Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Galopem przez Italię




  Italia ... gdybym mogła i chciała wybierać, zamieszkałabym tam na stałe. To kraj, który przyciąga większość moich rodaków, a ja jestem przecież niewyobrażalnie przeciętna. Podobno Bóg, jak święcie wierzą Włosi, po trudach stworzenia świata, właśnie tu przygotował sobie miejsce odpoczynku i zaludnił je nacją utalentowanych, wesołych pięknoduchów. Nie wiedzieć czemu Polaków obdarzył podobnym temperamentem, tylko złośliwie umieścił nas na północy... Parę lat temu jeden z najdłuższych majowych weekendów przeznaczyłam na  9-dniową wycieczkę do Włoch zorganizowaną przez mój zakład pracy. Zbiorowe wyjazdy mają swój niepowtarzalny urok. Nie liczcie na relaks czy luksus. Tu potrzebna jest przede wszystkim niezła kondycja fizyczna, bo program napchany, droga daleka, czasu mało, autokar biedniutki. Każdy dzień przypomina w ogólnym zarysie  trening komandosów: góra sześć godzin snu, a potem  do późnego wieczora marszobieg na przemian ze sprintem. Oko można złapać jedynie podczas przejazdu na miejsce zakwaterowania. Na ogół przysługują dwa posiłki: skromniutki rano i dość obfity wieczorem. I to wszystko za 2/3 średniej pensji w budżetówce.

A oto pobieżne sprawozdanie z odbytej wycieczki:

Bazylika św. Antoniego (źródło: Wikipedia)

Niedziela  – jesteśmy w Padwie: dziewięć godzin indywidualnego błąkania się po nieznanym mieście  po dwudziestu sześciu godzinach podróży; bo tachmometru nie oszukasz. 
A oto informacja  bardzo przydatna dla następnych turystów: w centrum miasta na trawniku przed rynkiem są długie blaszane zlewy, gdzie cała wycieczka za darmo może odświeżyć te części ciała, które da się bezkarnie obnażyć publicznie. 
Człapiemy w luźnych grupach po międzynarodowym rynku, odkrywamy nawet polskie stoiska z bursztynem. Gorliwi odszukali uniwersytet, w którym studiował nasz Kochanowski. Podziwiamy ukwiecone balkony i tarasy. Wreszcie przychodzi przewodniczka i oprowadza nas po pięknej Bazylice św. Antoniego, gdzie znajduje się też jego grób. Potem spacerujemy po parku i odwiedzamy ogród botaniczny. Rosną tu pinie i platany, czyli na pewno jesteśmy  we Włoszech. Tuż przed północą docieramy na nocleg w słynnym kurorcie Rimini – brzmi dobrze, ale warunki znacznie poniżej niewygórowanych wymagań polskich wycieczek: brud, smród i ohydne jedzenie w śladowych ilościach.  Zresztą my też nie roztaczamy boskich aromatów, bo kelnerki otwierają na oścież okna. Mimo późnej nocy i ogromnego zmęczenia znajdujemy w sobie tyle siły, żeby oblecieć okolice i zamoczyć nogi w ciepłym Adriatyku.

Katedra Santa Maria del Fiore (źródło: Wikipedia)

Poniedziałek – wita nas piękna Florencja: po noclegu, prysznicu i krótkim przejeździe – sama rozkosz zwiedzania, mimo ulewnego deszczu na Piazza della Signoria (Ta nazwa brzmi jak jakaś muzyka!). Szybki przemarsz przez miasto, rzut oka na słynny Most Złotników. Wchodzimy do kościoła Santa Croce, gdzie spoczywają wielcy tego świata, między innymi: Michał Anioł, Dante, Galileusz i Machiavelli. Jest moc!
Potem zwiedzamy monumentalną, górującą nad całą Florencją, katedrę Santa Maria del Fiore. Robi wrażenie. Może to i dobrze, że przedtem nie widziałam Lichenia, bo po nim podobno, nic nie jest w stanie człowieka zadziwić ;-) 
Kolejna niespodzianka to nocleg. Mamy kwaterę w Soriano del Cimino (znowu te boskie dźwięki!) – miejscowości położonej na stromej górze już z daleka widocznej z szosy. W drodze na szczyt mijamy średniowieczne miasteczko z tak wąskimi uliczkami, że autokar ledwo się mieści między ścianami budynków. Hotel wznosi się w najwyższym punkcie, jest lekko podniszczony, ale tak we włoskim stylu, elegancko i z klasą. Warunki dobre, posiłki jadalne, widoki bajkowe. To nasza baza wypadowa na trzy dni.  
 

Koloseum  (źródło: Wikipedia)

Wtorek – otwiera swe podwoje Rzym starożytny i barokowy oraz Watykan,  bo w środę są audiencje i będzie dziki tłum. Po odstaniu w monstrualnej kolejce i zwiedzeniu Koloseum, pędzimy więc wydłużonym kłusem przez łuki tryumfalne, Kapitol i rzymskie Fora, omiatając błędnym wzrokiem potrzaskane kolumny, pomniki i dach domu Sophii Loren widoczny ze schodów Kapitolu. Niedaleko posążka wilczycy jest ujęcie źródlanej wody, którą pijemy łapczywie. Wszędzie handlarze z szalami, które znam jako tureckie, ale tu noszą nazwę weneckich. Krótka ulewa, szale znikły, w ich miejsce pojawiły się parasolki. Polak deszczu się nie boi, przecież jest ciepło jak w lecie. 


Altare della Patria (źródło: Wikipedia)

Mokrymi ulicami docieramy na Plac Wenecki pod monstrualną budowlę oficjalnie zwaną Ołtarzem Ojczyzny, natomiast familiarnie - il Vittoriano lub, ze względu na specyficzny kształt - maszyną do pisania. W centralnej części jest Grób Nieznanego Żołnierza a nad nim cokół z pomnikiem Wiktora Emanuela II - pierwszego króla zjednoczonych Włoch. Mimo zmęczenia warto wdrapać się na samą górę, choćby powiewając ozorem,  bo spod kolumnady  jest piękny widok na Rzym. Sucha bułka, łyk wody i kolejny sprint przed siebie. Tylko nasz rzymski przewodnik wydaje się być świeżutki...


Fontanna di Trevi  (źródło: Wikipedia)

Znienacka ukazuje się w całym swoim barokowym przepychu słynna Fontanna di Trevi zajmująca większą część placu między domami. Przed oczyma przewijają się sceny z filmu „Dolce vita” Felliniego, ale już lecimy dalej. Rany boskie! Nie wrzuciłam monety do fontanny, a przecież koniecznie chcę tu jeszcze wrócić! (Już w Polsce oszukuję los, ze śmiertelną powagą zlecając wykonanie tej odwiecznej ceremonii znajomemu uczniowi jadącemu na ferie do Rzymu. Płacę za eurocenta 2 zł, żeby tylko się udało. Wrzucił, a jakże, nawet udokumentował ten fakt zdjęciem.) Szybki przemarsz zaułkami i znowu krótki postój. Siadam na brzegu fontanny z wielką rybą i usiłuję dojrzeć przez tłum turystów  sławne Schody Hiszpańskie. Dalej jak w kalejdoskopie: Panteon, znowu jakieś fontanny, uliczki, nieosiągalne dla nas kawiarenki...

Watykan (źródło: Wikipedia)

Przemierzamy Most Aniołów, zawalony po obu stronach podróbkami torebek znanych marek, i wreszcie docieramy do Plac św. Piotra. Przed nami Bazylika Watykańska. Rzut oka na Pietę, ukradkowe zdjęcie zrobione grupce papieskich gwardzistów, chwila zadumy przy grobie papieża-Polaka, rozczarowanie, że w programie nie ma zwiedzania Kaplicy Sykstyńskiej sprint do metra. Razem, bagatela,  dwadzieścia kilometrów. Aha, po drodze kupujemy na pamiątkę dla rodziny różańce nasączone wonnym olejkiem. Pewnie dzięki wstawiennictwu wszystkich świętych strat większych nie odnotowano, oprócz paszportu i portfela jednej z uczestniczek  oraz skurczów przedporodowych drugiej.


Bazylika św. Jana na Lateranie

(źródło: Wikipedia)

Środa – znowu gościnny Rzym, tym razem  chrześcijański., a potem  Monte Cassino. Dzisiaj też krótka intensywna ulewa, ale akurat w czasie, gdy jedziemy metrem. Oglądamy tylko jej skutki: zalane przejścia podziemne, głębokie kałuże na ulicach. Zwiedzamy  dwie świątynie: Bazylikę św. Jana na Lateranie - Matkę i Głowę Wszystkich Kościołów Miasta i Świata oraz 

Bazylika Santa Maria Maggiore

 (źródło: Wikipedia)

Bazylikę Matki Boskiej Większej lub też Śnieżnej (Santa Maria Maggiore). Ta ostatnia nazwa wiąże się z pewną znaną legendą. Otóż ówczesnemu papieżowi przyśniła się Matka Boska, która oznajmiła, że ma on wybudować kościół w miejscu, gdzie w środku lata spadnie śnieg. Opad faktycznie nastąpił na początku sierpnia i trafił centralnie w świątynię Junony na Wzgórzu Eskwilińskim. Ostatniej z czterech wielkich bazylik papieskich  -  św. Pawła za Murami - nie zwiedzamy, bo czas goni. Obejrzę zdjęcia w Internecie. Bazylika św. Pawła za Murami

Wjazd na Monte Cassino (zdj. własne)

Kilka godzin jazdy autostradą i jesteśmy u stóp Monte Cassino. Krętą drogą wijącą się trawersem po stromym zboczu wjeżdżamy na górę. Niektórzy siedzą na podłodze, bo boją się spojrzeć w przepaść, którą widać to z prawej, to z lewej strony. Ja z duszą na ramieniu robię zdjęcia przez przednią szybę, może zostanie po mnie jakaś pamiątka. Zwiedzamy klasztor św. Benedykta a potem idziemy na szary, smutny i zaniedbany cmentarz polskich żołnierzy, gdzie składamy wiązankę na grobie generała Andersa. Tych wiązanek leży tu cały stos...


Strome uliczki w Asyżu (zdj. własne)

CzwartekAsyż i Loreto. Zastanawiam się, czy przez tragiczną pomyłkę nie wykupiłam udziału w pielgrzymce. Naprawdę nie ma tu nic innego? Po świątyni św. Franciszka trzeba chodzić na palcach w śmiertelnej ciszy, chociaż jej patron głosił przecież radość życia. Miasteczko piękne, w dodatku zaraz zacznie się jakaś miejscowa impreza, bo zewsząd ściągają tłumy młodych ludzi  w średniowiecznych szatach, ale nie ma czasu się roztkliwiać, trzeba przecież jeszcze odwiedzić sanktuarium w Loreto z jego cudowną wodą. Chwytam w locie gałąź lauru, którym mieszkańcy zdobią jakiś podest – w życiu nie widziałam świeżego listka bobkowego! Przemycę go do domu i zużyję jako przyprawę. Tęsknym wzrokiem obrzucam strome uliczki Asyżu i setki papierowych gołąbków na sznurkach, ale już jedziemy dalej. 

Święty Domek w Loreto

 (źródło: Wikipedia)


Jesteśmy w Loreto. Oczywiście, musimy zaliczyć codzienną dawkę przelotnych opadów. W głównej nawie stoi domek Najświętszej Panny, podobno przeniesiony tu z Nazaretu, a tuż obok ponury zakonnik sprzedaje  po 1 euro miniaturowe buteleczki w kształcie jej figurki, wypełnione świętym płynem. Wierni kupują je hurtem, przynajmniej po dziesięć sztuk. Biorę tylko cztery, coby usatysfakcjonować moją świątobliwą matkę. Zakonnik łypie na mnie złowrogo, bo wybiłam go z rytmu dziesiętnego. Czekamy na nową dostawę, dla ostatnich z kolejki zabrakło charakterystycznych buteleczek. Można sobie nabrać z beczki, ale skąd potem dowód, że ciecz ma wartość sakralną? Nocujemy w Rimini, tym razem hotel jest o niebo lepszy. To ostatnia noc w łóżku – następną spędzimy już w autokarze w drodze do Polski.


Moje pamiątki z San Marino (zdj. własne)

Piątek po drodze do bajkowej Wenecji odwiedzamy San Marino.  Zaopatrujemy się w (tani?) alkohol. Owczy pęd odbiera rozum. Piję tylko okazjonalnie, a zrobiłam sobie zapas na kilka lat.  Potem będę żałować, że zamiast tych wszystkich koniaków i tequilli nie kupiłam więcej smukłych butelek pachnącego słońcem limoncello, słynnego włoskiego likieru cytrynowego. Jak wspaniale smakuje z gorącą herbatą! Kiedyś coś podobnego dostałam w Lidlu, ale zalatywało kwaskiem cytrynowym. Świetna też była poziomkowa grappa, nigdy więcej takiej nie piłam, koncentrat wczesnego lata... Reszta to sztampa, do dostania w każdym polskim sklepie, co z tego, że tu jest trochę tańsza...

Wenecja wita nas ulewą, w jednej chwili jesteśmy przemoczeni do pasa. Czekamy na przewodnika w strugach deszczu. Bazylika św. Marka odbija się w mokrych płytach placu jak w lustrze. Akurat odbywa się w niej msza ... po polsku!  Deszcz nagle przestaje padać i wychodzi słońce chylące się już ku zachodowi. Wszystkie kosze pełne porzuconych jednorazowych parasolek. U nas takie kupuje się na lata. Przemierzamy standardową trasę od Mostu Westchnień do Rialto. Wreszcie mamy czas wolny. Dzielimy się na grupy i łazimy po wąskich uliczkach, chłonąc niepowtarzalny klimat tego jedynego miasta na świecie. Podobno jeśli kiedyś Wenecja zatonie, rozlegnie się płacz aniołów. Trzeba kupić na pamiątkę maskę albo wachlarz. Ja nie muszę, już tu byłam, więc tylko zaglądam w znajome kąty i wspominam.  Piję „polskie” espresso (większa filiżanka, więcej wody) i kosztuję tiramisu – boskie! Namawiam grupę kolegów na krótki rejsik po Canale Grande. Robię sobie zdjęcie przed Cafe Florian, na kawę w tym przybytku, niestety, mnie nie stać. Jest ciemno, ale pięknie, światła lamp kładą się długimi smugami na zalany wodą Plac św. Marka, słychać dźwięki muzyki.  

Ostatnie spojrzenie na Wenecję (zdj. własne)

Mam nadzieję, że jeszcze przez parę godzin będziemy sycić oczy nocną Wenecją, ale większość chce już wracać do autokaru, bo przemokli i zmarzli na kość. Około dziesiątej odpływamy małym wynajętym stateczkiem na parking, gdzie te parę zmarnowanych godzin spędzimy w oczekiwaniu, aż tachometr pozwoli ruszyć w drogę powrotną. Patrzę na niknące w dali światła Wenecji i moje rozżalenie sięga zenitu! Wydajemy ostatnie euro na czynnym  przez całą noc bazarku z pamiątkami. Z nudów i tęsknoty za utraconą Italią kupuję jakiś idiotyczny zegarek-pierścionek oraz inne, równie bezwartościowe gadżety. Przez Austrię przejeżdżamy nocą, więc nie pocieszają mnie nawet widoki przepięknych Alp.

Co by tu rzec na podsumowanie? 

       Zakochałam się w Italii po uszy, dla mnie jest ona piękna w słońcu i w deszczu, w dzień i w nocy, z pełnym brzuchem i na głodniaka. Mogłabym tam jechać tydzień wołami, byle jeszcze raz zobaczyć, usłyszeć, powąchać. W Polsce wieczorem ulice pustoszeją, tu dopiero zaczyna się życie. Zielono, kwieciście, głośno, wesoło. Przez okno restauracji widać jakiegoś Italiano, który śpiewa towarzyszce miłosne serenady, może właśnie prosi ją o rękę? Młoda mama z niewiarygodną cierpliwością kolejny raz podnosi z ziemi swoje uparte bambino. Gdyby urodziło się nad Wisłą, z pewnością dawno by już stało na baczność po porcji klapsów w niegrzeczne dupsko! Strażak w metrze na rękach przenosi starszą kobietę przez głęboką  kałużę. U nas trzeba by było powodzi. Tu możesz leźć jak krowa środkiem trzypasmówki i nikt nie ma ci tego za złe, bo turysta rzecz święta. Możesz zrobić nie wiem jakie faux pas i nikt się nie popuka w czoło. Język miły dla ucha i łatwy w wymowie, aż się chce go używać. Kto tylko zapamiętał parę słówek, natychmiast rzucał angielski, niemiecki czy polish-jumbo i "parlał italiano" bez żadnego skrępowania. 
     Trasa via Italia przepiękna, nie wiadomo, którym oknem wyglądać. Krajobraz co chwila przynosi nową niespodziankę: jakieś zameczki przyczepione do skały, bajkowe miasteczka na wzgórzach, wokół winnice, gaje oliwne i pomarańczowe. Z tej strony kolorowe Apeniny, wysokie i te niższe, z tamtej wybrzeże Adriatyku z palmami na błękitnym horyzoncie. W każdej miejscowości setki romantycznych zaułków, jakieś schodki w górę i w dół, fontanny, pomniki, kamienne ławeczki. Na głównych traktach ruch niewyobrażalny, ale wystarczy wejść w boczną uliczkę i na pewno znajdzie się tam kawiarniany stoliczek, gdzie można przycupnąć i wychylić mikroskopijną kawkę. Wszędzie girlandy kwiatów - na parapetach, balkonach, tarasach, nawet dachach. Każda woda pitna, oprócz tej z kałuży... Ostatnio czytałam wprawdzie o przekroczeniu dopuszczalnej normy arsenu, oj, byłoby szkoda.
       Nie trzeba wielkiej wyobraźni, żeby sobie uświadomić, że idziesz po śladach Juliusza Cezara, po tych samych kamieniach, dotykasz tych samych murów. Gdzie się nie otrzesz, tam zabytek klasy zero. Przepych i ogrom tworów kultury pogańskiej i chrześcijańskiej  odbiera mowę. W Italii w ogóle wszystko jest w rozmiarze XXL. Czyżby Włosi coś sobie rekompensowali tymi kolumnami, wieżami i obeliskami? Zresztą jakie to ma znaczenie, skoro nie widziałam ani jednego tubylca, który nie zasługiwałby na uwagę, bez względu na wiek (jego i mój:-) Wszyscy pewni siebie, smukli, zadbani, smagli, dobrze ubrani, w pięknych butach, a do tego jeszcze te kurwiki w oczach... Tylko zatrzymaj na którym spojrzenie, a już stoi przy tobie z zachęcającym uśmiechem i prawdopodobnie zaraz usłyszysz, że jesteś bella ragazza. Ja poczułam się tak zobowiązana, że cały Rzym przeleciałam na wdechu z wypiętym popiersiem, bo jakżeby inaczej?

       Trochę mnie rozczarowało jedzenie, ale spójrzmy realnie - było nie tyle włoskie, co wycieczkowe. Na początku kwękałam na monotonię, bo codziennie na śniadanie dawali pół bułeczki z łyżeczką dżemu, a późna obiadokolacja składała się niezmiennie z michy makaronu i jakiegoś tłustego mięsa na drugie danie. Wkrótce ze zdumieniem stwierdziłam, że nie mam żadnych problemów gastrycznych, za to energii za dwoje – w życiu bym nie pomyślała, że dżem,  makaron, polana tłuszczem chabanina i brak jakiejkolwiek jarzyny mają takie niezwykłe właściwości! W ciągu tygodnia bezboleśnie zrzuciłam 3 kg, bo między posiłkami stałymi żywiłam się niemal wyłącznie kupowanymi w biegu lodami i kawą. Ech, te włoskie lody! Nawet jeśli ktoś nie jest ich fanem, musi spróbować! Nie trzeba kupować dużej porcji, jeśli zamówisz jedną gałkę, dostaniesz odpowiednik naszych trzech. Ja upodobałam sobie truskawkowe...

       
       No, ale żeby mi się w głowie nie przewróciło z nadmiaru szczęścia, Pan Bóg zesłał... pilota. Ten stateczny starszy człowiek sprawił, że bilans wyprawy wyszedł na zero, bo plusy zrównoważyły się z minusami. To pod jego "profesjonalną" opieką lataliśmy brudni albo głodni, kupowaliśmy w najdroższych sklepach, trafialiśmy tylko na płatne toalety i zamknięte muzea. Wszędzie docieraliśmy z minimum trzygodzinnym opóźnieniem, bo nasz uroczy cicerone nie miał pojęcia, gdzie jesteśmy, dokąd zmierzamy i ile czasu nam to zajmie. Kierowcy, na nieszczęście, też prawdopodobnie po raz pierwszy byli we Włoszech, a do tego nie umieli obsługiwać GPS-a, więc poszukiwanie pierwszego miejsca noclegu trwało prawie do północy i zakończyło się sukcesem tylko dzięki zdobyciu namiarów z prywatnego komputera w Polsce. Pan pilot na dobitkę przejawiał zero inicjatywy, stanowczości i konsekwencji, więc w rezultacie traciliśmy cenne minuty na zbiorowe obrady, co robimy (albo nie), gdzie idziemy (albo nie), gdzie jest zbiórka (albo nie) itp. W ciągu jednej minuty potrafił podjąć cztery skrajnie różne decyzje, w dodatku nie było wiadomo, która aktualnie obowiązuje. Najwięcej czasu poświęcaliśmy kwestii... oddawania moczu: tu i teraz, za chwilę, za godzinę czy może wcale? Czy ktoś był w sytuacji kobiety, która musi natychmiast przerwać siusianie, bo autokar własnie odjeżdża, gdyż prawdopodobnie  tu nie można parkować?  Ręce i nogi opadają...


       W jednej kwestii pilot był niezłomny. Jakiekolwiek sugestie czy nawet niewinne pytania dotyczące modyfikacji programu kończyły się oskarżeniem interlokutora o zamach stanu, zwany "krecią robotą". Z tego tez powodu przez całą wycieczkę nosiłam dumnie ksywkę "Krecik", bo pilot szczególnie mnie nie darzył sympatią. Może i miał swoje powody, ale weź się nie skręć ze śmiechu na widok jego służbowego parasola ozdobionego flagą kanadyjską, bo przecież też biało-czerwona. Przez to budziliśmy zresztą powszechną sensację jako wycieczka Polonii kanadyjskiej. Albo obdarz zaufaniem kogoś, kto w Padwie, mieście trzy razy mniejszym od Gdańska nie umie trafić do autokaru zaparkowanego w centrum tuż obok kościoła.  Uwierz komuś, kto nie zna podstawowych informacji z przewodnika turystycznego i próbuje ludziom robić wodę z mózgu. Kto nie odróżnia św. Antoniego od św. Justyny...

Mario Jackowski (zdj. własne)

Do metra w Rzymie musiał nas odprowadzić tamtejszy przewodnik, niezapomniany, fantastyczny, świetny Mario Jackowski (nasz, nasz :-), bo pilot pewnym krokiem powiódł wycieczkę w kierunku dokładnie przeciwnym. Nie potrafił też interweniować u obsługi hotelu, że ktoś nie dostał ręcznika albo pościeli. Nie załatwił w porę polskojęzycznego przewodnika po Wenecji. Okazał całkowitą obojętność, kiedy na głowy lała się nam deszczówka z nieszczelnego dachu autokaru. Początkowo jego bezradność budziła tylko politowanie, ale kiedy swoje kolejne zawodowe wpadki zaczął odreagowywać nerwowym pokrzykiwaniem na uczestników wycieczki i komentowaniem pod nosem ich statusu społecznego, zrobiło się niemiło. Czarę goryczy przelał kilkugodzinny postój pod Wenecją, dzięki czemu wiem teraz dokładnie, co to jest męka Tantala.  Gdyby mój wzrok mógł zabijać... Ale ja tylko w myślach zmieniłam panu pilotowi pseudonim z pieszczotliwego Ropucha na popularne określenie jednego z męskich organów. A zresztą, niech mu się wiedzie, byle nie w tym zawodzie. Kiedy rozstawaliśmy się z Mario Jackowskim, od oklasków puchły uszy,  naszego pilota pożegnaliśmy martwą ciszą. Pewnie do tej pory opowiada, jak koszmarne bywają wycieczki z nauczycielami.

W tym roku znowu jest wycieczka do Italii. Chętnie wzięłabym w niej udział, ale mam ważną imprezę rodzinną. Więzy krwi zobowiązują, a tu chodzi o mojego ukochanego wnuka. Życzę wszystkim wielu wspaniałych wrażeń i ... naprawdę dobrego pilota, który powinien być sercem i duszą dobrze zorganizowanej wyprawy. Weźcie ze sobą parasole, kalosze i drobne na lody oraz espresso. Szerokiej drogi!


 
 

4 komentarze:

  1. Po przeczytaniu Twojej relacji, to jakbym tam była:)
    Przypomniała mi się przy okazji, moja wycieczka z lat 90-tych, kiedy to byłam, w Związku Radzieckim. Dużo by pisać na ten temat:)
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Napiszę, króciutko, co najbardziej mi utkwiło w pamięci:)
    Szerokie drogi i ulice, poobcinane czubki brzóz, nie wiem czemu:), liście na drzewach o wiele większe, niż na takich samych w Polsce, też są do dziś dla mnie zagadką!
    Jadłam 3 razy dziennie ziemniaki i śmietanę, która była pyszna! i piłam z saturatorów na ulicy pyszny березовый сок.
    Kupiłam u nich niemiecką gitarę, którą mam do dziś:)
    Ludzie sympatyczni i gościnni. Na ich terenie mogliśmy poruszać się ich autokarem. Rosyjska przewodniczka dosłownie zdjęła ze mnie spódnicę dżinsową i pamiętam nieźle zapłaciła:)
    Poza tym zauroczyła mnie ich muzyka i piosenki, które długo po przyjeździe do Polski brzmiały mi w uszach:)


    OdpowiedzUsuń
  3. Witam serdecznie i bardzo się cieszę że te wpadki waszego pilota chociaż trochę mogłem wam osłodzić podczas wspólnego zwiedzania ze mną Rzymu. Bardzo dziękuję za wszystkie słowa uznania i pochwały pod moim adresem

    Zapraszam następnym razem na wycieczkę która będzie cała pod moja opieka a nie tylko kilka wspólnych godzin w Rzymie

    Mario Jackowski - Przewodnik po Rzymie i PILOT WYCIECZEK

    OdpowiedzUsuń