Szukaj na tym blogu

piątek, 24 maja 2013

Rozdział II (Obyś cudze dzieci uczył)


     Pierwszy dzień września zwyczajowo przywitał wszystkich wakacyjną pogodą, wzmagając tęsknotę  uczniów i nauczycieli za utraconą właśnie wolnością. Niedługo przed godziną  9.00 granatowo-białe grupki uczniów zaczęły się ustawiać na szkolnym dziedzińcu. W głębi, pod płotem, kłębił się tłum lekko wypłoszonych pierwszaków, niezdarnie wspieranych przez  spanikowane rodzicielki. Pierwsze wyszły z budynku wychowawczynie klas pierwszych, każda zaopatrzona w tabliczkę z numerem klasy i listę uczniów. Tłumek krasnoludków zafalował i zaczął się przemieszczać w czterech kierunkach, koncentrując wokół postaci czterech nauczycielek. Reprezentowały one skrajnie różne osobowości, które w ofercie szkolnej uczniowie mogliby określić dosadnym stwierdzeniem „pełen wypas”.
     Elżbieta Talarczyk (147 cm wzrostu/45 kg wagi) wkrótce przestała być widoczna, ale jej obecność wyraziła się ponad wszelką wątpliwość w błyskawicznym okiełznaniu grupy, która już po minucie stała zwarta i gotowa na wyznaczonym miejscu: szczawiany na baczność z przodu, mamuśki krok z tyłu, nie przekraczając wyimaginowanej linii. Elka jeszcze nigdy na nikogo nie podniosła głosu, przeciwnie, im ciszej mówiła, tym większy budziła respekt. Jeden ruch jej drobnego paluszka, drgnięcie brwi, skinienie głową - i dzieci chodziły jak szwajcarskie zegarki. Rodzice zresztą też, bowiem słynęła ze swojej skuteczności w wychowywaniu nie tylko uczniów. Jeden krótki telefon do matki, która ośmielił się nie przybyć na wywiadówkę bez odpowiednio ważnego powodu i nieszczęsnej aż do matury potomka podobny pomysł więcej nie przyszedł do głowy. Swoich fanów rekrutowała głównie spośród byłych wychowanków i ich rodzin, a pewność zatrudnienia miała tak długo, dopóki owe rodziny się rozmnażały.
      Obok nich sytuowała się właśnie klasa I b, której  wychowawczyni, Milena Drożdż, przypominała, nomen omen, właśnie paczkujące drożdże. Dzieciaki uczepiły się wszystkich wystających części ciała i fragmentów zwiewnej odzieży, zaglądając pani miłośnie w oczy i kompletnie lekceważąc objawy zazdrości rodziców. Milenę kochała bezinteresownie cała populacja maluchów, każde jej słowo było święte, a uśmiech i pochwała stanowiły najwyższą nagrodę. Taka wrodzona charyzma miała i swoje negatywne strony, gdyż wolność osobistą nauczycielki  sprowadzała jedynie do trzech minut pobytu w toalecie, gdzie i tak po zewnętrznej stronie drzwi dreptała delegacja klasy zniecierpliwiona zbyt długą nieobecnością umiłowanej pani.  Nic dziwnego, że Milena, zapytana kiedyś przez jednego z maluchów, co oznaczają literki wc na drzwiach przybytku,  odpowiedziała z głębokim westchnieniem:
- Na świecie to skrót angielskiej nazwy water closet, w naszej szkole to po prostu wolna chwila
        Małgorzata Brzozowska z właściwym sobie dystansem trzymała grupę nie mniej i nie więcej, tylko dokładnie siedemdziesiąt centymetrów od siebie. Być może dysponowała osobistym polem ochronnym, bo nigdy jeszcze nie widziano, aby jakikolwiek uczeń czy rodzic ośmielił się przekroczyć tę granicę. Kontakt bezpośredni z nauczycielką sprowadzał się wyłącznie do krótkiego uścisku dłoni. Bukiety na koniec roku odbierał specjalnie powołany do tego celu członek Komitetu Rodzicielskiego, który następnie osobiście odwoził  je do domu wychowawczyni. A było tego kwiecia zawsze tyle, że bagażnik poloneza wypełniało po samą klapę. Do klasy Gośki zapisy robiono rok wcześniej. Marzena zastanawiała się nawet, czy to aby nie syndrom dzisiejszych czasów, wyraz jakiejś podświadomej obawy rodziców przed wszechobecnym molestowaniem, które tutaj z pewnością nie mogło mieć miejsca. Wysoki poziom kultury, traktowanie uczniów jak przyszłych prezydentów i premierów, wyraźnie postawione wymagania i żelazna konsekwencja w ich rozliczaniu - to była zasadnicza oferta I c. Gdyby jednak jakiś rodzic nieopatrznie oczekiwał wobec swojego dziecka  matczynej czułości, znalazłby ją prędzej w jednostce szkolącej komandosów.
       Ostatnia z czwórki, Aniela Gryczana, imienia i nazwiska używała jedynie w okolicznościach oficjalnych, gdzie nie wypadało posługiwać się ksywką Babcia. Powiadano, że Babcią była od zawsze, niewykluczone, że jeszcze przed własną maturą. Obecnie liczyła sobie lat sześćdziesiąt cztery, ale daj Panie Boże każdemu taką formę i zapał. Kiedy w zeszłym roku grono zafundowało sobie trzydniową wycieczkę w Beskidy,  Babcia, idąca  początkowo nieco z tyłu, przywitała zdumionych turystów na wierzchołku Baraniej Góry. Jak potem wyjaśniła, znudził się jej wytyczony szlak, więc zdobyła szczyt na skróty, wdrapując się na czworakach po stromym zboczu. Jej serwy w siatkówce przypominały strzał armatni i nawet młodzi sprawni wuefiści nie ośmielali się ryzykować ich odebrania. Respekt budziła też wśród okolicznej chuliganerii, która na jej widok z szacunkiem szastała nóżką, ukrywając za plecami butelki z piwkiem. Jeździła samochodem jak rajdowiec, rowerem jak mistrz Tour de France, a tuż przed wakacjami zapisała się nawet na karate, twierdząc, że kości jej trochę zardzewiały. W kompletnej sprzeczności do wymienionych kwestii pozostawał wygląd Babci, któremu zapewne zawdzięczała swój pseudonim. Z ogromnym upodobaniem przyodziewała się w zamaszyste spódnice, kwieciste bluzki i bure rozpinane swetry wykonane samodzielnie na drutach, na głowie zaś nosiła siwy koczek. Wypisz, wymaluj: Mrs.Doubtfire z filmu z Robinem Williamsem. Kwestia emerytury w jej przypadku nie wchodziła  w ogóle w grę, nawet kuratorium umywało ręce, pozostawiając Babci wybór terminu przejścia na zasłużony odpoczynek, do czego ta zresztą w ogóle się nie kwapiła. Jej uczniowie łapali bakcyla aktywności fizycznej już w pierwszym miesiącu nauki, a rodzicom spadał z głowy problem, co zrobić z dziećmi w weekendy, bo Babcia właśnie wtedy wykazywała największą aktywność i pomysłowość. To właśnie spośród klas wychowanych przez nią rekrutowały się późniejsze zwycięskie drużyny sportowe, przynoszące szkole chlubę oraz tony medali i pucharów.          
           Na plac powoli zaczęli nadciągać starsi uczniowie. Drugoroczny  gimnazjalista Olaf z II c po przywitaniu z kolegami naprędce zorganizował grupkę młodocianych nałogowców i śmignął z nimi w chaszcze za salą gimnastyczną w celu puszczenia dymka, ale konserwator był czujny. Pogonił ich stamtąd przy użyciu starej miotły, kilku niecenzuralnych okrzyków oraz groźby powiadomienia dyrekcji. Papierosy zwyczajowo skonfiskował, traktując zdobycz jako premię uznaniową za działalność wychowawczą.
        Przewodnicząca samorządu próbowała ustawienia mikrofonu. ”Rassss, dwa, tszszszy...”  niosło się echem po okolicy. Gromadka szóstoklasistek piskliwie opowiadała sobie jakieś niewiarygodne wakacyjne przygody z nowo poznanym super-chłopakiem w roli głównej. Pomiędzy tłumem krążyła informatyczka, Balbina, robiąc zdjęcia do szkolnej kroniki. W powietrzu co chwila wibrował jej donośny głos z lekko wschodnim akcentem:
- I co tak się chowasz jak dziki Pigmej? Duszę ci wydrę tym aparatem? A ty czemu twarz zakrywasz? Listy gończe za tobą rozwiesili? I potem mam setkę fotek, z których nic się nie da wybrać, bo w centrum ciągle jakiś nawiedzony kuca albo łeb do torby chowa!!! 
      Nauczyciele grupami wychodzili ze szkoły, dyskutując o czymś zawzięcie. Felicja w zielonej obcisłej sukience prezentowała swoją nieodmiennie zgrabną figurę. Wakacyjny luzik, piwko i grillowane kiełbaski nie przydały jej ani kilograma. Anglistka Daria o przewrotnym nazwisku Polak, artystycznie owinięta nieodłącznym jedwabnym szalem, szła pod rękę z korpulentną matematyczką Baśką. Obie najwyraźniej świeżo po wizycie u fryzjera. Z tyłu malownicza grupka wuefistów. Ci jak zawsze trzymają się razem. Za nimi zakonnica w przebraniu, czyli katechetka Zofia Bielecka, w niebotycznych czerwonych szpilkach i spódniczce mini łamiącej wszelkie zasady nauczycielskiego uniformu.
         Marzena przyglądała się im z okna swojego gabinetu.  Pewnie rozmawiają o nowej dyrekcji. Ona ze zmianami już się zdążyła oswoić, w końcu Halina od początku sierpnia przejmowała swoje dyrektorskie obowiązki i jak dotąd wszystko wskazywało na to, że traktuje je bardzo odpowiedzialnie. Z każdym dniem obserwacja jej poczynań utwierdzała wice w przekonaniu, że dokonali dobrego wyboru i będą mieć  szefową kompetentną, obowiązkową, energiczną i pełną inwencji, a przede wszystkim piekielnie inteligentną. Kolejne jej posunięcia tylko umacniały tę opinię. Kilka dni przesiedziała z księgową, analizując plan finansowy i umowy wynajmu pomieszczeń szkolnych. Na koniec września zaplanowała zakup komputerów do wszystkich pomieszczeń administracji i gabinetów dyrekcji, na październik wymianę umeblowania swojego gabinetu, gdzie straszyły jeszcze graty z epoki bardzo wczesnego Gomułki. Obejrzała wszystkie pomieszczenia, zapisując liczne uwagi w wielkim, oprawnym w skórę kalendarzu. Sporządziła plan napraw bieżących i poważnych prac remontowych, a do tego od razu znalazła pierwszego sponsora, który obiecał aż 40 tysięcy złotych polskich dotacji. Asystowała przy tworzeniu planu zajęć i chociaż widać było, że to dziedzina kompletnie jej obca, rzuciła kilka całkiem sensownych sugestii. Przejrzała akta personalne całej kadry, zastanawiając się nad skompletowaniem zespołu doradczego i przydziałem różnych zadań. Pierwsze zebranie Rady Pedagogicznej poprowadziła sprawnie, wykazując się niezłą znajomością  nie tylko prawa oświatowego, ale i rozmaitych szkolnych niuansów. Trwało ono może trochę zbyt długo, ale przecież przedstawiła koncepcję zarządzania i każdy mógł do niej dodać swoje trzy grosze. Początki naprawdę obiecujące…
      Mimo roku spędzonego w tej szkole, Halina nie miała wcześniej okazji poznać się z większością pracowników. Zatrudniona na etacie terapeutki i świetliczanki, prawie nie wychodziła na przerwy, a jej popołudniowe dyżury pokrywały się często z zebraniami Rady Pedagogicznej. Wielu nauczycieli nie wiedziało nawet o istnieniu takiej osoby. Zainteresowanie wzbudziła dopiero, gdy zgłosiła swoją kandydaturę do konkursu. Wtedy zaczęto ją baczniej obserwować  i oceniono dość pozytywnie, jako elegancką, spokojną, wyważoną w słowach i sądach panią, która nawet w świetlicowym kotle zachowywała zawsze rozwagę, opanowanie i klasę. Z nikim nie była bliżej, nikt nie potrafił powiedzieć nic o jej życiu osobistym, chodziły tylko słuchy, że ma męża biznesmena i pracowała jako pedagog w jednej z tych wielkich szkół na Morenie, Przymorzu czy Zaspie,  a może nawet poza Gdańskiem.
      „Szanuj szefa swego, możesz mieć gorszego” - to przysłowie dźwięczało w szkolnych murach od marca, kiedy rozniosła się wieść o planowanych zmianach. Nawet najzagorzalsi przeciwnicy starej szefowej obgryzali pazury do łokci w obawie przed nimi. Duże zainteresowanie konkursem i długa lista kandydatów do dyrektorskiego fotela tylko zaciemniły sytuację.  Nadmiar możliwości wcale nie jest wskazany w takich sytuacjach, zwłaszcza, jeśli decyzje podejmuje głównie płeć nadobna. Z ośmiu par butów można wybrać tylko jedne i to aż na cztery lata. Mają być solidne, wygodne, eleganckie, ale zadecydować o tych walorach można jedynie na oko, bez uprzedniego przymierzenia. Niewykonalne!
     Halina konkurs wygrała w cuglach, bo była jednocześnie i swoja, i obca. Dostała poparcie obu związków a także nauczycieli i rodziców,  kompletnie zresztą  zdezorientowanych zaistniałą sytuacją. Marzena również kibicowała jej w duchu, chociaż w gruncie rzeczy bała się jedynie wygranej niejakiego Jerzego Gucia, byłego szefa likwidowanej zawodówki, o którego legendarnym chamstwie i złośliwości niejedno słyszała. Podobno kiedy poinformował swoją kadrę o planowanym zamknięciu szkoły, nikt nie wpadł w rozpacz, bo wszyscy już dawno zaklepali sobie pracę w innych placówkach. Gdyby, cudem jakimś, likwidację odwołano, uczniów we wrześniu przywitałaby całkowicie nowa kadra składająca się  albo z niczego nieświadomych kosmitów, albo z desperatów gotowych dla zdobycia etatu poddać się sadystycznym praktykom dyrektora.         
        Pozostałych kandydatów Marzena  nie kojarzyła, nie licząc, oczywiście,  tych ze szkoły. Z owej trójki wybór wydawał się oczywisty: wiecznie nieprzytomny, potykający się o własne nogi  muzyk, wuefistka - nawiedzona działaczka związkowa zajmująca się po godzinach sprzedażą ubezpieczeń, no i Halina: dwa fakultety, zrównoważona, kompetentna, wytworna…
      Marzena jeszcze raz przejrzała swoje zapiski. Przed godziną zaledwie została zaskoczona nagłą decyzją przełożonej:
-  Jestem zbyt zdenerwowana, żeby przemawiać przed tym całym tłumem.  W dodatku zostawiłam tekst w domu. Zastąp mnie dzisiaj, to znaczy przywitaj wszystkich, złóż życzenia i wygłoś te wszystkie oficjalne formułki. A potem mnie przedstaw i ja wtedy powiem kilka słów o sobie. Mam nadzieję, że nie będzie nikogo ważnego. Albo napisz mi, co mam mówić... O Boże, jestem jak galareta... Pani Aniu, poproszę kawę, mocną, z odrobiną mleka. Trzeba kupić ekspres i filiżanki. Całą noc nie zmrużyłam oka. Pewnie mam sińce po oczami.
     Wygląd zewnętrzny szefowej absolutnie zaprzeczał jej słowomMarzena z podziwem przyjrzała się nienagannej sylwetce w szykownym lnianym kostiumie i nowiutkich włoskich szpilkach. Kruczoczarna modna fryzura korzystnie podkreślała opaleniznę i szmaragdową zieleń soczewek kontaktowych. Gustu jej nigdy nie brakowało, ale dziś wyglądała naprawdę wyjątkowo. No proszę, jak to pozory mylą. Ale w końcu nawet taka przebojowa Halina może nie lubić publicznych wystąpień.
-  Daj spokój, wyglądasz świetnie Oni nawet nie będą słuchać, skoncentrują się na patrzeniu - polukrowała na wszelki wypadek i udała się w zacisze swego gabinetu popracować nad tekstem przemówienia. Tymczasem połechtana komplementem szefowa  poprawiła się w fotelu i podniosła do ust porcelanową filiżankę dostarczoną skwapliwie przez sekretarkę. W tym samym momencie do sekretariatu zajrzała Agnieszka, swoim zwyczajem wsadzając tylko głowę, a odwłok pozostawiając na korytarzu.
-  Można? Ja tylko na chwileczkę. Pani Aniu, szefowa u siebie?
-  Proszę, proszę. Pani Agnieszka, o ile pamiętam? – dyrektorka otworzyła uchylone drzwi i okrągłym gestem wskazała krzesło. – Zapraszam do gabinetu. Na razie tu mało reprezentacyjnie, ale do czasu. Co panią sprowadza?
    Polonistka wciągnęła odwłok do środka i wyprostowała figurę na tyle, by nie utracić nic z postawy szacunku i uniżenia wobec zwierzchnika.
-  Pani dyrektor – zaczęła uroczyście – chciałam tylko złożyć swoje uszanowanie nowej szefowej. Ja cieszę się bardzo z tej zmiany. Bardzo! – podkreśliła znacząco. – Kiedy się tylko dowiedziałam, kto wygrał konkurs, to jakbym skrzydeł dostała.
-  Miło mi to słyszeć.
-  Czy moje widokówki z wakacji doszły?
-  Naturalnie. O ile nie było ich więcej niż osiem. Wiszą na tablicy w sekretariacie.
- Tak, to chyba wszystkie. Lubię się dzielić z ludźmi swoją radością. Nie mogłam się oprzeć, zwłaszcza w Wenecji. Boże, jak tam pięknie! Przywiozłam pamiątki, dla pani dyrektor w pierwszym rzędzie - Agnieszka wysunęła zza pleców rękę z  dość pokaźnym pakunkiem. - To takie drobiazgi: maska na ścianę, koronkowy wachlarz, kolczyki z weneckiego szkła i butelka oryginalnego limoncello. Na początek dobrej współpracy.
-  Pani Agnieszko, doprawdy,  i po co się pani narażała na koszty?  Trzeba było iść na dobrą kawę i lody. Zresztą co roku bywam w Wenecji w drodze na południe Włoch... Naprawdę się tam pani podobało? Upał, brud, smród, hałas, ścisk, drożyzna i te kilka zabytków na kupie? Dla mnie Włochy to wyłącznie buty i oliwa, no, może jeszcze kawa. Cóż, dziękuję, ale nie trzeba było.
     Agnieszka chętnie podyskutowałaby z szefową na temat uroków Wenecji, natychmiast skłonna zmienić swoje stanowisko na skrajnie odmienne, ale ta już odprowadziła ją do drzwi. Marzena w międzyczasie zrejterowała do toalety, słusznie przewidując, że i ona się załapie na jakąś durnostojkę. Sytuacja powtarzała się co roku. Nauczycielka trwała w niezłomnym przekonaniu, że dyrekcji bezwzględnie należy przywieźć haracz z wakacji. Póki w grę wchodziły gadżety typu jednorazowy długopis w kształcie wieży Eiffla, nikt się specjalnie nie szarpał, tym bardziej, że „darowiznę” można to było zaliczyć do akcji wspomagania szkoły materiałami piśmienniczymi, ale tu norma została zawyżona i to kilkakrotnie!
-  Marzena!!!! – ryk Haliny wyrwał wice z azylu toalety. Zaskoczona dotarła za głosem do swego gabinetu, gdzie za jej biurkiem siedziała roześmiana dyrektorka w masce na twarzy, wymachując z gracją koronkowym wachlarzem.
- Słuchaj, co to za jedna ta Agnieszka?  Ona zawsze tak? Wazelina straszna! Patrz, ile suwenirów tu naniosła. A jak się krygowała, kucała, rączki składała, no, cyrk po prostu. Ciekawa osobowość, zaproponuję ją do zespołu doradczego. Więcej takich nie macie? Torebkę miała niezłą, zauważyłaś? I włosy dobrze obcięte. Ale buty fatalne, zupełnie ścięte obcasy. Chcesz może te wsiuńskie kolczyki? Nie? To wyrzucę. Masz przemówienie?
   Miała, a jakże. Zwyczaj przechowywania ważnych notatek zaowocował, a przemówienia byłej dyrekcji sprzed trzech lat na pewno nikt nie pamięta. Halina zerknęła pobieżnie na tekst i nie próbując nawet doczytać go do końca, stwierdziła beztrosko:
-  A tam, jakoś to będzie. Dajcie tylko listę wychowawców.
-  To co, idziemy?
-  Zaraz, dopiję tylko kawę. Przecież beze mnie nie zaczną.
   Faktycznie, nie było źle. Poza kilkoma zaledwie pomyłkami w odczytywanych nazwiskach i nieznacznym zacukaniu się w zbyt zawiłym tekście tworzonych na poczekaniu życzeń, mowa powitalna Haliny wypadła całkiem znośnie. Sekretarka dostała delikatny wytyk, że kiedy szefowa ma zielone tęczówki, to wszelkie teksty do czytania trzeba jej drukować osiemnastką. Wenecka maska zawisła w sali geograficznej z adnotacją: „Dar od Agnieszki Łutkiewicz”, a wzgardzone przez wice kolczyki...
-  Ostatecznie wezmę dla Julii, ona jeszcze nie ma wyrobionego gustu, to się ucieszy. Zresztą nie są aż takie złe, w sam raz dla czternastolatki.

***

     Marzena wróciła do domu całkiem kołowata. Scena z Agnieszką wytrąciła ją z równowagi. Czy coś jest nie tak z moim poczuciem humoru? – myślała, obrywając dojrzałe winogrona. - Co w tym śmiesznego, że ktoś jest wazeliniarzem? Obrzydliwe raczej. No dobrze, może nawet sytuacja była zabawna, ale po co przyjmować prezenty a potem z nich kpić? Jakieś to dwuznaczne moralnie. Z drugiej strony należało się lizusce takie potraktowanie. Tylko co z tego wynikło?  Przecież ona nawet nie wie, że ktoś ją wyśmiał. Dalej będzie przynosić te swoje dowody służbowej zależności. W sumie Halina trafnie ją oceniła, zna się kobieta na ludziach. Chyba jednak wolałabym, żeby nie komentowała przy mnie, w końcu znamy się bardzo krótko, prawie wcale. Niby nic się nie stało, ale mam taki dziwny niesmak...
   Koszyk powędrował do kuchni, gdzie Marek zajął się przerabianiem winogron na niskoprocentowy napój alkoholowy zwany szumnie domowym winem.
-  I jak pierwszy dzień w szkole? Szefowa ciągle wzbudza twój entuzjazm?
-  A co to za dziwne pytanie?  Do czego zmierzasz?
-  Do tego, że nie znasz życia, myszko. Dziesięć lat pod jedną dyrekcją i to ze starej nomenklatury. Ja przerobiłem już kilku szefów i na pierwszy rzut oka wiem, jaki będzie ten nowy. W końcu typów osobowości nie jest aż tak wiele. A ideałów po prostu nie ma. Dobrze wiedzieć, kto jest nad tobą, bo od tej wiedzy bardzo wiele zależy. Od czego zaczęła? No, skup się...
-  Chyba od ... zmian w gabinecie. Przeniosła drzwi na inną ścianę, przestawiła biurko, już zamówiła nowe meble.
-  E, to jeszcze o niczym nie świadczy, każdy nowy grodzi po swojemu. Książkowa sytuacja. A jakichś dwuznacznych zachowań nie było?
-  To znaczy?
-  No, takich, że nie bardzo wiesz, jak je ocenić.
-  Ech, ty psychologu domorosły! - Marzena rzuciła w mężczyznę ścierką, unikając bezpośredniej odpowiedzi. - Chcesz jajecznicę czy omlet?
-  Jedno i drugie. Możesz też dołożyć ze dwa na twardo, w majonezie najlepiej. Widzę, że chcesz mnie osłabić, ale moje hormony póki co są odporne na zmasowany atak cholesterolu. A pódźże tutaj, samico!
    Kwestia jajecznicy zeszła chwilowo na drugi plan. Produkcję wina też przesunięto na późniejszy termin. A i sprawy zawodowe odpłynęły gdzieś hen, daleko, na granicę nocy i świtu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz