Szukaj na tym blogu

piątek, 12 kwietnia 2013

Jestem z lasu...



            Kim ja, do cholery, byłam w moim poprzednim wcieleniu? Wilkiem, borsukiem, dzikiem, wiewiórką, może jeżem? A może dosięgła mnie klątwa druidów?
          Naprawdę szczęśliwa i spełniona czuję się dopiero po wejściu do lasu. Nie o każdej porze roku, uściślijmy. Późnolistopadowy las w kolorze, zapachu i  dotyku przypominający starą zużytą szmatę nie stanowi obiektu pożądania żadnego normalnego człowieka, a ja wydaję się być z grubsza normalna. Obsypane śniegiem świerki porażają mnie wprawdzie swoim surowym majestatem, ale wolę je oglądać z okien pociągu lub wygodnego siedzenia sań ciągnących kulig.  Wiosenna szatka lasu w swojej mizernej krasie też mnie szczególnie nie pociąga, co najwyżej budzi nadzieję na rychłe nadejście lata.  I wtedy właśnie czuję ten zew. 
Las w okolicach Lubiatowa
Letnio-jesienny las, tak mniej więcej od połowy czerwca do połowy października, ma dla mnie nieprzeparty urok, któremu nie jestem w stanie się oprzeć. Kiedy z jakiejś przyczyny jest dla mnie nieosiągalny, śni mi się po nocach. Rozmyślam o nim bezustannie, jak o kochanku, który musiał wyjechać gdzieś daleko. Tęsknię, przywołuję w pamięci znane miejsca, oglądam zdjęcia, przypominam zapachy. Gdy tylko znajduję  się w jego zasięgu, wszystko inne przestaje się liczyć. Odpływają w dal problemy dnia codziennego, jakieś niezałatwione sprawy, jakieś dręczące obsesje. Czas przestaje płynąć. Niespiesznie przemierzam dziesiątki kilometrów, nie czując zmęczenia, głodu ani pragnienia. Zbaczam z twardej udeptanej drogi   i zapadam się po kostki w miękki zielony mech,  zanurzam w wysokie do szyi paprocie. Kleszcze? Po każdej takiej wędrówce wyciągam ich co najmniej pięć i jak dotąd żaden nie zrobił mi krzywdy. Może czują swojaka? Suche gałązki trzeszczą pod stopami i drapią moje łydki, czasem nawet do krwi. Będzie wyraźna szrama widoczna pod pończochą, ale to teraz nieważne. Wspinam się na zbocza, pokonuję głębokie wąwozy, przeskakuję strumienie. Powoli robi się szaro, nadciąga letni zmierzch, ale jeszcze koniecznie muszę zobaczyć, co jest za tą górką, więc idę tam wbrew wszelkiemu rozsądkowi. Budzi się we mnie jakiś zwierzęcy instynkt, który daje mi świadomość kierunku, w jakim się poruszam. Nie zabłądzę, mój wewnętrzny kompas bezbłędnie wskazuje miejsce, od którego zaczęłam swoja wędrówkę. Nie muszę szukać drogi. Idę na przełaj, kierując się wzmocnionymi nagle zmysłami wzroku, słuchu i węchu. Wychodzę na szosę.  Słońce właśnie zapada za horyzont. Wlokę się do miejsca noclegu, dopiero teraz czując w nogach przemierzone kilometry. Czasem niosę jakieś grzyby, częściej spokój, ukojenie i kilogramy endorfin neutralizujących zmęczenie i wzmagających poczucie szczęścia.

Borowik-bliźniak z lasu w okolicach Lubiatowa
 Większość ludzi chodzi do lasu „po grzyby”. Wpadają tam jak po ogień: „Eee, tu nic nie ma, idziemy dalej!”. Muszą zebrać szybko i dużo. Jak przy promocji w hipermarkecie. Mnie najbardziej cieszą niespodziewane prezenty otrzymane od natury. Kompletne bezgrzybie, a tu nagle pojawia się stok rozjarzony pomarańczowymi miseczkami dorodnych kurek!  Długa wędrówka bez celu uwieńczona znalezieniem rodzinki wonnych, twardych, grubaśnych podgrzybków. Intuicyjnie wybrany skrót przez polankę i w połowie drogi piękny jak malowanie borowik z brunatnym zamszowym łebkiem. To radość nieporównywalna z żadną inną, pozbawiona elementu rywalizacji i zazdrości tak charakterystycznego dla zdeklarowanych grzybiarzy. 

Lubiatowski strumień
W zasadzie kocham każdy las, ale szczególnym uczuciem darzę tych kilka bardzo dobrze znanych, zaprzyjaźnionych, rzec by można – oswojonych.  Moja największa miłość to piękny urozmaicony las porastający nadmorskie wydmy w okolicach Lubiatowa. Każdy jego zakątek ma swoją nazwę: Warszawskie Górki, Podgrzybkowa Dolinka, Po Obozie, Mroczna Puszcza, Kurkowa Wysepka, Poryte, Dzikowe Pole, Polana Dębowa, Szkółka. Przyjeżdżam tu regularnie co roku przynajmniej na tydzień, a bywa, że na kilka tygodni. Chodzę po wiadomych trasach, rozszerzając zasięg wędrówek po kres swoich sił. Czasem taszczę rower, który w samym gąszczu jest sporym balastem, ale za to pozwala mi szybciej pokonywać przestrzenie „międzylesia”, a przez to odwiedzić więcej miejsc naraz. A jest co odwiedzać! Rozmaitość krajobrazu zadziwia mnie niezmiennie i nie potrafię odpowiedzieć, który zakątek wydaje mi się najbardziej urokliwy: czy oślepiająco białe wydmy, czy leśne kotliny z wysoką do kolan trawą, czy twarde, pachnące igliwiem pagórki, czy może płaskie rozległe połacie jagodowych krzewinek, a może brzozowe zagajniki,  drewniany mostek nad strumieniem albo kwitnące wrzosowiska przybrane czerwonymi koralami borówek... A jeszcze dochodzi brzeg morza ubity w drobne faliste prążki  i czysty ciepły piasek na plaży. I zarośnięte pachnącym zielem rowy, gdzie chowają się dorodne, różowe rydze.  Osiołkowi w żłoby dano!
   
E.T./Matka Boska w okolicach Przebrna
Drugi oswojony las jest na Mierzei w okolicach Krynicy Morskiej. Stoi w nim mały domek, który kilka razy w roku zamienia się w bazę dla biesiadnych spotykań w gronie przyjaciół. Żelaznym punktem każdej takiej imprezy jest spacer przez las nad morze, odbywany dwa razy dziennie: rano i wieczorem, bez względu na porę roku i pogodę. Jeśli akurat jest jesień, oczywiście gromadnie chodzimy na grzyby. Ja „gubię się” po pierwszych stu metrach, bo na ogół nie potrafię i nie chcę dotrzymać tempa pozostałym. Lubię być w lesie sama, bo tylko wtedy właściwie odbieram niepowtarzalną atmosferę tego miejsca.  Niesamowite głębokie jary wyścielone słodko pachnącymi liśćmi dębu, gdzie szczęściarz może znaleźć całe kolonie prawdziwków. Albo wiatrołomy z ogromnymi rosochatymi korzeniami sterczącymi na wszystkie strony, przypominające jakieś przedpotopowe stwory.  Strome urwiste zbocza, po których bez wysiłku wspinają się sarny, czmychając w popłochu przy najlżejszym szmerze. Drzewo, którego pień z wypukłymi naroślami na korze przypomina do złudzenia  twarz filmowego kosmity E.T., choć jeden z przyjaciół nazwał go żartobliwie Matką Boską, bo to Polska właśnie...  Stok przy uczęszczanej drodze gruntowej, gdzie po raz pierwszy i jak dotąd jedyny doznałam uczucia żądzy i chciwości na widok kolonii młodziutkich miodówek rozsypanych blisko siebie na przestrzeni kilku metrów. Zebrałam ich wtedy we własną chustkę dokładnie  sto dwadzieścia siedem, wszystkie wielkości kasztana, zdrowe, twarde, piękne.

Bartoszylas - widok ze skarpy na jezioro
Trzeci oswojony las znajduje się na Kaszubach, niedaleko Starej Kiszewy. Wpadam tam raz, dwa razy w roku, przeważnie jesienią, zaproszona przez przyjaciół na grzyby. W okolicy znajdują się trzy malownicze jeziorka, które stanowią znakomite punkty orientacyjne dla zabłąkanych turystów. Wyznaczają one trasy: „wokół jeziora”, „wzdłuż jeziora” i „między jeziorami”. Moja ulubiona trasa wiedzie brzegiem największego z jezior  z wypadami w bok do znajomych zagajników, na grzybne polanki, stoki i górki.  Uwielbiam stanąć na wysokiej skarpie i zapatrzyć się w przeciwny brzeg, gdzie jaśnieją płomienne korony październikowych brzóz podwojone odbiciem w ciemnej, gładkiej wodzie. Barwy tego widoku są tak nasycone, ostre, kontrastowe, nieprawdopodobne, że przeniesione na płótno stworzyłyby kicz. Ale natura rządzi się innymi prawami niż sztuka.  Skarpa jest siedliskiem kozaków czerwonych, które zrywam zawsze z wielką rozterką, bo najładniej wyglądają w naturze, gorzej w koszyku a przerobione na pokarm całkowicie tracą swoją urodę.

Wysyp podgrzybków (Autor: Teresa167)
Czwarty to fragment Borów Tucholskich między Wdą a rozwidleniem dróg prowadzących  do jedynej w okolicy osady. Cudowne miejsce dla grzybiarzy-wyczynowców,  w okresie wysypu wystarczy iść przed siebie brzegiem drogi, najlepiej nie prostując grzbietu. I trzeba mieć ze sobą przynajmniej dwa wiadra oraz zapasową reklamówkę w kieszeni. To las, w którym dwukrotnie się zgubiłam, gdyż moja niezawodna intuicja umilkła, zagłuszona przez niezłomną postawę towarzyszącego mi przewodnika. Nie widziałam skąd idziemy, dokąd zmierzamy, co mijamy, tylko rwałam do przodu, żeby nie stracić go z oczu w obcym terenie. Tylko raz zwolniłam tempo... i tyle go widziałam. Dobrze, że wymyślono komórki. Ten las oswoiłam, dopiero kiedy wymogłam na moim partnerze samotną wyprawę na grzyby. Szłam wolno, rejestrując wszystkimi zmysłami przebytą trasę i czując w sobie znowu kompas, który wyraźnie wskazywał rzekę, drogę do wsi, przesiekę i kotlinkę  wypełnioną po brzegi  brunatnymi kulkami podgrzybków.  Mżył deszczyk - ciepły, miękki, przyjazny – i świeciło słońce.  Wszystko lśniło w jego promieniach... I nawet pełne wiadro nie było za ciężkie.
           Zapachy lasu. Dlaczego jeszcze nie zamknięto ich w butelki, jak zapachy kwiatów i traw?   Gdyby odebrano mi pozostałe zmysły, potrafiłabym jedynie węchem określić porę roku i dnia w lesie. Tam, gdzie rosną grzyby, wszystko jest zdominowane ich charakterystycznym fetorkiem, ale przy odrobinie wysiłku można wyczuć i inne. Eteryczny aromat rozgrzanej żywicy, kurzu i mchu wskazuje na upalny sierpniowy dzień. Wyczuwana węchem miodna słodycz wydobywa się ze zwiędłych jesiennych liści, nasila się w południe, rano jest ostrzejsza, ale mniej słodka – bardziej błotna.  Ale najpiękniej pachnie las po gwałtownej letniej burzy. To cała gama wyraźnych woni połączonych w jeden cudowny bukiet, który chciałoby się wciągnąć aż do dna płuc.  Jest tam wrzos, borówka, koniczyna, igliwie, ziemia, wszystko wymieszane z ozonem i deszczówką. Zamknąć to wszystko szczelnym korkiem i otworzyć w któryś z tych paskudnych listopadowych dni...

2 komentarze:

  1. Fantastyczny start! Czytam z wielką przyjemnością. Masz niesamowity dar przekazywania i lekkie pióro.

    OdpowiedzUsuń