Szukaj na tym blogu

sobota, 13 kwietnia 2013

Sylwester pewnej damy



       W swoim, pożal się Boże, małżeństwie, sylwestra spędzałam przeważnie naprzeciw ekranu telewizora (czarno-biały, 14 cali), z zazdrością nasłuchując odgłosów hucznych zabaw dochodzących dosłownie zewsząd. Jednakowoż mój partner uważał, że takie hulanki to strata czasu i pieniędzy, a ja – w myśl zasady: Gdzie ty Kajus, tam ja Kaja, wiernie dotrzymywałam mu towarzystwa. Szykowałam uroczystą kolację, robiłam staranny makijaż i ... do północy przyglądałam się, jak małżonek czyta gazetę, a krótko po północy chrapie leciutko znieczulony szampanem. 

       Na pierwszy prawdziwy bal sylwestrowy zabrał mnie wiele lat później mężczyzna, w którym przez czas jakiś widziałam ósmy cud świata.  Mało nie oszalałam z radości i podniecenia. Wszystkie posiadane oszczędności przeznaczyłam na włoską jedwabną suknię, szpilki i fryzjera. Maseczki, liftingi, pazury, balsamy, depilacje i inne czarodziejskie sztuczki zajęły mi kilka dni, jakby bal miał się odbyć w Wiedniu, a nie w skromnym ośrodku wczasowym dorabiającym po sezonie. Cudna jak bóstwo jakie, wachlując półmetrowymi rzęsami, iskrząc się brokatem i rozsiewając zapach najmodniejszych perfum, czekałam tylko na karetę.
       Niestety, w godzinie W okazało się, że taksówkę należało zamówić dwa dni wcześniej. Żadna firma przewozowa nie reagowała na telefony, a w najbliższym towarzystwie nie było ani jednego abstynenta. Wobec tego zapadła kolektywna decyzja wyjścia per pedes i łapania okazji po drodze. Pośpiech, zbytnia skromność i brak asertywności to nie najlepsi doradcy.  Pomknęłam bez protestu za innymi. Była zima stulecia, w Gdańsku temperatura –26 stopni. Drobiłam po ubitym, śliskim śniegu w 15-centymetrowych szpilkach i czułam, jak mi się rajstopy kurczą z zimna. Wychowana przez babcię, która często opowiadała mi o galanterii przedwojennych inteligentów, zastanawiałam się wprawdzie, czemu ja - dama w końcu, nieprawdaż - nie czekam w ciepłym mieszkaniu, aż mój szarmancki rycerz doprowadzi karetę pod drzwi, ale człowiek zakochany jest ślepy jak kret! Taksówkę złapaliśmy po jakichś dwudziestu minutach, więc póki co nie zamarzłam.
       Ośrodek przygotował się na przyjęcie gości bardzo starannie, aczkolwiek gospodarze nie przywiązali większej wagi do sprawy ogrzewania, wychodząc ze słusznego zapewne założenia, że to atmosfera ma być gorąca. Przy wejściu stały dwa w miarę ciepłe piece akumulacyjne, ale w sali konsumpcyjnej i na parkiecie było nie więcej niż +4 stopnie. Mój ukochany, światowiec – a co! - na wypadek gdyby ktoś z towarzystwa zasłabł znienacka wskutek nadużycia, zamówił pokój, z którego nikt nie miał okazji skorzystać, bo nie sposób się zalać, dzwoniąc zębami z zimna. Nota bene ogromnym plusem zabawy był całkowity brak nietrzeźwych, rozchełstanych, spoconych, dryfujących od ściany do ściany balowiczów.
Surowy klimat  wpłynął bardzo pozytywnie na wizerunek zewnętrzny mężczyzn, którzy do rana zachowali marynarki na korpusach a krawaty ciasno zawiązane pod szyją. Natomiast kobiety zaaklimatyzowały się błyskawicznie, bo tylko przez pierwszą godzinę przykrywały dekolty paltami i swetrami, by już wkrótce z dumą prezentować skąpe wieczorowe kreacje. Wykosztowały się, to nie będą przecież ich chować!
        Dzięki sprawnej organizacji i godnej szacunku punktualności posiłki gorące w pełni zasługiwały na swoją nazwę. Roznoszono je, zgodnie z załączonym grafikiem, punktualnie co do minuty. W tych właśnie terminach balowicze gromadnie, rzekłabym nawet - w pośpiechu, opuszczali parkiet, rwąc jeden przez drugiego do stolików, bo kilka minut opóźnienia i barszczyk zamieniał się w chłodnik. Jedynie wódka była w sam raz!.
       Około trzeciej nad ranem mój towarzysz cichcem znikł z horyzontu. Kierowana instynktem udałam się do wynajętego pokoiku na górze, gdzie po długich poszukiwaniach odnalazłam go pod stosem kołder, śpiącego smacznie w pełnym opakowaniu: kurtce, czapce, rękawiczkach i butach. Tylko gogli i nart brakowało. Na oknach od wewnątrz szkliła się gruba warstwa lodu.  Na pytanie, dlaczego wypoczywa w takich spartańskich warunkach, odrzekł z mocą: - Przecież zapłaciłem, to muszę wykorzystać!
       Pozostała tylko droga powrotna, oczywiście piechotą. Żaden z towarzyszących mi „rycerzy” nie stanął na wysokości zadania. Tym razem brnęłam po kopnym śniegu, bo w międzyczasie dopadało. Taksówkę złapaliśmy dopiero w centrum. Moja współtowarzyszka stolikowa okazała się balową i życiową wyjadaczką – miała ze sobą spodnie i buty narciarskie, puchową kurtkę oraz wełnianą grubą czapę, bo „zna chłopów nie od dziś”. A ja, niezmiennie i naiwnie wierząca w męską zaradność i galanterię – znowu szeleściłam jedwabiem, iskrzyłam brokatem, co chwila gubiłam szpilki w zaspach i ... klęłam jak szewc w poniedziałek, bo właśnie przestałam być damą. Skórę miałam czerwoną jak rak, cud Boski, że nic sobie nie odmroziłam.
       Dobrze, że moja babcia tego nie dożyła... Ale zabawa była przednia!

3 komentarze:

  1. Dzisiaj wstałam jak zwykle wcześniej, zupełnie z innego powodu. Miałam tylko wypić kawę przy komputerze, kawa wypita, a ja czytam i czytam...
    Wyczytałam wszystko!
    Czekam na Twoje następne posty:)

    OdpowiedzUsuń