W
swoim, pożal się Boże, małżeństwie, sylwestra spędzałam przeważnie naprzeciw
ekranu telewizora (czarno-biały, 14 cali), z zazdrością nasłuchując odgłosów
hucznych zabaw dochodzących dosłownie zewsząd. Jednakowoż mój partner uważał,
że takie hulanki to strata czasu i pieniędzy, a ja – w myśl zasady: Gdzie ty
Kajus, tam ja Kaja, wiernie dotrzymywałam mu towarzystwa. Szykowałam uroczystą
kolację, robiłam staranny makijaż i ... do północy przyglądałam się, jak
małżonek czyta gazetę, a krótko po północy chrapie leciutko znieczulony
szampanem.
Na
pierwszy prawdziwy bal sylwestrowy zabrał mnie wiele lat później mężczyzna, w którym
przez czas jakiś widziałam ósmy cud świata. Mało nie oszalałam z radości i podniecenia.
Wszystkie posiadane oszczędności przeznaczyłam na włoską jedwabną suknię,
szpilki i fryzjera. Maseczki, liftingi, pazury, balsamy, depilacje i inne
czarodziejskie sztuczki zajęły mi kilka dni, jakby bal miał się odbyć w
Wiedniu, a nie w skromnym ośrodku wczasowym dorabiającym po sezonie. Cudna jak
bóstwo jakie, wachlując półmetrowymi rzęsami, iskrząc się brokatem i
rozsiewając zapach najmodniejszych perfum, czekałam tylko na karetę.
Niestety,
w godzinie W okazało się, że taksówkę należało zamówić dwa dni wcześniej. Żadna
firma przewozowa nie reagowała na telefony, a w najbliższym towarzystwie nie było
ani jednego abstynenta. Wobec tego zapadła kolektywna decyzja wyjścia per pedes
i łapania okazji po drodze. Pośpiech, zbytnia skromność i brak asertywności to
nie najlepsi doradcy. Pomknęłam bez
protestu za innymi. Była zima stulecia, w Gdańsku temperatura –26 stopni.
Drobiłam po ubitym, śliskim śniegu w 15-centymetrowych szpilkach i czułam, jak
mi się rajstopy kurczą z zimna. Wychowana przez babcię, która często opowiadała
mi o galanterii przedwojennych inteligentów, zastanawiałam się wprawdzie, czemu
ja - dama w końcu, nieprawdaż - nie czekam w ciepłym mieszkaniu, aż mój
szarmancki rycerz doprowadzi karetę pod drzwi, ale człowiek zakochany jest
ślepy jak kret! Taksówkę złapaliśmy po jakichś dwudziestu minutach, więc póki
co nie zamarzłam.
Ośrodek
przygotował się na przyjęcie gości bardzo starannie, aczkolwiek gospodarze nie
przywiązali większej wagi do sprawy ogrzewania, wychodząc ze słusznego zapewne
założenia, że to atmosfera ma być gorąca. Przy wejściu stały dwa w miarę ciepłe
piece akumulacyjne, ale w sali konsumpcyjnej i na parkiecie było nie więcej niż
+4 stopnie. Mój ukochany, światowiec – a co! - na wypadek gdyby ktoś z
towarzystwa zasłabł znienacka wskutek nadużycia, zamówił pokój, z którego nikt
nie miał okazji skorzystać, bo nie sposób się zalać, dzwoniąc zębami z zimna.
Nota bene ogromnym plusem zabawy był całkowity brak nietrzeźwych, rozchełstanych,
spoconych, dryfujących od ściany do ściany balowiczów.
Surowy klimat wpłynął bardzo pozytywnie na wizerunek zewnętrzny mężczyzn, którzy do rana zachowali marynarki na korpusach a krawaty ciasno zawiązane pod szyją. Natomiast kobiety zaaklimatyzowały się błyskawicznie, bo tylko przez pierwszą godzinę przykrywały dekolty paltami i swetrami, by już wkrótce z dumą prezentować skąpe wieczorowe kreacje. Wykosztowały się, to nie będą przecież ich chować!
Surowy klimat wpłynął bardzo pozytywnie na wizerunek zewnętrzny mężczyzn, którzy do rana zachowali marynarki na korpusach a krawaty ciasno zawiązane pod szyją. Natomiast kobiety zaaklimatyzowały się błyskawicznie, bo tylko przez pierwszą godzinę przykrywały dekolty paltami i swetrami, by już wkrótce z dumą prezentować skąpe wieczorowe kreacje. Wykosztowały się, to nie będą przecież ich chować!
Dzięki
sprawnej organizacji i godnej szacunku punktualności posiłki gorące w pełni
zasługiwały na swoją nazwę. Roznoszono je, zgodnie z załączonym grafikiem, punktualnie
co do minuty. W tych właśnie terminach balowicze gromadnie, rzekłabym nawet - w
pośpiechu, opuszczali parkiet, rwąc jeden przez drugiego do stolików, bo kilka
minut opóźnienia i barszczyk zamieniał się w chłodnik. Jedynie wódka była
w sam raz!.
Około
trzeciej nad ranem mój towarzysz cichcem znikł z horyzontu. Kierowana
instynktem udałam się do wynajętego pokoiku na górze, gdzie po długich
poszukiwaniach odnalazłam go pod stosem kołder, śpiącego smacznie w pełnym
opakowaniu: kurtce, czapce, rękawiczkach i butach. Tylko gogli i nart
brakowało. Na oknach od wewnątrz szkliła się gruba warstwa lodu. Na pytanie, dlaczego wypoczywa w takich spartańskich
warunkach, odrzekł z mocą: - Przecież zapłaciłem, to muszę wykorzystać!
Pozostała
tylko droga powrotna, oczywiście piechotą. Żaden z towarzyszących mi „rycerzy”
nie stanął na wysokości zadania. Tym razem brnęłam po kopnym śniegu, bo w międzyczasie
dopadało. Taksówkę złapaliśmy dopiero w centrum. Moja współtowarzyszka
stolikowa okazała się balową i życiową wyjadaczką – miała ze sobą spodnie i
buty narciarskie, puchową kurtkę oraz wełnianą grubą czapę, bo „zna chłopów nie
od dziś”. A ja, niezmiennie i naiwnie wierząca w męską zaradność i galanterię –
znowu szeleściłam jedwabiem, iskrzyłam brokatem, co chwila gubiłam szpilki w
zaspach i ... klęłam jak szewc w poniedziałek, bo właśnie przestałam być
damą. Skórę miałam czerwoną jak rak, cud Boski, że nic sobie nie odmroziłam.
Dobrze,
że moja babcia tego nie dożyła... Ale zabawa była przednia!
Dzisiaj wstałam jak zwykle wcześniej, zupełnie z innego powodu. Miałam tylko wypić kawę przy komputerze, kawa wypita, a ja czytam i czytam...
OdpowiedzUsuńWyczytałam wszystko!
Czekam na Twoje następne posty:)
W takim razie życzę przyjemnej lektury :-)
Usuńboskie :D
OdpowiedzUsuń