Szukaj na tym blogu

wtorek, 23 kwietnia 2013

Sylwester dla melomanów




       

       Przyszło mi żegnać rok 2007 z wysoką kulturą, bo w Filharmonii Bałtyckiej. Zainwestowałam więc całe170 PLN w bal poprzedzony koncertem symfonicznym i, odpicowana jak moskwicz na giełdę (zawiść w oczach koleżanek była mi lustrem), udałam się w gronie szesnastu zaprzyjaźnionych osób spędzić sylwestra wśród elit intelektualnych Gdańska: profesura wyższych uczelni, dziennikarze, artyści no i trochę normalnych. Smokingi, garnitury (z różnych półek), długie suknie, koafiury iskrzące się brokatem - nuda. Na szczęście wypatrzyłam też elegantkę o urodzie zmokłej kwoki, która miała nad lewym okiem przyczepioną do skotłowanej wiewiórczej peruki wiązkę brudnoróżowych piórek, jakby wyrwanych żywcem strusiowi spod ogona. Musiałam oburącz framugi się przytrzymać, żeby nie wykonać zwrotu w tył, aby jeszcze raz z oczyma jak wyrak sundajski przedefilować przed tym dziwowiskiem. Na wejściu dawali szampana w plastikowych kubeczkach, ale i tak się nie dopchałam, więc profanacji nie było.
        W filharmonii przed balem sylwestrowym bywa oczywiście koncert i to przynajmniej dwugodzinny: w tym roku to Strauss, Lehar, Bizet, standardy musicalowe – te klimaty. Nasi gdańscy filharmonicy nie są najgorsi i dało się słuchać, nie bez przyjemności zresztą, bo Polak najbardziej lubi to, co zna. Uwagę mam podzielną, więc przy okazji z niezmiennym zadowoleniem obserwowałam samą orkiestrę - żywe odbicie pozaartystycznej rzeczywistości, że posłużę się cytatem z Szekspira: "Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś." Tu wątłe skrzypaczki z uprzejmym uśmiechem piłujące bez mrugnięcia przez dwie godziny, tam, dajmy na to harfistka, z wdziękiem oparta o swój wielki instrument, którego użyła DWA razy. Na tyłach orkiestry przebywał też osobnik w okularach, który RAZ przy kołysance „Holly Night” zapirlikał patyczkiem po takich wiszących dzwonkach i na tym zakończył swój udział w koncercie. Swoją drogą ciekawe, ile lat zdobywał te umiejętności... Po przerwie też tam siedział, Bóg raczy wiedzieć po co, może żeby krzesło nie było puste. Wirtuoz, władający jedynym w orkiestrze fletem poprzecznym, też użył go tylko raz, o ile nie liczyć wcześniejszych ćwiczeń manualnych z instrumentem: przekładania go z ręki do ręki, drapania się po głowie itp. Ten po przerwie zniknął, może miał kontrakt w cyrku jako prestidigitator. Moim bezsprzecznie od lat ulubionym członkiem orkiestry jest bębniarz - artysta już z samego wyglądu, co to z tyłu pióra, z przodu łyso, wzrok błędny. Przed każdym swoim zaistnieniem akustycznym robił takie przygotowania, że wzroku nie mogłam od niego oderwać: wznosił ręce do góry, masował nadgarstki, potrząsał dłońmi ... i... bum! bum! bum! Po czym kolejne pół godziny relaksu. Może ktoś przypadkiem wie, jakie oni mają stawki: od koncertu czy od swego w nim udziału?
       Publiczność też godna zainteresowania. Jakże żałowałam, że nie mam oczu z tyłu głowy. Za plecami dyrygenta wypatrzyłam pewnego osobnika, który też machał batutą, z tym, że niewidzialną, a robił to z takim zacięciem, aż mu wątła grzywka fruwała do góry. Albo adehadowiec i nie mógł usiedzieć przez dwie godziny w jednym miejscu, albo popisywał się przed partnerką swoją gruntowną znajomością „Marszu torreadora”, możliwe też, że pracował na etacie w teatrze lalkowym i, korzystając z okazji, ćwiczył dłonie.  W tym samym zresztą czasie inna z pań, wdzięcznie oparta o ramię partnera, spała smacznie, z lekka pochrapując i nie wybudzając się nawet przy naprawdę głośnej w tym utworze sekcji rytmicznej. Być może przesadziła z dawką rozweselającą lub profilaktycznie wypoczywała przed trudami nadchodzącego balu.
     Gwiazdą wieczoru była niejaka Nina N. – mezzosopran, zapowiedziana szumnie jako kobieta niebanalnej urody, szeroko znana w świecie. Suknie miała ładne i bardzo liczne, wygląd Dolly Parton, głos... hmm... mocny. Trasy koncertowe w Arizonie (Ba! A w Meksyku nie? Przecież to rzut kartoflem...), Chile i Argentynie, a także Maroku, Singapurze, Hongkongu itp. Ja malkontentką nie jestem, a choć „na życie patrzę bez emocji”, dostrzegając głównie jego aspekty humorystyczne, to czasem nawet cieszę się byle czym, ale tu z zachwytu nie umarłam. Maniera śpiewania z takim dziwacznym frazowaniem, jakieś bezsensowne zaśpiewy w standardach, motyw z „Titanica” skopany bezlitośnie przez brak jakiejkolwiek dramaturgii. Za to dykcja wspaniała – rozumiałam każdziusieńkie słowo po angielsku, zwłaszcza przyswoiłam „Dont krrraj forrr mi Arrrdżentina” i „end szil bi trrri” – dramatyczną końcówkę z „Love story”. Gestykulacja dopasowana nie tyle do treści, ile do prezentacji wspaniałej biżuterii, zwłaszcza świetlistej bransolety opasującej prawy przegub wokalistki. Dłonie poderwały mi się do oklasków tylko trzy razy. Mówiąc krótko – zwykła sylwestrowa chałtura pod hasłem: „Na sylwestra wszystko kupią i to za każdą cenę”.
        Ostatnim numerem na takich imprezach bywa zwykle duet „Time to say goodbye”. Diva z tą akurat pieśnią radziła sobie nawet nie najgorzej, cóż, kiedy nagle na scenę wdarł się ... konferansjer - jako jej partner wokalny!!! Odwaga cywilna wysokiej klasy, zwłaszcza, że głosik przyjemny, ale do nucenia pod prysznicem. Przez krótką chwilę nawet dał się usłyszeć, potem zagłuszyła go orkiestra. I tak należy się cieszyć, że w ramach daleko posuniętych oszczędności nie poproszono o popisy wokalne szatniarza, palacza albo i kogoś z publiczności.
       Koncert zakończył się dwadzieścia  minut przed północą, zatem Nowy Rok 2008 zastał nas w pełnej trzeźwości, co znacznie odbiega od polskiej normy. Jako że ambitnie zrezygnowaliśmy z wykupienia konsumpcji, bo za dwie łyżki zupy, przypalone żeberko oraz kawałek wyschniętego pasztetu trzeba było dopłacić 200 PLN, toteż nie przysługiwało nam miejsce przy biesiadnym stole. Zestawiliśmy więc kilka stolików i balowaliśmy do rana, racząc się wiktuałami z koszyczka piknikowego przytomnie naszykowanego przez jedną z uczestniczek, gdyż reszta pomyślała wyłącznie o napitkach. Zeszliśmy z parkietu o godz. 5.00, po czym na własnych nogach udaliśmy się przez uśpiony Gdańsk z Ołowianki przez Długi Targ do Bramy Wyżynnej, gdzie jeden z naszych, niestety spuchł, więc dalszą  drogę dokończyliśmy taksówką (na jego koszt, oczywiście). Na szczęście tym razem zima była stosunkowo łagodna.     

         Ta historia ma i swój ciąg dalszy:

       Powyższe przeżycia opowiedziałam w pracy, koncentrując się, jak to sangwinik, głównie na wątkach satyrycznych. Treść była może bardziej szczegółowa, no i fakty lekko podkoloryzowane, jak to w kabarecie. Ludzie śmiali się, dopowiadali swoje, było sympatycznie, wesoło i gwarno. Atmosfera w sam raz na rozpoczęcie nowego roku. Ale w pewnym momencie wtrąciła się nasza „alfa i omega”, która zna się absolutnie na wszystkim, choćby tego na oczy nie widziała. Taki ma dar i już. Otóż z wyraźną naganą w głosie oświadczyła, że widocznie byłam na koncercie pierwszy raz w życiu, skoro nie słuchałam w skupieniu muzyki, tylko marnowałam czas na przyglądanie się wykonawcom. Zdziwiona zapytałam, z czego wyciągnęła ów wniosek. Dowiedziałam się, że taki koncert symfoniczny (przypominam: w tym przypadku Strauss, Lehar, tematy filmowe itp.!!!) nie jest dla zwykłych ludzi, tylko dla wybranego grona melomanów, do których najwyraźniej się nie zaliczam. Meloman bowiem powinien wsłuchiwać się w dźwięki z zamkniętymi oczami!!!
- A poza tym wątpię, żebyś w ogóle była kiedykolwiek na jakimś koncercie symfonicznym - tu spojrzała na mnie tryumfalnie. - Ciekawa jestem, jak mogłaś obserwować orkiestrę, która przecież gra ukryta pod sceną!!!
       Podobno niewiedza nie jest grzechem. Ale może być wdzięcznym tematem dla takiej właśnie anegdoty...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz