrezygnowana Marzena udała się do kuchni, skąd wykonała telefon do znajomego weterynarza, żeby umówić się z nim na ewentualne płukanie żołądka dobermanki, która aktualnie zajęta jest prawdopodobnie pożeraniem 25dkg ptasiego mleczka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz